Czerwone koło/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Czerwone koło
Wydawca Spółka Wydawnicza „Wiek Nowy“
Data wyd. 1927
Druk Zakłady drukarskie „Prasa“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz J. W.
Tytuł orygin. Le Cercle rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział VI.
Kobieta zawoalowana. — Skradzione auto.

Szef policji Randolf Allen kończył przyjmowanie raportów od swych inspektorów, gdy oznajmiono mu przybycie doktora Maksa Lamara.
Randolf Allen żywił dla lekarza sądowego serdeczną przyjaźń i uścisnął mocno dłoń gościa, ale oblicze jego, wygolone i nieprzeniknione, pozostało zamknięte w swej nieruchomości lodowatej, bez próbki najlżejszego uśmiechu. Uważał bowiem, że taka niczem niewzruszona flegma jest najważniejszą zaletą dyrektora policji, dlatego też nie rozstawał się z nią nigdy. Poza tą drobną manją, Randolf Allen był wzorowym urzędnikiem, energicznym, doświadczonym i obdarzonym wielką przenikliwością. Przytem nie był wcale zarozumiały, co rzadko się zdarza u policystów i umiał uznać zasługi swych kolegów. Cenił bardzo wybitne zdolności Maksa Lamara i coraz bardziej radził się go w sprawach skomplikowanych lub dziwnych.
Inspektorowie wyszli. Maks Lamar usiadł, nie mówią ani słowa.
— Cóż, kochany Maksiu, czy zaszło co nowego? — zapylał Allen.
— Czy pamiętasz Koło Czerwone? — rzekł Lamar.
— Owszem, — odpowiedzą! Allen swym zwykłym tonem lodowatym. — Ale przecie to sprawa skończona od chwili śmierci Dżima Bardena i jego syna.
— Nie, to nie jest sprawa skończona. Zaczyna się na nowo. Koło Czerwone przeżyło Bardena i jego syna. A raczej ta niebezpieczna rodzina ma innych potomków, niż ci, których znaliśmy.
— Czy jesteś pewien tego? — zapytał Allen, któremu najwyższem wysiłkiem woli udało się nie okazać zdziwienia.
— Najzupełniej pewny.
— Ależ Dżim Barden nie miał innych dzieci poza tym młodym kandydatem na szubienice, noszącym imię Boba?
— Nie wiem. Twierdze jedynie, że Koło Czerwone istnieje na ręce młodej kobiety. Oto co zaszło...
Maks Lamar opowiedział dyrektorowi policji bardzo drobiazgowo to, co zaszło przed kilku minutami i podał mu bilet wizytowy, na którym nakreślił:
Auto Nr. 126694, Czerwone Koło.
Randolf Allen popatrzył na bilet, odczytał notatkę, potem zadzwonił.
— Proszę mi przynieść natychmiast księgę numerów samochodów, — rozkazał służącemu.
— Zobaczymy zaraz, czego się mamy trzymać, przynajmniej dowiemy się wszystkiego, co się tyczy właściciela samochodu.
Raptowny hałas w przedpokoju przerwał rozmowę.
— Wejdę, kiedy powiadam wam! — skrzypiał jakiś głos złośliwie.
— Jestem pan Karol Bauman!
Drzwi otworzyły się gwałtownie i Bauman wpadł do pokoju.
Za nim wsunęli się kasjer i nieszczęśliwy Larkin przygnębiony poczuciem swej winy, którą mu szef jego nie przestawał wymawiać i spocony cały ze strachu.
— Kradzież! — wołał Bauman, nie witając się nawet z nikim.
— Podła kradzież i usiłowane morderstwo!
— Proszę tłómaczyć się jaśniej, panie Bauman, — rzekł Allen, cedząc wyrazy jeszcze wolniej, niż zazwyczaj.
— I proszę uspokoić się, — poradził Maks Lamar.
— Żebym się uspokoił! Łatwo to panom powiedzieć! A przecież mnie okradziono! Moje dokumenty! Mój samochód! Wszystkie moje pokwitowania za pożyczki, wszystkie!... Jakie teraz mam zażądać zapłaty?
Gniew i chciwość przerywały mu głos. Lamar i Allen, którzy oddawna już znali opinję lichwiarza, popatrzyli na niego z pogardą, a potem zajęli się jedynie jego sprawą.
— Z tego, co zrozumiałem ze słów pana, padł pan ofiarą kradzieży. Proszę złożyć szczegółowe zeznanie, — rzekł szef policji.
— Dobrze, panie dyrektorze, — odpowiedział Bauman i już spokojnie opowiedział o wypadkach, jakie zaszły w jego banku. Dyrektor policji i doktor słuchali uważnie stawiając czasem pytania, na które jasno i dokładnie odpowiadali Bauman lub jego kasjer.
— Wchodząc do swego gabinetu, nie zauważył pan nic anormalnego? — spytał Allen.
— Najzupełniej nic.
— Jednakże kobieta zawoalowana już się tam znajdowała?
— Zapewne, ponieważ ją tam wpuszczono, — — powiedział Bauman, rzucając wściekłe spojrzenie na biednego Larkina.
Kiedy pan spostrzegł, że jesteś pan uwięziony w pokoju opancerzonym?
— Kiedy chciałem wyjść. Wszedłem tam poraz pierwszy, by wydostać tekę z pokwitowaniami. Tekę tę mi skradziono. Położyłem ją na biurku. Wróciłem do skarbca, by tam ponotować pewne szczegóły. Jest to robota drobiazgowa, wymagająca wielkiej uwagi. Kiedy ją skończyłem, przed opuszczeniem skarbca, zamknąłem światło elektryczne. Wówczas, zamiast widzieć światło dzienne z mego gabinetu, do którego zostawiłem przecie drzwi przymknięte, znalazłem się w zupełnych ciemnościach. Przedtem nie zauważyłem niczego.
Odsapnąwszy chwilę, Bauman opowiadał dalej.
— Próbowałem otworzyć — niemożliwe. Byłem uwięziony. Zacząłem krzyczeć, tupać nogami i walić we drzwi, ale nie słyszano mnie — tak twierdzą przynajmniej. Uczułem, że się duszę. Ryczałem z całej siły, waliłem coraz mocniej... Konałem już, panowie! Jakże straszna chwila!... Co za męczarnie niewypowiedziane!
— A kobieta zawoalowana?... spytał Randolf Allen.
Bauman zatrząsł się ze złości.
— Larkin! Chodź tutaj! No, mów! Kobieta zawoalowana? Gadajże, durniu! Ty jeden ją widziałeś! Ty jeden wpuszczałeś ją do mego gabinetu!... Do mego gabinetu!... Bez mego specjalnego upoważnienia, ty łotrze!
— Myślałem, że robię dobrze, — wyjąkał nieszczęśliwy Larkin.
— Spokojnie, panie Bauman, — przerwał swym oficjalnym tonem Allen. — A Larkin opowie nam, co wie.
Larkin, znów oblany zimnym potem, złożył zeznanie o całej swej rozmowie z tajemniczą nieznajomą i opowiedział, dlaczego nie śmiał zabronić jej wejść do gabinetu swego pana.
— Czy jesteście pewni, że ona nie wyszła przed powrotem pana Baumana?
— Jestem tego zupełnie pewny, proszę łaski pana, bo nie ruszyłem się ani na krok z poczekalni.
— Czy teka skradziona zawierała pokwitowania, podpisane przez wierzycieli z klasy biednej? — spytał Allen lichwiarza.
I Bauman zarumienił się nieznacznie. O tej stronie swoich interesów nie lubił opowiadać nikomu.
— Tak jest, — przyznał się z trudnością.
— Przejdźmy teraz do kradzieży automobilu. Co panu wiadomo w tej sprawie?
— Nic, zupełnie nic. Wyszedłem z banku, by wsiąść do mego samochodu i przyjechać tutaj. Tymczasem samochód zniknął, razem z moim szoferem.
— Który jest numer samochodu pana?
— Numer 126694.
— Co pan powiada? — krzyknął Maks Lamar zrywając się z krzesła.
— Mówię numer mego samochodu: 126694.
— Ależ jest to numer, który ja zanotowałem. To samochód, w którym ujrzałem rękę, naznaczoną Czerwonem Kołem, — szepnął Lamar Allenowi. — Jest to limuzyna z pudłem popielatym i karoserją, malowaną na kolor ciemno-zielony, nieprawdaż panie Bauman? — zapytał już głośno.
— Tak jest, to się zgadza.
— Proszę, niech pan sam sprawdzi numer, — rzekł szef policji, podając lichwiarzowi bilet, na którym Lamar zapisał swoją notatkę.
— Chętnie bardzo, ale o co tu chodzi? Cóż to za jakaś znowu komplikacja? — spytał Bauman, biorąc bilet. Aby lepiej widzieć, zbliżył się do okna, lecz raptem skoczył jak oparzony:
— Tam! tam! mój samochód! — krzyknął, wskazując palcem ulicę. — Tam do djabła! moje auto jedzie właśnie!
Wszyscy rzucili się do okien. Wyciągnięte palce Baumana wskazywał im samochód, jadący między innemi, krążącemi na placu. Maks Lamar poznał go również.
— Prędzej, prędzej! Trzeba jechać za nim!
Maks Lamar, Randolf Allen i Karol Bauman wybiegli na schody.
Na ulicy, przed gmachem policji, pełnił służbę agent, mając obok siebie motocykl w pogotowiu.
Allen dotknął jego ramienia.
— Proszę natychmiast jechać za tym samochodem o pudle popielatym, — rozkazał, wskazując mu auto, oddalające się z całą szybkością. Nosi ono numer 126694, a karoseria jego pomalowana jest na kolor ciemno-zielony.
— Słucham, panie dyrektorze. Czy mam zatrzymać ten samochód, gdy go dogonię, — spytał agent, wsiadając na swój motocykl.
— Nie. Macie go tylko śledzić. My jedziemy również.
Motocykl ruszył jak strzała.
Z garażu, mieszczącego się w gmachu centralnej dyrekcji policji, automobil dyrektora, będący zawsze w pogotowia wyjechał i stanął przed chodnikiem.
Czterech ludzi zajęło w nim miejsca.
Zaczęła się pogoń.
Zdaleka wóz skradziony ukazywał się i znikał, poruszając się pewnie wśród innych wehikułów, przebiegających ulice. W pudło szare były utkwione oczy goniących, których auto wciąż zyskiwało na terenie, zmniejszając przestrzeń. W połowie odległości między dwoma wozami, motocykl agenta gnał całą szybkością.
— Zbliżamy się, — zauważył Maks Lamar.
— Prędzej, prędzej! — zawołał w chwilę potem, — zostajemy bardzo w tyle!
Tak było istotnie. Samochód skradziony gwałtownie przyspieszył szybkość, wjeżdżając w szeroką aleję, prowadzącą do końca miasta. Tam rozpoczynał się olbrzymi park, służący za miejsce przechadzek publicznych.
Już pudło popielate skręcało w końcu aleji i znikało z oczu pędzących za nim.
— Zobaczymy je na zakręcie, — oświadczył Allen ze swą zwykłą flegmą.
Kiedy tam się znaleźli, dogonili motocykl. Razem z nim skręcili ostro.
— Stop! — zawołał dyrektor policji.
W odległości stu metrów, przed bramą parku, stało skradzione auto.
Samochód ścigających zatrzymał się opodal i jadący wysiedli.
Maks Lamar i Randolf Allen naradzili się błyskawicznie. Potem z rewolwerami w ręku poszli w towarzystwie agenta. Bauman kroczył za nimi.
Bez hałasu grupa zbliżyła się do skradzionego auta. Ustawione przy chodniku zdawało się ich oczekiwać. Nie widać było nikogo wokoło, nie słychać było żadnego ruchu ani żadnego głosu wewnątrz podniesionego pudła.
Lekarz i policjant jednym skokiem znaleźli się obok samochodu, każdy z nich z rewolwerem w ręku, przy drzwiczkach.
Auto było puste.
Zdziwiony głos spytał:
— Czego panowie chcecie tutaj?
Był to szofer. Rozparty wygodnie na siedzeniu swem najwidoczniej zamierzał przespać się trochę i zły był, że zbudzono go z pierwszych taktów drzemki.
— Wilson! — ryknął przeraźliwie Bauman, pełen odwagi wobec braku niebezpieczeństwa, — co ty tu robisz? Co to ma znaczyć?
— Jakto? Co to ma znaczyć? to ja zapytam pana o to, panie Bauman? — zaprotestował żywo Wilson, odznaczający się charakterem gniewliwym i niepodległym.
— Co ty mówisz? Jak się ośmielasz? Pozwalasz sobie drwić ze mnie! Ach, ale to nie pójdzie tak gładko! Będziesz zmuszony wytłómaczyć się! — krzyczał lichwiarz w pasji.
— O nie! Ze mną żadnych scen! Wymawiam to sobie. Może pan sobie pozwolić na takie gadanie ze swoimi urzędnikami, ale nie ze mną. Trzeba wiedzieć, czego się chce! Już to nie jest bardzo zajmujące dla mnie obwozić jakieś głupie dziewczęta, które mi pan przysyła!
— Ja? Ja przysłałem jakaś dziewczynę? — wyjąkał Bauman zaskoczony.
— Tak, z biletem pana.. Z tym biletem... Musiałem słuchać.
Wilson, dotknięty do żywego w swej szoferskiej godności, zlazł z siedzenia, poszukał po kieszeniach, i wyciągnął bilet, na którym Bauman, Allen i Lamar mogli przeczytać:

KAROL BAUMAN
Wydaje rozkaz mojemu szoferowi, by zawiózł oddawczynię niniejszego tam, gdzie ona zażąda.

— Kto wręczył panu ten bilet, — spytał Allen.
— Kobieta ubrana jak czarna śmierć, cała w welonach...
— Moja złodziejka! — krzyknął Bauman. — To jest doprawdy szczyt wszystkiego.
— Czekałem jak zwykłe, na ulicy przed bankiem, — ciągnął swe opowiadanie Wilson. — Wpadła do samochodu, kazała podnieść budę i podała mi bilet. A ponieważ pan dyrektor pożycza czasem swego samochodu klijentom...
— A z tą kobietą zawoalowaną, co się stało? — przerwał Lamar.
— Kazała mi jeździć długo po mieście, potem zatrzymać się tutaj, a sama wysiadła i poszła tędy, — rzekł Wilson, wskazując aleję w parku.
Dodał jeszcze, że tajemnicza nieznajoma dała mu pięć dolarów napiwku.
Wściekły, że stracono tyle czasu, Lamar, za którym poszli inni, puścił się kłusem we wskazanym kierunku.
Szofer Wilson powiedział prawdę.
Kobieta zawoalowana, w tak zuchwały sposób korzystająca z samochodu lichwiarza, zagłębiła się pospiesznie w pięknych alejach.
Szła krokiem pospiesznym, ale nie biegła.
Wkrótce opuściła aleję główną i skręciła w aleję boczną, węższą, wijącą się między gęstemi zaroślami.
Z tej strony w parku było zupełnie pusto. W altanie utworzonej z gęstych krzewów, tajemnicza dama zatrzymała się i oglądnęła się uważnie na wszystkie strony, by stwierdzić, że jest naprawdę sama.
Wówczas pospiesznie zdjęła z siebie czarny woal, osłaniający głowę i twarz; skręciła to w ściśniętą kulę i rzuciła w najgłębsze zarośla. Poczem ruchem zgrabnym ściągnęła z siebie płaszcz czarny, pod którym ukazała się w bieli. Płaszcz również był na białej jedwabnej podszewce, złożyła go ładnie na stronę podszewki, tak że nie było widać nic czarnego.
Kobieta, owinięta cała w czerń nieprzeniknioną, weszła do altany.
Kobieta, która wyszła stamtąd za kilka minut, była w bieli od stóp do głów.
Wróciła w główną aleję, elegancka i szykowna, śliczna w małym białym kapelusiku, w kostiumie bieli niepokalanej, z płaszczem białym, wdzięcznie zarzuconym na ramię.
Maks Lamar, zawzięty w pogoni za tajemniczą damą w czerni, wyprzedził swych towarzyszy.
Zatrzymał się pewnie już poraz dziesiąty, rozpatrując się dookoła, poszukując napróżno jakieś wskazówki, gdy szelest lekkich kroków na żwirze zwrócił jego uwagę. Odwrócił głowę.
Młoda panna ukazała się na zakręcie sąsiedniej aleji.
Maks Lamar wydał okrzyk zdumienia — a i podziwu również. W pannie poznał Florę Travis, zbliżającą się krokiem lekkim, niedbałym, ubraną biało i tak cudownie piękną.
Flora również w tejże chwili poznała młodego doktora. Zbliżyła się i zatrzymując się, przyjaźnie podała mu dłoń.
Należy przypuszczać, że instynkt detektywa był rozwinięty w bardzo wysokim stopniu u Maksa Lamara, gdyż ściskając tę drobną białą rączkę, tak subtelną i miękką, nie mógł powstrzymać się, by nie rzucić na nią badawczego spojrzenia.
Żaden znak, żaden stygmat nie bezcześcił tej aksamitnej skórki i Lamar, wstydząc się siebie samego, podniósł oczy, wpatrując się w śliczną twarzyczkę młodej dziewczyny. Ona, po wymianie paru banalnych słów powitania, przypomniała mu, że obiecał ją odwiedzić.
— Nie zapomniałam mojego zbawcy, — powiedziała z uśmiechem. — Matka moja i ja będziemy bardzo szczęśliwe, gdy ujrzymy pana u nas, w Blanc Castel.
I oddaliła się, cudnie uśmiechnięta.
Maks Lamar i jego towarzysze, którzy tymczasem nadeszli i oczekiwali w oddaleniu kilku kroków na koniec rozmowy doktora z piękną panną, rozpoczęli nanowo poszukiwania. Skończyły się one dopiero z zapadnięciem zmierzchu, zupełnie bezowocnie.
Wówczas dopiero Maks Lamar i Randolf Allen wsiedli do samochodu policyjnego, aby powrócić razem i naradzić się nad dalszemi krokami. Zaś pan Karol Bauman, którego wściekłość nie uspokajała się, powrócił do swego banku z Wilsonem, bardzo niezadowolony z powodu spóźnionej godziny obiadowej.

Podczas gdy w parku odgrywała się wyżej opisana scena, w willi Blanc Castel, matka Flory, pani Travis i Mary, wierna, zaufana towarzyszka lat wielu, znajdowały się w stanie śmiertelnego niepokoju, wywołanego niczem niewytłumaczoną, a tak długa nieobecnością jedynaczki.
Na werandzie z przepychem urządzonego mieszkania, obie kobiety zwierzały sobie swój niepokój. Nigdy Flora, chociaż tak niepodległa charakterem i wychowana po amerykańsku, a więc w poczuciu wolności i niezależności nie przedłużała swej nieobecności w ten sposób. A dzisiaj wyszła zaraz po śniadaniu, nie mówiąc, dokąd się udaje i godziny mijały, a ona nie wracała. Nagle pani Travis i Mary wydały jednocześnie lekki okrzyk radości. Dobrze znane kroki skrzypiały na piasku w parku.
Była to istotnie Flora. Zaskoczona, może trochę zniecierpliwiona próżnym niepokojem obu kobiet, lecz jednocześnie tem zmartwiona, ucałowała je serdecznie.
— Ależ nie, proszę mamy, nic mi się nie stało! — odpowiedziała na ich gorączkowe zapytania. — Trochę zadługo spacerowałam w parku miejskim. A nawet spotkałam tam doktora Lamara.
Flora udała się natychmiast do swego pokoju. W ślicznie urządzonym buduarze, przylegającym do lej sypialni, położyła płaszcz na fotelu. Potem zasłoniła okna firankami i powróciła do płaszcza. Z szerokiej kieszeni, ukrytej pod podszewką okrycia, wyciągnęła dużą tekę z papierami, które starannie przepatrzyła.
Były to papiery, wszystkie podobne do siebie, o wyglądzie urzędowym, które dziwnie wyglądały w ręku młodej dziewczyny. Przejrzawszy je zlekka, położyła pakiet na stole i jeszcze poraz drugi odczytała uważnie papier, leżący na wierzchu. Był on zredagowany jak poniżej:

12. czerwca 19...

Dnia 19. czerwca bieżącego roku wypłacę p. Karolowi Baumanowi dziesięć dolarów, jako zaliczkę spłaty mojego długu w wysokości stu dolarów, oraz procenty w wysokości 10 prc. tygodniowo. Razem: Dwadzieścia dolarów.

Dżon Peterson.

Flora uśmiechnęła się, zdjęła swój biały kapelusz i zaczęła poprawiać włosy przed lustrem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.