Czerwone koło/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwone koło |
Wydawca | Spółka Wydawnicza „Wiek Nowy“ |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Zakłady drukarskie „Prasa“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | J. W. |
Tytuł orygin. | Le Cercle rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Flora uczesała się i upudrowała policzki i nosek, nieco zarumienione długim spacerem, poczem podeszła do sekretarzyka z drogocennego drzewa, wyciągnęła szufladę, wyjęła stamtąd większą ilość papieru białego i zabrała tekę z dokumentami, leżącą na stole, poczem z tem wszystkiem udała się do swej pracowni, przylegającej do buduaru.
Tam usiadła przy stoliku, na którym stała maszyna do pisania. Ołówkiem napisała sobie bruljon jednego listu i z wielkim zapałem zaczęła bruljon ten wielokrotnie przepisywać.
W chwili tej weszła do niej Mary, bardzo poufale, bez pytania, gdyż Florę uważała niejako za swą córkę. Usłyszała bowiem klekot maszyny do pisania i zdziwiona, zbliżyła się do drzwi pracowni, podniosła portjerę i zdumiała jeszcze bardziej, widząc Florę przy pracy.
Flora odwróciła głowę, z trudem powstrzymała odruch zniecierpliwienia, powstała pospiesznie od roboty i zbliżyła się do Mary.
— Hm, co za ciekawska, — powiedziała żartobliwym tonem, w którym Mary jednakże zauważyła lekkie zakłopotanie. — Widzisz przecie, moja kochana, że ja pracuję, mara dużo do roboty, tyle listów, czekających odpowiedzi... Trzeba mnie zostawić samą, droga Mary...
I tak mówiąc, zarzuciła jej ręce na szyję, lekko wyprowadzając z pokoju. Kiedy Mary wyszła, Flora zamknęła drzwi na klucz i znów zabrała się do pracy.
A biedna Mary, zasmucona a może bardziej jeszcze zdziwiona niezwykłym sposobem, w jaki ją wyprowadziła za swej pracowni młoda dziewczyna, zeszła z pierwszego piętra na parter, zatrzymując się w dużej sieni. Dzienniki leżały na stole. Mary machinalnie wzięła jeden z nich i rozłożyła. Była to gazeta przedwczorajsza, co widząc, chciała ją odrzucić, gdy wzrok jej padł na komunikat, umieszczony tłustym drukiem. Mary zadrżała, komunikat nosił następujący tytuł.
„Lekarz sądowy, dr. Maks Lamar, który studiował specjalnie chorobę Bardenów, a którego zapytywaliśmy o jego jedynie autorytatywne zdanie, twierdzi, iż jest rzeczą konieczną izolować bezwzględnie, by przeszkodzić im w wyrządzaniu szkody bliźnim, ostatnich potomków tej rasy niebezpiecznie obciążonych, jeżeliby, wypadkiem, istnieli oni jeszcze...“
Jakieś drzwi otworzyły się pani Travis nie zatrzymując się, przeszła przez sień. Mary pospiesznie schowała dziennik i udawała, że coś tam porządkuje na stole. Ręce jej trzęsły się a rysy zmieniło wzruszenie.
Wkrótce dały się słyszeć inne kroki aa schodach i stara piastunka skryła się za olbrzymim stojącym w kącie wazonem.
To wychodziła Flora z potężnym pakietem listów w ręku. Stara piastunka poszła za nią zdaleka. Widziała ją, jak przechodzi przez ogród, otwiera bramę, wychodzi na ulicę aż do rogu, gdzie znajdowała się skrzynka do listów. Flora rzuciła tam swój pakiet, wróciła do domu i weszła do swego pokoju.
Mary na palcach szła za swoja wychowanką.
Przed drzwiami pokoju Flory zatrzymała się. Chwile dłuższą wahała się przed spełnieniem czegoś, przed czem wzdragała się jej prawa natura, ale niepokój o ukochane dziecko zwyciężył skrupuły. Nachyliła się i przez dziurkę od klucza zaczęła podpatrywać młodą dziewczynę.
Zobaczyła Florę siedzącą na fotelu przed dużym kominkiem.
Młoda dziewczyna trzymała w rękach pakiet papierów, których rodzaju nie mogła rozróżnić. Papiery te gniotła jeden za drugim, łącząc je w olbrzymią kule, podpaliła ją zapałką i rzuciła w płomień, patrząc na ich spalanie z uśmiechem zadowolenia.
Nazajutrz rano, gdy Flora zeszła na śniadanie w towarzystwie matki, stara guwernantka pospieszyła do apartamentów panienki. Zamknęła drzwi ostrożnie i zbliżyła się do kominka. Leżały tu zczerniałe resztki spalonych papierów. Mary wydała słaby okrzyk zadowolenia. Bo między popiołem i zwęglonemi resztkami ujrzała biała plamę. Był to arkusz, którego połowę oszczędził ogień. Pokrywało go kilkanaście wierszy pisma i Mary odcyfrowała, co następuje:
„Dnia 19. czerwca bieżącego roku wy
„manowi dziesięć dolarów, jako
„długu w wysokości stu dolarów, or
„10 prc. tygodniowo. Razem dwadzieścia
∗
∗ ∗ |
W obszernym hall’u o szerokich drzwiach otwartych na park, pełnym zapachu i świeżości, pani Travis i Flora, siedząc obok siebie, rozmawiały serdecznie.
Yama, służący japoński wszedł, podając na tacy nową pocztę. Pani Travis wzięła jakiś dziennik i zawołała zdumiona:
— Floro, przeczytaj tę notatkę w kronice. Jest to naprawdę coś nadzwyczajnego!
Flora wzięła dziennik, rzuciła okiem na wskazany przez matkę ustęp i przeczytała głośno:
Pan Karol Bauman, dobrze znany agent pośredniczący i właściciel domu bankowego, padł ofiarą kradzieży, popełnionej w sposób zarówno zuchwały, jak tajemniczy. Nieznajoma kobieta, pokryta czarnemi zasłonami, zakradła się do bankiera i skradła mu poważną ilość pokwitowań za pożyczki. Potem, zapomocą zręcznego wybiegu, pożyczyła sobie auto swej ofiary i znikła bez śladu. Dyrektor policji, Randolf Allen sam prowadzi poszukiwania“.
— Tak, to jest istotnie bardzo dziwne, — potwierdziła spokojnie córka.
Ani ona, ani matka jej nie zauważyły, ie w chwili, gdy Flora zaczęła czytać, weszła Mary i cichutko stanęła w kącie, nasłuchując. Kiedy Flora skończyła, stara kobieta zbladła, wyszła z hallu i udała się do pokoju Flory. Tam zaczęła grzebać w popiołach kominka i odnalazła tam papier, który wczoraj rzuciła, znajdując, że jest bez znaczenia.
Teraz odczytała go znów, zastanowiła się chwilę i schowała dokument za stanik. Pospiesznie pobiegła do swego pokoiku, włożyła na siebie kapelusz i płaszcz i opuściła pałacyk tylnemi drzwiami.
Za jakiś kwadrans wchodziła do banka Karola Baumana.
Tutaj, od dnia wczorajszego, panował nastrój bardzo nieufny i podejrzliwy.
Mary musiała parlamentować przynajmniej z dziesięć minut, zanim wpuszczono ją do poczekalni, gdzie znajdowało się już kilkanaście osób, należących do klasy ubogiej. Nagle z gabinetu dyrektora odezwał się dzwonek, przyciśnięty widocznie w złości. Służący biurowy pospieszył do gabinetu i wrócił, wołając dyrektora p. Joe Brown.
Na wywołane nazwisko zerwał się młodzieniec liczący lat około dwudziestu siedmiu — ośmiu, o wyglądzie szczerym i odważnym. Służący poprosił go do gabinetu.
— Dzień dobry, Bauman! — zawołał głośno.
Pan Bauman podskoczył. Nie przywykł bowiem do togo, by ofiary jego przemawiały w tym tonie.
— Hę? Co to znaczy? Pan chyba jesteś pijany? — zapytał groźnie.
— O, zupełnie nie — odpowiedział Brown flegmatycznie. — Przeczytajcie no to, Baumanie, otrzymałem to przez pocztę.
Bauman wyrwał mu z ręki list, pisany na maszynie i przeczytał:
Pokwitowanie na dług z procentami lichwiarskiemi podpisane panu Karolowi Baumanowi, jest zupełnie zniszczone, a więc zobowiązanie pana nie istnieje. Daje panu na to poświadczenie. Pan nic nie jest dłużny.
— To fałsz!... To kłamstwo!... — jąkał Bauman, siny ze złości.
— To ta złodziejka wczorajsza, — rzekł spokojnie Joe Brown. — Są przecie dobrzy ludzie na świecie. Czytałem
o tem w dzienniku. Pan pożyczyłeś mi ośmdziesiąt dolarów. Ja dotychczas zwróciłem sto dwadzieścia pięć dolarów, więc jesteśmy „kwit“. Mam przyjemność pożegnać pana, nie do widzenia! Jesteś, Bauman, stara kanalja, muszę ci to powiedzieć.
I wyszedł. Drugi wierzyciel wszedł z koleji: był to starzec o wyrazie twarzy pokornym i grzecznym, który z miną nieśmiałą, jakby prosząc o przebaczenie, ale ze źle skrywaną radością, podał bankierowi list, analogiczny z listem Browna.
Bauman przeczytał:
Bauman nie dokończył. Zdawało mu się, że traci rozum. Wyrzucił za drzwi starego Petersona i wpadł sam do poczekalni.
— Wychodzić stąd! Wychodźcie wszyscy! — krzyczał do oczekujących, będących jego dłużnikami, przynoszącymi mu prawdopodobnie takież same listy. — Idźcie sobie do djabła z waszemi przeklętemi listami, wy, wszyscy złodzieje! Ale już mnie nigdy nie złapiecie! Larkin! wyrzuć ich wszystkich z mego banku!
Larkin usłuchał i Mary, w raz z innymi, musiała opuścić bank.
— Zwariuję! zwariuję chyba! — jęczał Bauman.
Chwycił kapelusz i pospieszył do dyrekcji policji, by poinformować o swem nowem nieszczęściu Randolfa Allena i Maksa Lamara.
∗
∗ ∗ |
Po powrocie do Blanc-Castel Mary poszła prosto do pokoju Flory.
Stara przyjaciółka, nie mówiąc ani słowa, pokazała młodej dziewczynie pokwitowanie nawpół spalono i podpisane „Peterson“, które znalazła w kominku.
Flora wzięła papier, spojrzała nań, zadrżała i nie mogła wydobyć ze siebie ani słowa. Ruchem przygnębionym rzuciła papier zmięty do wazonu japońskiego, stojącego na kominku. Oczy jej, smutne i niespokojne, spotkały się ze wzrokiem poczciwej Mary.
— Byłam u tego lichwiarza, którego... który... no, który padł ofiarą kradzieży, — powiedziała piastunka głucho. — Chciałam się z nim widzieć, wydrzeć od niego więcej szczegółów i dowiedzieć się, czego należy się obawiać. Floreczko moja, dziecino, dlaczego to uczyniłaś?
Mary wyjąkała to z trudnością i oparła na fotel, kryjąc twarz w dłoniach. Flora zbliżyła się do niej i objęła ją czule za szyję.
— Mary, moja dobra Mary, nie płacz, błagam cię... Pogadajmy ze sobą rozsądnie. No, powiedz sama, czy jest co złego w tem, co zrobiłam?... Tak, to ja okradłam Karola Baumana. To ja... lub raczej nie... to nie jest Flora Travis, twoja Floreczka, dziecina ukochana. To zupełnie inna kobieta, energiczna, zdecydowana, czynna i zręczna, kobieta pomysłowa i bez skrupułów, która stała się mną...
— Dziecino moja, co chcesz przez to powiedzieć?
— Nie, ja nie mogę wytłómaczyć ci tego...
Flora, z oczami, utkwionemi nieruchomo w jeden punkt, zdawała się pytać siebie i odpowiadać samej sobie:
— Przez pokojową moją słyszałam wciąż o tym biednym Jobie Petersonie, uczciwym człowieku, obarczonym liczną rodziną, a nie mogącym wyswobodzić się ze szponów lichwiarza, znanego mi z nazwiska. Wówczas wpadłam na myśl przyjścia biedakowi z pomocą. I pomyślałam o wydobyciu pokwitowania... To nie byt projekt, rozumiesz Mary, była to myśl przelotna, chimeryczna, jedna z tych, nad któremi człowiek nie zastanawia się, wiedząc, że się ich nie spełni nigdy... A potem nagle, wczoraj, spełniłam to. Wola, różna od mojej zwykłej, chwyciła mnie, popchnęła mię do działania.
— I ty popełniłaś czyn karygodny, ty ukradłaś, ty o mały włos nie byłaś przyczyną śmierci człowieka, — szepnęła piastunka. — Ty, moja ukochana Floreczka, ty mogłaś to uczynić?...
— Ja — lub ta druga, — rzekła panna Travis, kręcąc główką.
— Mówiłam ci przecie, że to nie byłam ja. A zresztą, zabić człowieka takiego, jak Bauman, nie wydawało mi się wcale zbrodnią, — dodała z zupełnie zimną krwią. — Wychodząc z banku, wzięłam jego samochód i przez całą godzinę kazałam wozić się po mieście, by zmylić pogonie... Auto zatrzymałam przed parkiem, wysiadłam i w aleji spotkałam doktora Lamara...
Flora zatrzymała się chwilę i ciszej dodała:
— A on popatrzył na moją prawę rękę...
— Twoją rękę? Cóż takiego jest na twej ręce, — krzyknęła Mary, przerażona, nie panując nad sobą.
— Jest... Ale wówczas, tego nie było, — szepnęła Flora głęboko smutna. — Jest bowiem, tak, na mojej ręce... Patrz, patrz, oto właśnie ukazuje się to znowu! Tu, tu, na mojej prawej ręce!... Ten znak okrągły, który nabrzmiewa, rośnie, ciemnieje, staje się koloru krwi...
Piastunka była trupio blada.
— Czerwone Koło, — szepnęła, ledwo oddychając. — Niech Pan Bóg ma nas w swojej opiece!
— Co to jest? Co to jest? — wołała Flora, przerażona tonem swej towarzyszki. — Zjawiło się to a mnie poraz pierwszy wówczas, gdy w przytułku widziałam się z tym człowiekiem, który się potem zabił... A dotąd ukazało się już to parę razy... Mary, ty wiesz... widzę, że wiesz. Powiedz mi...
Ale stara piastunka, zgnębiona, pokręciła przecząco głową.
Wstała płacząc i wyszła powoli z pokoju, gdzie pozostała Flora, wpatrzona z przerażeniem w swą prawą rękę, na stygmat tajemniczy, który obecnie bladł i zmniejszał się stopniowo.