Czerwone koło/Rozdział XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwone koło |
Wydawca | Spółka Wydawnicza „Wiek Nowy“ |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Zakłady drukarskie „Prasa“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | J. W. |
Tytuł orygin. | Le Cercle rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kiedy Klara Skinner znalazła się u siebie w domu, było już zupełnie jasno.
Awanturnica weszła odrazu do sypialni. Był to pokój duży, umeblowany poprostu lecz z wyszukaną elegancją. W kącie znajdował się Buddha wielkości naturalnej, mając skrzyżowane wielkie palce rąk na swym polerowanym brzuchu, zdawał się być pogrążony w rozkoszach Nirwany.
Klara rzuciła okiem na łóżko z lekkiem wahaniem. Jakby to było dobrze przespać się po nocy tak bardzo niespokojnej! — Nie, należy pomyśleć o rzeczach poważnych, powiedziała do siebie. Usiadłszy w fotelu, rozłożyła na kolanach swoją torbę podróżną, wyjęła stamtąd skórzany woreczek i zaczęła najspokojniej wydobywać stamtąd ukradzione klejnoty. Z szuflady w szafie wyciągnęła parę zgrabnych bucików, wzięła z lewej nogi, okręciła obcas, który odskoczył, odsłaniając wydrążone wnętrze.
W wydrążeniu tem Klara umieściła zrabowaną biżuterię, poczem zakręciła znów obcas, a parę trzewików zawinęła w papier, poczem zamknęła torebkę i włożyła ją pod Buddhę, którego wprawiła w ruch bez najmniejszego trudu...
— A teraz, rzekła wesoło, dajny znać Samowi o rezultacie mojej misji.
Telefon był tuż pod ręka, obok Buddhy.
— Hallo! To ja... tak... ja, ja sama! Wszystko poszło dobrze... Owszem, przychodzę... będę za kwadrans.
Powiesiła słuchawkę i wyjrzała przez okno, które otworzyła. Nagle rzuciła się przerażona wstecz: na uicy ujrzała człowieka, stojącego pod kamienicą.
— Co, u licha! — szepnęła, — czyż wypadkiem byłabym śledzona?
I ostrożnie już tym razem wyjrzała znów na dwór.
Padał gwałtowny deszcz.
— Głupia jestem, — pomyślała Klara, — przecie tak strasznie leje, jakiś przechodzień chce pod murem znaleźć chwilową ucieczkę przed deszczem.
I już nie zajmując się więcej tem, co nazywała w duchu szczegółem bez znaczenia, Klara szybko zmieniła toaletę, włożyła ciemny kostjum a na głowę beret aksamitny, a wziąwszy przygotowany pakunek z obuwiem, opuściła mieszkanie.
Po schodach zbiegła prędko, ale kiedy miała już przejść przez próg domu, natknęła się na człowieka, którego widziała z okna.
— Czyż to sposób zapychać sobą przejścia w cudzych domach, — rzekła dość szorstko.
— Przepraszam najmocniej panią... — usprawiedliwił się człowiek.
Ale zamiast grzecznie usunąć się kobiecie z drogi, stanął teraz stanowczo we drzwiach, nie pozwalając przejść.
— Ale po rozwadze zmieniam zdanie, — rzekł nagle ostrym tonem — i aresztuję panią!
Klara rzuciła się wstecz.
— Mnie? Czy pan zwarjował?
— Ale już ręka stalowa ścisnęła jej dłoń.
— Bez hałasu! Bez oporu! Proszę za mną!
Kajdanki z cienko plecionej stali zabłysły mu w ręku.
Czując, że opór na nic się nie przyda, Klara ukryła swą wściekłość i rzekła:
— Więc dobrze! Niech tak będzie! Idę z panem aby uniknąć skandalu. Ale radzę strzedz się! Pan popełnia tu czyn arbitralny.
— O, przeproszę panią na wszelkie możliwe sposoby, o ile nie będę miał słuszności, — rzekł człowiek, idąc tuż obok Klary, która pozwoliła się prowadzić bez dalszych protestów.
Posterunek policyjny znajdował się opodal. Zanim tam weszli, Klara gwałtownym ruchem spróbowała wyrwać się i uciec.
Doktor złapał ją za spodnicę i przez drzwi otwarte wepchnął ją do wnętrza lokalu, mówiąc:
— Kiedy ma się czyste sumienie, to się nie powinno uciekać!
I wchodząc za nią, zawołał:
— Przodownik!
Zawołany przybiegł natychmiast, a poznając gościa, skłonił się nisko:
— O, pan doktor Lamar! Czem możemy panu doktorowi być pomocni?
Doktor rzekł, wskazując na Klarę:
— Przyprowadzam zwierzynę dużo wartą. Proszę ją dokładnie zrewidować! A ja tymczasem pójdę do dyrektora waszego i przyprowadzę go tutaj.
Klara rzuciła się na podłogę, udając okropny atak nerwowy, widząc jednakże, że wszystkie jej grymasy nie odnoszą pożądanego skutku, uspokoiła się i przybrała pogardliwy wyraz twarzy.
— Dobrze, proszę więc czynić swój obrzydliwy obowiązek, — rzekła. — Ale prędko! Ale nie pan! — dodała do przodownika.
— O niech się pani nic nie boi, — odpowiedział ironicznie policjant. — Wiemy, jakie względy należą się płci pięknej.
I zawołał:
— Pani Jomby!
Mała okrąglutka kobiecinka o typie teatralnej garderobiany, wybiegła z przyległego pokoiku.
— Jestem, panie przodowniku! A, to ta piękna pani? — No, to proszę za mną, kochane dziecko!
Klara zrobiła pogardliwy ruch ręką.
— Proszę ją wziąć do swojej celi, — rozkazał przodownik. — Nie mamy czasu do stracenia. A ten pakiecik proszę mnie tu zostawić, — dodał widząc, że Klara chce ukryć swój pakunek.
Podczas gdy pani Jomby przeprowadzała rewizję, Maks Lamar zdawał sprawę dyrektorowi policji z wypadków, których był świadkiem w nocy i opowiadał o aresztowaniu Klary Skinner.
— Czego jednak nie mogę zrozumieć, — rzekł mu Randolf Allen, — to tego nowego ukazania Czerwonego Koła. Czyżbyśmy mieli do czynienia z nowym potomkiem pokolenia Dżima Bardena?
— Nie, mój drogi, — odpowiedział Lamar. — Koło to było zrobione. Towarzyszka panny Travis widziała — ciekawość tę opłaciła tym potężnym ciosem, jaki dostała pod brodę — otóż widziała, jak kobieta, którą aresztowałem, zmywała sobie z ręki znak czerwony, namalowany przed kilkoma minutami.
Randolf Allen miał jeszcze poważne wątpliwości.
— Cóżby za interes mogła mieć ta kobieta w robieniu sobie czerwonego koła?
Maks Lamar zniecierpliwił się lekko.
— Co za interes? Ale chodziło jej o odwrócenie podejrzeń. Zresztą zobaczymy to zaraz. Chodźmy na posterunek policyjny.
Na posterunku przodownik spotkał ich temi słowy:
— Nic, absolutnie nic! Pani Jomby nie znalazła u niej, ani jednego klejnotu.
— A gdzie jest ta kobieta? — spytał doktor.
— Ubiera się jeszcze.
— Czy wypytywaliście się już?
— Trochę. Nazywa się Klara Skinner, mieszka przy Quineystreet 301.
— To wiem. Jak się skończy ubierać, pójdziemy z nią do jej mieszkania.
Właśnie w tej chwili ukazała się Klara z nieodstępną panią Jomby.
— W drogę! — zakomenderował Maks Lamar.
— Dokądże pan znowu mnie prowadzi? — zapytała Klara wyniosłym tonem.
— Taka mała formalność! Chcemy, jako dżentlemeni złożyć pani wizytę.
Randolf Allen i Maks Lamar szli naprzód; dwóch policjantów kroczyło po obu stronach Klary i mała ta gromadka skierowała się do mieszkania podejrzanej.
Klarę Skinner zawiodła nadzieja, że cała rzecz skończy się już na posterunku. A przytem niepokoiła się bardzo o los swych drogocennych trzewików. Jeżeli badanie w domu wypadnie dobrze, czego była pewną, to postanowiła sobie pójść niezwłocznie na posterunek policyjny i odebrać tam swój pakunek.
W trakcie tych rozmyślań znalazła się przed swoim domem i była zmuszona wprowadzić swych niezbyt pożądanych gości do mieszkania.
— Proszę wskazać nam swój pokój...
— Panowie zechcą wejść, — zapraszała Klara ironicznie, — wszakże panowie są moimi gośćmi...
Wszyscy przybyli weszli do pokoju.
— Kochany Allanie, — rzekł Lamar do Randolfa, może będziesz łaskaw wybadać panią, podczas gdy ja przeprowadzę tu moją rewizję osobistą.
Dyrektor policji usiadł i poprosił Klarę, by zajęła miejsce.
— Znam już pani imię i nazwisko. Kto daje na pani utrzymanie?
— Mąż mój, – brzmiała odpowiedź.
— Co??
— Proszę pofatygować się ze mną do drugiego pokoju, — poprosiła Klara, otwierając drzwi.
Istotnie, w przyległej komnacie ujrzał dyrektor policji indywiduum, mogące mieć lat około sześćdziesięciu, siedząca za stołem, łyse i przeżyte, z lupą cylindryczną, wciśniętą w prawe oko. Staruszek ten zdawał się być mocno zajęty nabijaniem motyli na deszczułkę.
— Benedykcie, nie przerywaj sobie! — rzekła Klara.
— Co się stało, kochana Klaro? — zapytał starzec złamanym, suchym głosem.
— Nic, nic, Benedykcie, taka wizytka... Przedstawiam panu, panie dyrektorze, męża mego, p. Skinner... Mężu, pan Randolf...
— Taka dzisiaj wilgoć, panie kochany, — zauważył starzec — Wszystkie moje owady mają różki opuszczone.
Dyrektor policji pytał sam siebie — i nie bez słuszności — czy Klara nie drwi sobie z niego?... Powrócili do jej pokoju, gdzie przeprowadzał dalej swą indagację.
— Niech będzie, że pani jest zamężna... To jest klasyczne. Czy może mi pani powiedzieć, co pani robiła wczoraj w Surfton?
— Nie byłam wcale w Surfton. To jakieś grubsze nieporozumienie.
Doktor Lamar, metodycznie przeszukujący pokój, odezwał się:
— O nie, zapewniam panią, że niema tu żadnej pomyłki! Zaraz to panu wytłómaczę: część ubiegłej nocy spędziła pani na balu w hotelu... Określę to jeszcze dokładniej: dlaczego tak bardzo trudziła się pani malowaniem sobie czerwonego koła na ręku?
Klara miała minę ździwionego niewiniątka:
— Nie rozumiem ani słowa z tego, co pan wygaduje!
— Widzę, że pani jest mocna... Ale i tak będziemy panią mieli.
I pogwizdując modne shimmy, Maks Lamar prowadził dalej swą rewizję.
— Widzę tu śliczny posąg hinduski, — rzekł, stojąc przed Budhą, który w kącie niewzruszony, zdawał się obojętnie pogrążać dalej w swym śnie bajkowym. — Kto pan. to ofiarował?
— Mąż mój, pan Skinner.
— Tak, — rzekł Randolf Allen, — wygodny płaszczyk, parawan pani, ale ma on głowę, którą, jak teraz sobie przypominam, znam dobrze.
— O, co do tego, to ośmielę się wyrazić moje powątpiewanie, — szydziła Klara, — Mąż mój powraca z Beludżystanu, gdzie przez lat dwadzieścia poświęcał się studjom entomologicznym.
Nagie Lamar, obserwujący posąg bardzo dokładnie, jednem dotknięciem przechylił go lekko, wsunął rękę pod spód i wyciągnął z kryjówki torebkę podróżną, włożoną tam przed paru godzinami przez jej właścicielkę.
— O ho! ho! co za dziwna komódka! — zawołał.
Widząc to Klara Skinner zbladła straszliwie. Przez chwilę zdawało się jej, że wszystko stracone. Ale opanowała się szybko.
— Rzeczy swoje kładzie się, gdzie się ma na to miejsce... — odezwała się obojętnie.
— To pani niezaprzeczone prawo, — przyznał Maks. — Ale interesuje mnie to, że rozpoznaję torebkę, którą widziałem w ręku pani w drodze powrotnej z Surfton.
— Z Surfton? Powiedziałam już przecie panu, że noga moja nigdy tam nie była.
— Tak?... — A więc skąd pochodzi ten bilet jazdy koleją, bilet przedziurkowany, ze stemplem „Surfton“, — rzekł Maks, z tryumfem wyciągając wszystkie przedmioty z torebki.
— Nie wiem... nie rozumiem... — rzekła Klara zmieszana. — Pan jest zdolny do tego, by sam to włożyć do torby.
— Doskonałe! Świetne wytłómaczenie! Powinnaby pani powiedzieć mi raczej, że to „mąż“ pani przywiózł z Beludżystanu.... razem z Buddhą!
— Ten bilet nie należy do mnie, powtarzam raz jeszcze!
— A to, czy należy do pani? — zapytał doktor, pokazując małe pudełko.
Klara nawet nie drgnęła.
— Owszem, poznaję, jest to moje. Służy mi to do malowania akwarelą.
— Na ręce?
Klara wzruszyła ramionami.
Wtem drzwi otworzyły się gwałtownie, wpuszczając przodownika policyjnego. Trzymał on w rękach parę obuwia, a na twarzy malował się wyraz zadowolenia.
— Proszę popatrzeć! Panowie! proszę patrzeć!!
Z ręki prawej wysypał na stół garść drogocennych kamieni.
Klara powstała i z oczami rozszerzonemi ze strachu, jednym skokiem znalazła się przy oknie, otwierając je pospiesznie.
Randolf Allen pochwycił ją jednakże za rękę i udaremnił zamiar wyskoczenia przez okno.
— Proszę się uspokoić, — rzekł flegmatycznie. — Osoba pani jest dla nas bardzo cenna a mimo całej swej zrzęczności, mogła pani, wyskakując na ulice, uszkodzić swą piękna powierzchowność!
Maks Lamar rozpytywał policjanta:
— Skąd się to wzięło? — badał, przesypując na dłoni wspaniały naszyjnik z pereł i brylantów.
— W obcasie jednego trzewika, — odpowiedział przodownik. Z ciekawości otworzyłem pakunek, pozostawiony przez tę panią na posterunku. Miałem zamiar już schować te trzewiki, gdy zauważyłem, że trzewik z lewej nogi był cięższy niż drugi.
Tu policjant uśmiechnął się z zadowoleniem.
— A trzeba panom wiedzieć, że nie chwaląc się, znam się na farbowanych lisach i umiem na pamięć wszystkie sztuczki, jakimi posługują się rzezimieszkowie, by ukryć swe łupy.
Chciałem więc zbadać trzewik. Obracałem go na wszystkie strony. Nic. Wówczas powiedziałem sobie: Najlepiej będzie przeciąć obcas na dwoje! Gdy tak majstrowałem, raptem obcas sam się odkręcił, odsłaniając wnętrze a w niem klejnoty, które tu przynoszę.
Maks Lam ar oglądał trzewik.
— Dobrze, dobrze! — rzekł. — Winszuję panu ważnego odkrycia! Mnie się to nie udało... A przecież powinienem był niedowierzać pewnym butom podobnież nierównej wagi, jakie miałem w ręku wczoraj u tego szewca Sama Smilinga...
Słysząc to nazwisko, Klara wydała lekki okrzyk.
— Aha! — zawołał Maks Lamar. — Sama się zdradziła! Jest ona wspólniczką Sama Smilinga!... Policja! Proszą nabrać tę kobietę i zamknąć ją w oddzielnej celi. A teraz, kochany Randolfie, zatelefonuj, by natychmiast przysłano trzech ludzi.
Dyrektor policji bezzwłocznie spełnił życzenie przyjaciela.
— Dokąd mamy iść? Co zamierzasz czynić? — zapytał Maksa.
— Ująć szefa bandy w jego legowisku! I więcej asysty nie trzeba, aby nie wzbudzić podejrzeń, aby ptaszek nam nie uleciał.
I zacierając ręce, rzekł z pewnem zadowoleniem:
— Ach, ach, panie Samie Eagen! przezwali pana „Uśmiechniętym“, otóż zapewniam cię, że nie będziesz już się śmiał teraz.