Czerwone koło/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Czerwone koło
Wydawca Spółka Wydawnicza „Wiek Nowy“
Data wyd. 1927
Druk Zakłady drukarskie „Prasa“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz J. W.
Tytuł orygin. Le Cercle rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XI.
Sam Smilling, szewc i wódz bandy

Z rękami w kieszeniach, czapką nasuniętą na oczy, starą chustką fularową obwiązany dokoła szyli, z papierosem w ustach, mężczyzna, a raczej chłopak liczący dwadzieścia — dwadzieścia parę lat najwyżej, wyglądałby na włóczęgę bardzo podejrzanego, gdyby nie jakiś rodzaj ogłupienia, rozlanego na jego obliczu i nadający mu wygląd jakby był stale pod Wpływem jakiegoś narkotyku.
Być może, że był on bezdomny i nocami włóczył się pod gołem niebem, jednakże cały dzień spędzał jak przyklejony do wystawy sklepiku z miną głupią i zaspaną. Sklepik był bardziej niż skromny, wąski, a okno z szybami brudnemi i zakurzonemi, nieprzeniknionemi dla wzroku ludzkiego, nosiło napis:

SZEWC.
Naprawki i reperacje.

Wybiła godzina dziesiąta rano, gdy na rogu ulicy ukazało się indywiduum lat około trzydziestu, źle ubrane, długie i blade jak świeca. Wlokło się ono krokami cichemi, będąc obute w pantofle, szczegół toalety łatwy do wytłómaczenia, gdy się wzięło pod uwagę niesiony pod pachą pakunek, zawinięty w starą gazetę a zawierający z pewnością parę butów, które ich właściciel niósł do naprawy.
Młodzieniec, spędzający czas na nierobieniu niczego, zdawał się zainteresować żywiej ukazaniem się owego indywiduum. Wzrok jego uważnie zlustrował z odległości przybywającego i powrócił do sklepiku szewca, a sam młodzieniec zdecydował się zrobić dwa kroki i po paru schodach wszedł do szewca.
Pośrodku sklepiku bardzo ciasnego, zwężonego jeszcze przepierzeniem, biegnącem od pieca przez połowę pokoiku, stała niziutka ławeczka drewniana. Na ławce tej, w otoczeniu instrumentów i starego obuwia, siedział otyły człek bez surduta, w koszuli i fartuchu skórzanym, naprawiając bardzo zręcznie bucik bardzo zmaltretowany i gwiżdżąc przytem wesoło.
Był to Sam Smilling we własnej osobie.
Według ksiąg stanu cywilnego, nazywał się on Sam Eagen, ale od tak dawna wszyscy nazywali go Samem Smillingiem, iż przydomek stał się nazwiskiem, zastępującem prawdziwe. Eagen nie miał żadnej reputacji, podczas gdy Smilling słynął między wszystkimi bandytami miast na Zachodzie a imię te było przez nich wymawiane z szacunkiem lub obawą, zależnie od stosunków, łączących ich z tym jowjalnym i straszliwym szewcem.
Sam Smilling liczył około czterdziestu pięciu łat. Jego tłusta, okrągła twarz, ogolona i dobroduszna, jego włosy, przedwcześnie posiwiałe, nastrzępione komicznie na czaszce, jego małe oczka przebiegłe, poza okularami w oprawie stalowej — wszystko to czyniło z niego na pozór typ rzemieślnika pracowitego i lubiącego sobie zjeść potem dobrze, obdarzonego wesołością i dobrym humorem, nie zawodzącym nigdy a znajdującym zawsze słówko do śmiechu.
I właśnie tej wesołej dobroduszności, przysłowionej od lat wielu, zawdzięczał on przydomek „Uśmiechniętego“, „Smillinga“, stanowiącego jego najlepszą obronę, gdyż, istotnie, trudno było przypuścić, by pod tą maską poczciwego grubaska ukrywał się najbardziej zdeterminowany, najchytrzejszy i najokrutniejszy z szefów band bandyckich.
— Dzieńdobry, majstrze, — rzekł wchodzący młodzieniec, który pełnił straż koło sklepiku. — Przychodzi klijent.
— Kto taki?
— Jones.
— Czy ma obuwie?
— Tak. Niesie je pod pachą.
— Bardzo dobrze. Możesz pozwolić mu wejść... I słuchaj, otwórz dobrze „gały“. Patrzą bardzo na nas w tych dniach.
Tom wyszedł a w chwilę potem blady człowiek, którego nazwano właśnie „Jones“, wkroczył pospiesznie do warsztatu, zamykając starannie drzwi za sobą.
— Dzieńdobry, Samie Smilling! — powitał.
— Jak się masz, chłopcze, — odpowiedział dobrodusznie szewc.
— Przynoszę majstrowi tę rzecz...
— A... dobrze! Pokażno trochę.
Sam wziął podany mu pakunek, rozwinął gazetę i wyciągnął stamtąd parę starych butów w opłakanym stanie zużycia.
Szybkim rzutem oka obejrzał oba buty. Postawił je jeden obok drugiego, poczem wziął jeden do ręki i zapomocą nożyka o ostrzu szerokiem a krótkiem, podważył dolną połowę obcasa.
Obcas, wydrążony artystycznie, tworzył coś w rodzaju pudełka i z tego schowka Sam Smilling wyjął najpierw pokład waty, potem dużą złotą broszę, bogato wysadzaną brylantami, wysokiej wartości.
Sam długo badał klejnot.
— A więc? — spytał Jones.
— No tak! To nie jest złe, ale mogłoby być lepsze, — rzekł Sam, stawiając broszkę przed sobą.
— Naturalnie. Mówi się tak zawsze... No, wreszcie ile?
— Dwadzieścia.
— Blady człowiek aż skoczył. Gwałtowne oburzenie wykrzywiło mu twarz.
— Dwadzieścia dolarów! No, no! To coś nowego! Chyba żartujesz sobie!
— To moja cena, — rzekł Sam uprzejmie. — Można się zgodzić albo nie.
— A więc nie! Nie popatrzyłeś chyba na mnie dobrze. Co? Nie jestem nowicjuszem.
Sam wzruszył ramionami.
— Ej, do czego służy ta cała gadanina! Nie chcesz? Bardzo dobrze! Mnie to jest wszystko jedno. Zabierz swoje cacko... Ale, ale, czekaj, myślę coś... Co ty teraz z tem zrobisz? Sprzedasz gdzieindziej? Tylko u Jeremiasza Shav‘a możesz być pewny, że nie będziesz miał kłopotów ani przykrości... Ale on się dowie, że nie porozumiałeś się ze mną i już nie zechcą gadać z tobą... I wrócisz znów za parę dni do starego tatki Smilinga... ale w ów czas będzie to już tylko dziesięć dolarów.
Jones drżał cały ze wściekłości.
— Ja ci się odwdzięczę, — warknął. — Następnym razem, gdy poprowadzisz wyprawę, jeżeli to weźmie w łeb, będziesz wiedział, skąd to pochodzi.
Słowa jego rozpłynęły się w jęku. Szewc, nie wstając z miejsca, chwycił w swą grubą łapę, poplamioną smolą, rękę gościa i przekręcał mu ją boleśnie.
— Ależ nie, nie, kochany, ty nie zrobisz tego! — mówił ojcowskim tonem Sam, w ciąż uśmiechnięty. — W taką grę nie można się bawić ze Samem Smilingiem, widzisz, chłopczyku, bo wówczas ma się mało widoków na pozostanie na tym samym świecie, co on...
Puścił swą ofiarę, wyjął z kieszeni stary portfel i jakby nic nie zaszło, zaczął najspokojniej odliczać dolary w banknotach.
— Proszę cię, bądźże względnym, daj mi choć dwadzieścia pięć dolarów! — błagał Jones, pożerając wzrokiem pieniądze, odliczone przez Sama.
— Dwadzieścia! — rzekł Sam nieustępliwie.
W chwili, gdy Jones odbierał pieniądze, drzwi otworzyły się gwałtownie.
— Uwaga! — zawołał Tom, wchodząc. — Oto doktor Lamar.
— Uciekajcie obydwaj przez mieszkanie! — rozkazał Sam, który pospiesznie schował klejnot kupiony na dawne miejsce w obcasie i dwoma uderzeniami młotka zamknął otwór.
Tom pociągnął Jones‘a do przepierzenia, gdzie stał mebel z szufladami na pudła z butami. Odstawił parę pudełek i pocisnął ukrytą za niemi sprężynę. Cały mebel obrócił się, odsłaniając wejście do schowka, gdzie znikli obydwaj.
Uderzeniem nogi Sam popchnął za nimi mebel, który wrócił na swe miejsce obok przepierzenia.


∗             ∗
Kiedy w minutę później Maks Lamar wszedł do sklepiku, zastał szewca, klepiącego podeszwę miarowemi uderzeniami młotka.

— Ach, pan doktor Lamar! No, doprawdy, mogę powiedzieć, że się bardzo cieszę, widząc pana! — uradował się Sam.
— Dzieńdobry, Samie, — rzekł serdecznie doktor. — Jakże idzie warsztat? Jak zdrowie?
— Dzięki panu i poza moim przeklętym reumatyzmem, zdrowie nie jest złe, panie doktorze! A dzięki tej dobrej panience, która mi dała za co urządzić się, mogę żyć spokojnie. Naturalnie, pracując, jak należy... Ale to bardzo grzecznie ze strony pana doktora, że wstąpił mnie odwiedzić.
— Och, Samie, nie dziękujcie mi, bo jeżeli dziś przyszedłem do was, to dlatego, że spodziewam się od was jednej przysługi.
— Odemnie? Ach, jeżeli to możliwe, to cieszyłbym się bardzo.
— Więc słuchajcie. Znaliście Dżima Bardena? Byliście z nim w bliskich stosunkach przez szereg lat?
— No, tak, o he można być w bliskich stosunkach z człowiekiem tak dzikim, jak on.
— Otóż, Samie, to słynne Czerwone koło, występujące na ręce Dżima Bardena podczas jego ataków, nie zniknęło z nim razem...
Sam uczynił ruch zdziwienia.
— Co też pan doktor mi mówi?
— Tak, mówię prawdę. Od śmierci Dżima Bardena Koło Czerwone widziano kilka razy. I ja widziałem je sam.
— Na czyjej ręce?
— Na ręce kobiety, której nie znam i której nie mogłem dogonić.
— Panie doktorze, niech pan to zostawi, pan się powala! — krzyknął gwałtownie Smiling.
Maks Lamar nie słuchał. Pogrążony w swych rozmyślaniach, machinalnie wziął do ręki stary trzewik, stojący przed nim i trzymając go za sznurowadło wywijał nim, zupełnie nie zwracając na to, co czyni.
W oczach Sama zjawił się wyraz zaniepokojenia bardzo groźnego. Bo trzewik, którym wywijał Maks Lamar, miał właśnie obcas wydrążony z ukrytą wewnątrz broszką.
— Rozumiecie chyba, Samie, — mówił dalej doktor, — że jest rzeczą zupełnie niemożliwą, by ten tak niezwykły stygmat ukazał się na ręce innej, niż potomka rodziny Bardenów.
— Istotnie, — potwierdził szewc głucho, a wzrok jego śledził bacznie ruchy doktora.
Bo Maks Lamar nie trzymał już trzewika za sznurowadło, ale wziął go w obie ręce.
Przebłysk zbrodniczy zapalił złowrogiem światłem źrenice Smilinga. Pomału, poza plecami doktora, wyciągnął rękę i chwycił swój młot szewski, broń straszną w jego łapach siłacza.
— A więc istnieją jeszcze przedstawiciele rodziny Bardenów i w tem jest klucz zagadki, — mówił Lamar. — Samie, wy przecie musicie wiedzieć, czy Dżim Barden miał oprócz Boba inne potomstwo?
— Nie, panie doktorze, klnę się, że nic nie wtem o tem!
Sam Smiling mówił powoli, a jednocześnie podnosił rękę, uzbrojoną młotem, ponad głową doktora, pochylonego naprzód. Czekał... gotowy do uderzenia...
Lamar trzymał wciąż nieszczęsny trzewik w ręce prawej i obstukiwał dłoń swej ręki lewej obcasem, kryjącym w sobie klejnot, który już nie owinięty watą, poruszał się zapewne w swej komórce skórzanej. Doktor musiał usłyszeć ten odgłos niezwykły w bucie, bo mimo swego zaabsorbowana, na twarzy jego odbiło się zdziwienie.
Sam już się widział odkrytym. Dzikie, okrutne postanowienie przeobrażało tak dobroduszne zwykle oblicze. Rzutem oka wybrał miejsce, gdzie miał uderzyć.
Wtem na dworze zatrzymało się auto. Jasny, srebrzysty głos odezwał się przy drzwiach, które się otworzyły. Maks podniósł głowę. Sam już odłożył młotek.
— Dzieńdobry, Samie! Jak się miewacie? Wyjeżdżam na wieś i w przejeździć chciałam was odwiedzić... O, i pan doktor Lamar...
Była to Flora. Pozostawiając w samochodzie matkę i Mary, wstąpiła na chwilę do swego protegowanego, do warsztatu, ocalając życie doktorowi, chociaż ani on, ani ona o tem nie wiedzieli.
A teraz w sklepiku biednym i ciemnym, do tych ścian brudnych, do ubogich resztek obuwia, wniosła ona młodość i urodę, rozjaśniając wszystko dookoła, jak wiosenny promień słońca. Lamar rzucił stary bucik, nie myśląc już o dziwnym szmerze w obcasie i skłonił nisko głowę przed panną, zaś Sam, w jednej chwili przeistoczony w ojcowskiego, jawjalnego rzemieślnika, rozpływał się w podziękowaniach.
— Flora wesoło przerwała potok jego kwiecistej wymowy:
— A sprawy wasze, Samie? Czy wszystko idzie dobrze?
— Mój Boże, panienko, nie należy się użalać. Kiedy się człek nie kłóci z robotą, to zawsze daje sobie radę...
— Tak, tak, wiem dobrze, że jesteście porządnym rzemieślnikiem, ale nie należy pracować nad siły... Oto, Samie, weźcie to... Nie, nie trzeba mi dziękować...
Nie każąc się prosić, Sam wziął pieniądze, które Flora mu darowała.
— Więc pani wyjeżdża na wieś? — spytał Maks Lamar.
— Tak, jedziemy do Surfton, gdzie posiadamy willę. — Ale muszę uciekać. Chcemy przyjechać wcześnie, a mnie tak już tęskno do morza!
— Do widzenia, Samie! — dodała. — Cieszę się, że widzę was z dobrem zdrowiu...
— Do widzenia, panienko i jeszcze raz dziękuję!
Flora opuściła warsztat i wróciła do samochodu w towarzystwie Maksa Lamara, którego pani Travis powitała bardzo serdecznie.
— Do widzenia, doktorze, — rzekła Flora, wsiadając do auta. — Liczymy na pana napewno w Surfton.
Maks Lamar skłonił się, ucieszony niezmiernie zaproszeniem. Samochód wkrótce zniknął mu z oczu i doktor czując, jak coraz silniej zakorzenia się w sercu uczucie, przeciwko któremu się bronił wszelkimi siłami, poszedł powoli w stronę miasta, nie myśląc już o Czerwonem Kole.
Gdy Sam Smiling został sam w swoim sklepiku, pierwszym jego ruchem było chwycić trzewik z broszką i ukryć go w jednem z pudełek w szufladzie.
Potem oddał się rozmyślaniom:
— Czerwone Koło ukazuje się! — mruczał do siebie. — No, no, rozpatrzmy tę sprawę!
Powstał, podszedł do mebla z szufladami, nacisnął sprężynę i przeszedł do małej skrytki w murze, zupełnie nieumeblowanej. Ściany były gołe, z wyjątkiem jednego kąta, gdzie wisiał olbrzymi kalendarz reklamowy. Sam rozkołysał kalendarz i odsłonił małą szafkę ścienną, kryjącą w swem wnętrzu aparat telefoniczny.
Zdjął słuchawkę.
— Numer 1726 J. — poprosił.
A gdy otrzymał żądane połączenie:
— Czy panna Klara Skinner? — spytał. — Aha, jesteś. Klara! Jesteś sama? A co robisz? Palisz papierosy? Doskonale!... Słuchaj więc, dziewczyno! Masz przyjść tu zaraz. Muszę z tobą mówić natychmiast.
Sam Smiling odłożył słuchawkę, ukrył telefon i zasłonił znów kalendarzem. Potem zdjął z siebie fartuch skórzany, włożył marynarkę, a na głowę miękki kapelusz filcowy. W głębi alkowy nachylił się i znalazł gwóźdź w ścianie. Poruszył gwoździem i otworzyły się małe, niskie drzwiczki. Przez wyjście to, które posłużyło już do ucieczki Tomowi i Jonesowi, Sam wyszedł na wąską uliczkę, z jednej strony wiodącą na olbrzymie podwórze, połączone z pustemi placami, a z drugiej kończącą się pustym sklepem. Przeszedł przez ten sklep by wyjść na ulicę, zwolnił ze straży Toma i oddalił się.
Po kilku minutach znalazł się w ulicy, gdzie było coś w rodzaju bardzo podejrzanego sklepu z ziołami. Na progu siedziała stara czarownica z twarzą sowy. Sama Smilinga powitała z uniesieniem i razem z nim weszła do sklepu. Po upływie pięciu minut Sam wyszedł, niosąc związany sznurkiem pakiecik. Minął ludne podwórze, uliczkę i znalazł się znów w swej kryjówce. Tam w szafce, obok telefonu, umieścił zawartość pakietu, a mianowicie pudełeczko, flaszeczkę i gąbkę, poczem przebrał się staranne pozamykał wszystko, nałożył fartuch i wrócił do swego warsztatu, Jako spokojny, uprzejmy szewc.
Po upływie dwudziestu minut, młoda kobieta, idąca krokiem pewnym i energicznym, znalazła się w podwórzu, przylegającym do sklepiku.
Ta młoda kobieta wyglądała na lat dwadzieścia siedem — ośm. Była wzrostu średniego, smukła i ładnie zbudowana. Rysy miała regularne, cerę matową i czarne włosy i mogłaby uchodzić za piękną, gdyby nie dziwny, odpychający prawie wyraz bezczelnej zuchwałości w oczach przenikliwych i zimnych.
Weszła w podwórze, potem w wąską uliczkę i za chwilę, znalazła się w alkowie z telefonem, gdzie przyłożyła ucho do drzwi, oddzielających ją od sklepiku. Pewna, że Smiling jest sam, zapukała trzykrotnie. Smiling wyszedł do niej natychmiast.
— Dzień dobry, Klara, to się nazywa być punktualną, — rzekł do niej.
— Nie myślałeś chyba, że będę się bawić po drodze, — roześmiała się kobieta. — Więc jest coś ważnego?
— Zawsze ta sama! Zawsze gotowa do pracy! Słuchajże dobrze, oto sprawa: dziś wieczorem w Grand-Hotelu w Surfton odbywa się bal. Gala śmietanka, wszystko, co najbardziej eleganckie... Widzisz już stąd, jaka biżuterja... Więc, kobieto, masz się tam udać i liczę na ciebie, że zajmiesz się trochę...
Mrugnął znacząco.
— Zgoda, — rzekła Klara. — Jeżeli uważasz, że można obecnie to zaryzykować...
— Czekajno... Czy słyszałaś coś o Czerwonem Kole?
— Stygmacie starego Bardena?
— Otóż, mówią, że Czerwone Koło istnieje dalej, mimo śmierci Dżima. Tak, już kilka osób to widziało.
— Więc co?
Więc udasz się do Surfton, ale oto, co zrobisz po skończeniu twego zadania.
Sam ze skrzynki wyjął kupione pudełko z farbą, flaszeczkę i gąbkę.
— Daj mi rękę, — rozkazał.
Umoczył pendzelek i potarł go o czerwoną farbę w pudełeczku, potem starannie nakreślił na ręku swej wspólniczki Czerwone Koło.
— Przypatrz się dobrze, — rzekł do niej. — Jest to znak starego Dżima. Kiedy zbierzesz już swój plon, namalujesz sobie to na ręku i urządzisz tak — naturalnie tylko by ciebie nie złapano — by widzieli tę rękę... Rozumiesz. To pomiesza wszystkie ślady. Kobieta, nosząca znak Czerwonego Koła, jest już poszukiwana przez tego idjotę Randolfa Allena i przez Lamara, dziesięć razy tyle wartego, co tamten policyjny pies. Kiedy dowiedzą się, że Czerwone Koło było widziane na balu, nikt nie pomyśli o obwinieniu tych, których niektórzy nazywają „bandą szewca“. Rozumiesz?
Smiling zmazał z ręki swej wspólniczki czerwony znak zapomocą gąbki, umaczanej w płynie, zawartym we flaszce.
— A teraz zmykaj, Klarunciu moja, — rzekł, wręczając jej pudełko z farbą, gąbką i flaszeczką.
— Tak, nie mam już czasu do stracenia, jeżeli chcę jeszcze zdążyć na mój pociąg, — odpowiedziała Klara, znikając przez małe, niskie drzwiczki.
— Doprawdy, niema takiej drugiej jak ona, — mruczał pod nosem Sam Smiling, wracając do swego warsztatu. — I gdybym znał tę kobietę, gdy byłem piękny i młody, kto wie, jakich głupstw nie popełniłbym dla niej. Ha, ha...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.