Czerwone koło/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Czerwone koło
Wydawca Spółka Wydawnicza „Wiek Nowy“
Data wyd. 1927
Druk Zakłady drukarskie „Prasa“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz J. W.
Tytuł orygin. Le Cercle rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XVI.
Nad przepaścią.

Brama, wiodąca do parku willi była otwarta. Maks Lamar wszedł, nie anonsując się i zastał Florę na werandzie, pogrążoną w dumaniu. Widząc gościa, zaczerwieniła się lekko i wstała:
— O, pan doktor! — rzekła, a oczy jej zabłysły radością. — Co za miła niespodzianka!
— Dzień dobry pani! Mam dobrą nowinę, — oświadczył Maks. — Znalazłem pani naszyjnik z wisiorkiem.
— Bardzo się cieszę! A jak to się stało?
Weszli do willi i usiedli obok siebie na kanapce w salonie.
— Więc proszę opowiadać! Umieram z ciekawości!
— Zaaresztowaliśmy tą kobietę z balu — nazywa się Klara Skinner. Ale proszę zgadnąć, kto jest wspólnikiem tej awanturnicy?... Sam Smiling, szewc, protegowany pani!
— Sam Smiling?... — powtórzyła Flora zdumiona.
— Tak... Jeden z najgroźniejszych bandytów, szef bandy, którego pojmanie będzie trudne i niebezpieczne. Posiał mnie — tak, to jest odpowiednie wyrażenie – w pogoni za sobą w okolicznościach niezwykłych. Mam pewne powody do przypuszczania, że znajduje się on obecnie tutaj w Surfton.
I Maks opowiedział Florze wszystkie perypetja swoich przygód dzisiejszych.
— Trzeba odnaleźć ślad tego człowieka, — rzekła młoda dziewczyna. — Będę towarzyszyła panu.
Lamar oświadczył spokojnie.
— Inspektor policji śledzi go. Ma mnie zawiadomić, gdy, tylko zajdzie potrzeba... Ja przedewszystkiem chciałem oddać pani jej kolję.
I rozwijając bibułkę, w która otulił drogocenny przedmiot, podał go Florze.
Panna rzuciła mu spojrzenie pełne uczucia i wdzięcznym ruchem pochylając głowę, podała mu swą szyję, by na niej zawiesił odzyskaną kolję.
Lamar zadrżał i zawahał się chwilę. Niezgrabnie nieco, otoczył łańcuchem szyję Flory, ale w chwili, gdy miał już zapiąć klamrę, zadrżały mu ręce i bliski był utraty przytomności. Flora uczuła w tej chwili pod swemi jasnemi loczkami tchnienie oddechu i jakby lekkie, leciuchne muśnięcie...
Dzwonek telefonu otrzeźwił oboje.
Maks Lamar drgnął.
— To zapewne do mnie. Pani pozwoli, że zdejmę słuchawkę?
Flora skinęła potakująco główką.
— Hallo! To wy, Smithson? Co, już znaleźliście ślad?... Doskonale!... Gdzie jesteście?... W Birninghom Bar?... Jakto, z nim? razem... Przy sąsiednim stoliku?... Dobrze! Tak!... Co mówicie?... Hallo? Wstaje?... Wychodzi... Nie traćcie go z oczu!... Idę, już idę! Powodzenia!
Maks pożegnał się pospiesznie i poszedł do wspomnianego baru.
Zmierzch zapadał szybko.
Ody wszedł do lokalu restauracyjnego, sala była już pusta.
— Ptaszek zwiał! Naturalnie! Domyślałem się tego!... Hm, niema innej drogi, jak iść jedyną ulicą Surfton i być przygotowanym na wszelkie ewentualności, — pomyślał Maks Lamar.
Uszedł tak może z pół mili, gdy o mało nie przewrócił go jakiś biegnący szybko osobnik.
— Pan doktor!
— Smithson! Co się stało?
— Ach, panie Lamar, — odpowiedział inspektor, — proszę sobie wyobrazić, że po wyjściu z baru „ptaszek“ nasz zaczął umykać jak żebra w pustyni. Ja za nim. W przeciągu pięciu minut dognałem go i schwytałem go za kołnierz. Ale zbój z niego porządny. Upadliśmy obaj na ziemię. W chwili, gdy zdawało mi się, że jestem już jego panem, bandyta wsunął mi rękę z tyłu do mojej kieszeni i wyciągnął rewolwer z pochwy. Wycelował go na mnie. Jednym susem byłem już na nogach, a on krzyczy: „Zmykaj stąd, lub strzelam“.
— No i co?
— No — cóż pan chce?... Rozbrojony, musiałem uciekać, ścigany przez tego przeklętego Sama.
— Nie traćmy więc czasu, — zadecydował Maks Lamar. — Naprzód! W drogę! On ma wasz rewolwer, ale ja mam mój. Możemy sobie stawić czoło.
Doktor i policjant udali się w kierunku, obranym przez szewca.
Nie uszli jeszcze stu kroków, gdy wstrzymały ich strzały. Kula dosięgła Smithsona i utkwiła w nodze. Ranny padł z jękiem na ziemię.
Lamar wystrzelił wówczas sześć nabojów swego rewolweru w kierunku Smilinga, który zdemaskował się, słuchając, i uciekał teraz w kierunku skał nadbrzeżnych.
Lamar nie zawahał się ani chwili. Pozostawiając Smithsona, którego rana nie była zresztą ciężka, rzucił się na poszukiwanie bandyty. Z każdą minutą zyskiwał na przestrzeni, kiedy nagle, na skręcie koło wyniosłej skały, znalazł się w obliczu istoty dziwacznej, okrytej ohydnemi łachmanami.
Do uszu doktora dochodziły już niejednokrotnie mętne wiadomości o tajemniczem indywiduum, nazywanem „Pustelnikiem Skalnym“: zrozumiał, że miał go właśnie przed sobą.
Sama nie było widać.
— Kędy on poszedł? Czy pan go widział? — zapytał nieznajomego.
— „Pustelnik Skalny“ zawahał się chwilę, poczem wyciągając rękę w kierunku szczytu skały, — rzekł, — zciszając głos:
— Tamtędy... Ale proszę uważać! Skała, poza tą linią zbocza, jest zupełnie stroma! A szczyt jest na dwieście stóp wysoki.
— Dziękuję, — odpowiedział Lamar, biegnąc dalej.
Człowiek ów mówił prawdę. Zaledwie Maks przeszedł paręset kroków, gdy ujrzał przed sobą płaszczyznę skalną, zupełnie pustą, opadającą stromo ku oceanowi.
Na platformie tej ostro odcinała się sylwetka bandyty. Był on niejako zamknięty na wyżynie, bez innego wyjścia, jak ścieżka, którą wspinał się Maks Lamar. Wokoło ostre zęby skał, wznoszących się prostopadle ku niebu i omywanych przez rozbijające się z hukiem fale.
Żaden z przeciwników nie mógł się cofnąć.
Sam zrozumiał to, widząc jak doktor wspina się na platformę, zrozumiał, że jest w położeniu osaczonego dzika, ale że dzik ten może stać się niebezpiecznym i dla myśliwego... Rozparty szeroko na nogach, z nożem w ręku, z oczami błyszczącemi w twarzy wykrzywionej nienawiścią, oczekiwał, gotów drogo sprzedać swe życie.
Lamar mógł był zabić go jednym strzałem. Ale jako dżentleman i sportowiec, chciał przeciwnikowi pozostawić szansę ucieczki lub walki.
Skoczył. Ręką prawą odepchnął nóż, skierowany ku sobie, a lewą schwycił bandytę za gardło.
Jednakże przeciwnik jego był atletą me byle jakim. Pozbawiony noża, porwał doktora wpół i teraz obaj zapaśnicy, w okrutnym uścisku, starali się unieszkodliwić wzajemnie. Nagle, olbrzymim wysiłkiem, doktor podniósł Sama i rzucając go na grzbiet, przycisnął go do ziemi, padając znów z nim razem.
Niestety, upadek obu ciał był tak gwałtowny, że, złączone, potoczyły się jeszcze niżej, na spadziste zbocze. Zbiegiem okoliczności właśnie Lamar znajdował się na krawędzi.
Sam Smiling, czując, że ziemia ucieka pod nim, ostatnim wysiłkiem wpił się paznokciami w szczeliny skały i podniósł się na brzeg. Tymczasem doktor, pozbawiony punktu oparcia, stoczył się po prostopadłym urwisku i zniknął.
Tak cudownie ocalony Sam wstał z trudem na nogi i potykając się, zaczął pomału schodzić ścieżką, którą wszedł.
Maks Lamar, staczając się do przepaści, ujrzał przed sobą śmierć niechybną. Ale tak silną była energja niezwykłej natury doktora, że ani na chwilę nie stracił zimnej krwi ani odwagi. Pozostał przytomny i bez strachu oczekiwał ostatecznego ciosu.
Upadek był krótszy niż przypuszczał, gdyż trwał może sekundę, poczem uczuł wstrząs gwałtowny, lecz zupełnie znośny, tak jakby z wysokości sterty spadł na kupę chrustu.
Instynktownie wyciągnął ręce i przyczepił się do punktu oparcia, który wydał mu się dość pewny, chociaż dość elastyczny.
Przy świetle księżyca, ukazującym się właśnie na horyzoncie, ujrzał, że był to krzaczek jałowcu, który powstrzymał jego upadek i do którego przyczepił się kurczowo.
Sytuacja doktora była niedopozazdroszczenia! Nad nim wznosił się szczyt, zupełnie niedostępny z tej strony. A pod nim widniały jedynie czarne skały ostre, zazębione, na których ocean kłębił się z wściekłością. I ani jednej szczeliny, Nic. Ściana prostopadła, gładka.
Lamar był człowiekiem prawdziwie odważnym. Jednakże tu nie mogło być żadnej nadzieji. Na nic wola, na nic energja... Łzy zakręciły mu się w oczach...
— Floro! Floro! — szepnął.
Nagle do uszu jego doszedł odgłos walki. Doktor bez trudu przedstawiał sobie jej przebieg i znaczenie:
A mianowicie, zdaniem jego, Sam Smiling, schodząc w dół ścieżką, spotkał „Pustelnika“. „Pustelnik“ widocznie jakiś porządny człowiek, podejrzywając, że została popełniona zbrodnia, nie zawahał puścić się w pogoń za człowiekiem, umykającym w dół.
To, co Lamar przypuszczał, stało się istotnie.
Niedaleko od niego wrzała walka, podobna do tej, jaką sam stoczył niedawno.
Smiling był strasznie zmęczony, a mimo to wymierzał potężne ciosy nowemu przeciwnikowi. Jednakże ten ostatni zwyciężył, gdy rozległ się przejmujący krzyk „Pustelnik“ usłyszał wołanie i przerwał walkę: ta chwila wahania kosztowała go drogo, gdyż Sam wymierzył mu potężny cios pięścią i korzystając z odurzenia przeciwnika, rzucił się do ucieczki. Pierwszą myślą Pustelnika było przyjście z pomocy nieszczęśliwemu, wołającemu o ratunek. Podbiegł parę kroków w dół i nachylił się nad urwiskiem, gdzie widać było jakiś kształt ludzki, uczepiony rozpaczliwie o krzak jałowcu.
— Odwagi! Chwilę jeszcze! Trzymać się! Pomoc nadchodzi! — wołał.
— Prędzej, prędzej! czuję, że gałąź urywa się pod moim ciężarem, — odpowiedział Lamar.
Pustelnik odpasał sznur, przytrzymujący jego spodnie i rzucił koniec jego doktorowi.
Maks widział ratunek... Wyciągnął rękę, chcąc chwycić sznur. Niestety, sznur zbyt krótki, kołysał się nad jego głową... Wszystkie jego wysiłki, by go pochwycić, miały jedynie ten skutek, że krzaczek obluźniał się coraz bardziej...
— Chwilę jeszcze! Odwagi! — wołał Pustelnik, nie dając za wygraną. — Wciągnął sznur z powrotem, zdjął z siebie nędzny łachman marynarki, związał to razem i trzymając jeden koniec sznura, rzucił resztę w odchłań.
Maks uległ zawrotowi głowy: krople potu wystąpiły mu na czoło, oczy powlokła czarna mgła, gdy nagle uczuł, jak coś, kołysząc się przed nim, dotyka głowy i twarzy. Rozpaczliwym ruchem chwycił się tego nieznośnego, co było rękawem kaftana Pustelnika, poczem stracił przytomność.
Kiedy otworzył oczy, ujrzał nad sobą twarz dziwacznie zarośniętą. Szorstka ręka nacierała mu skronie wódką, pochodzącą z butelki skórzanej.
Odzyskał świadomość tego, co się stało.
— Dziękuję, — rzekł, — dziękuję bardzo.
— Czy czuje się pan lepiej? — spytał nieznajomy.
— Tak jest. Lepiej.
Maks Lamar wstał z trudnością i oparł się ciężko na ramieniu swego zbawcy. Razem zrobili parę kroków i wyszli na ścieżkę.
— Czy zechce mnie pan odprowadzić do hotelu Surfton? — zapytał doktor słabym głosem.
Nieznajomy drgnął.
— Kiedy to... wie pan... nie zależy mi wcale na pokazywaniu się w mieście...
— Jakto? więc pan pozwoli zostać mi tak samemu tutaj na odludziu w nocy — pan, który jesteś moim zbawcą? Ależ panie, przecie o tej porze nikogo pan w mieście nie spotka!
Człowiek zawahał się.
Potem wzruszył ramionami, jakby myśląc: zresztą... wszystko mi jedno!... podtrzymując doktora, poszli w kierunku miasta. Było już bardzo późno, gdy przybyli do hotelu. Portjer nocny nawpół śpiący, nie zauważył ich wcale.
— Proszę wejść do mnie! — rzekł Lamar do swego zbawcy. W pokoju swoim doktor usiadł wygodnie w fotelu i zwrócił się do swego towarzysza z podziękowaniem:
— Nie pytam pana, nieznany przyjacielu, o imię i nazwisko. Może istotnie ma pan powody, by nie chcieć ich wyjawić, a mnie nie wolno nic wymagać od pana po tej wielkiej usłudze, jaką pan mi wyświadczył. Jestem na wieki dłużnikiem pana.
— Nie mówmy o tem, — rzekł Pustelnik. — Wracam do mego schronienia.
— Ale ja nie mogę tak puścić pana!
— Niestety, nie leży w mocy pańskiej, panie Lamar, uczynić coś dla mnie.
— Kto panu powiedział, jak się nazywam?
— Ja... ja widywałem pana niejednokrotnie, bąknął włóczęga wymijająco.
Dobrze! Więc jeżeli pan nie chce nic odemnie przyjąć, te proszę w każdym razie wząć mój bilet wizytowy, na którym napisze słów parę.
I Maks nakreślił co następuje:

„Nie zapomnę nigdy pomocy, jaką pan mi okazał.
Jeżeli kiedykołwiekby pan mnie potrzebował, proszę liczyć na mnie.“

Włóczęga wziął bilet, podziękował w kilku słowach i wyszedł.
— Gdzie ja widziałem tego człowieka? — pytał siebie Lamar. — Bo że go znam, to nie ulega wątpliwości.
Nie rozmyślał nad tem jednakże zbyt długo, gdyż ogarnął go sen nieprzemożony.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.