Czerwony Krąg/15
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony Krąg |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance” |
Data wyd. | 1928 |
Druk | A. Dittmann, T. z o. p. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | The Crimson Circle |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Talja wyszła tego wieczoru ostatnia niemal z biura. Stała na stopniach przed domem i rozglądała się, wdziewając rękawiczki. Jeśli spostrzegła mężczyznę, obserwującego ją z przeciwległego chodnika, to nie zdradziła się z tem wcale. Po chwili ujrzała Milly, czekającą o kilka kroków i podeszła ku niej.
— Jakże to długo trwało! — mruknęła Milly. — Przyjaciel mój nie lubi wyczekiwać.
— Tak? Niechże się tedy przyzwyczai. Gdy idzie o mężczyzn, nie zwykłam trzymać się rozkładu jazdy.
Przeszła wraz z Milly około sto yardów ożywioną ulicą, potem zaś skręciły w Reeder Street.
Restauracje tej ulicy nosiły nazwy, naśladujące paryskie przybytki wesela. „Moulin gris“ był to mały, czworokątny lokalik, w którym przy pomocy zwierciadeł stworzono coś, co miało wyobrażać przepych.
Stoły nakryte do kolacji były jeszcze puste, gdyż za dwie godziny dopiero miano podawać, a zwyczaj five o’clock’u nie był tu, widać, znany. Dziewczęta poszły wąskimi schodami na piętro, do innej sali. Mężczyzna siedzący przy jednym ze stolików, na ich widok wstał i podszedł ku nim. Był to smagły młodzieniec, o włosach odczesanych z czoła mocno nasmarowanym pomadą, zaś ubranie, niezbyt modne, odpowiadało widocznie jego upodobaniom.
Słaby zapach origanu, miękka, duża dłoń i jasne nieruchome oczy, takie odniosła pierwsze wrażenia Talja.
— Proszę siadać, Miss Drummond! — rzekł wesoło.
— Kelner, herbaty!
— To jest Talja Drummond! — powiedziała Milly, zgoła bezpotrzebnie.
— Nie potrzebujemy przedstawienia! — roześmiał się młodzieniec. — Dużo słyszałem o pani. Nazywam się Barnet.
— Flush Barnet! — podkreśliła, on zaś zdziwił się, ale nie był mile dotknięty.
— Słyszała pani o mnie, zapewne?
— Ona wie wszystko! — rzekła Milly, a co więcej zna Marla i idzie dziś z nim na kolację.
Barnet spojrzał po kolei na obie, potem zaś zapytał groźnie Milly:
— Czy jej coś mówiłaś?
— Nie potrzebujesz jej nic opowiadać! Ona wie wszystko.
— Czy mówiłaś? — powtórzył.
— O Marlu? Nie! Sądziłam, że powiesz sam.
Kelner przyniósł herbatę i dopóki nie odszedł, milczeli.
— Lubię mówić prosto z mostu! — rzekł Flush Barnet. — Czy wie pani, jak ją nazywam?
— Bardzom ciekawa! — rzekła, nie spuszczając zeń oczu.
— Zowię panią „kutą Talją“. A co, czy nie dobrze? — spytał, obserwując ją. — Jesteś pani złą dziewczyną! Byłem niedawno na rozprawie, kiedy to stary Froyant oskarżał panią o kradzież.
Uczyniła swawolny gest głową.
— Ma pan mnóstwo informacji z zeszłorocznego kalendarza! — odparła chłodno. — Sądzę, że nie zaprosiłeś mnie pan tu, by mi prawić komplementy!
— Oczywiście, że nie poto! — przyznał, a zazdrosna Milly spostrzegła po pewnych oznakach, że Talja zajęła jej kochanka. — Zaprosiłem panią dla pomówienia o interesach. Jesteśmy wszyscy troje przyjaciółmi i mamy tesame interesy. Odrazu powiem, że nie zaliczam się do marnych złodziei, którzy biedują. Mam za sobą ludzi, którzy położą na stole każdą kwotę, byleby interes był dobry, ale pani właśnie przeszkadzasz mi.
— Przeszkadzam? — zdziwiła się. — Przypuśćmy nawet, że jestem tem, za co mnie pan uważasz, w jakiż sposób mogę przeszkadzać?
Barnet pokiwał głową.
— Moja panienko! — rzekł z dobrotliwym wyrzutem. — Czy pani sądzi, że długo można wojować, wpychając miast pieniędzy papier do koperty. Gdyby przyjaciel mój, Brabazon, nie uroił sobie, że kradzież zaszła na poczcie, dawnobyś pani miała w biurze policję. Jeśli mówię, że Brabazon jest przyjacielem moim, to wcale nie przesadzam...
Przesadził widocznie, ale nie mógł jakoś pominąć kwestji przyjaźni swej z bankierem. Naciskany, byłby zapewne powiedział więcej, ale Talja nie uczyniła tego.
— Otóż powiem pani — rzekł zcicha, pochylając się przez stół, — że oboje z Milly obrabiamy bank od dwu już miesięcy. Można tam złapać dużo pieniędzy, ale nie w samym banku, mimo przyjaźni mej z Brabazonem... tylko interes ten da się załatwić z człowiekiem, który ma tam największą należytość, to jest z Marlem.
Talja skrzywiła usta uśmiechem.
— Mylisz się pan bardzo! — powiedziała spokojnie. — Za należytość Marla nie można kupić garści bobu.
Spojrzał na nią ze zdziwieniem, potem zaś marszcząc brwi wbił oczy w Milly.
— Wszakże powiedziałaś mi, że ma blisko sto tysięcy do odebrania.
— I tak jest rzeczywiście! — potwierdziła dziewczyna.
— Tak było — rzekła Talja — ale dziś popołudniu Brabazon pojechał... zdaje się, do Banku Angielskiego, bo banknoty były nowe. Zawezwał mnie. Na biurku leżały całe sterty. Powiedział, że zamyka konto Marla i nie chce mieć za klienta człowieka takiego, jak on. Potem zabrał pieniądze i pojechał, jak myślę do Marla, gdy bowiem wrócił, tuż przed zamknięciem biura, oddał mi jego pokwitowanie.
— Załatwiłem to konto! — powiedział. — Sądzę, że ten szantażysta nie wejdzie nam już w drogę.
— Czy wiedział, że Marl zaprosił panią na kolację? — spytała Milly, a Talja zaprzeczyła ruchem głowy.
Mr. Barnet milczał, siedząc rozparty w fotelu i gładząc podbródek. Był myślami daleko.
— Ile to wynosiło? — spytał.
— Sześćdziesiąt dwa tysiące! — odparła Milly.
— I on ma w domu tę sumę! — powiedział Barnet, zaróżowiony ze wzruszenia. — Słyszysz, Milly? Sześćdziesiąt dwa tysiące! A pani, Miss Drummond, będziesz dziś z nim na kolacji... No, cóż pani na to? — zakończył z naciskiem.
Wytrzymała jego spojrzenie bez drgnienia.
— Cóż mam powiedzieć?
— To okazja, jaka się może nie nadarzyć przez całe życie! — powiedział chrypliwie. — Pójdziesz pani do niego, trzeba tedy trochę powodzić za nos starego durnia.
Milczała.
— Znam dom, — objaśnił Barnet — jest to jeden z tych małych specjalnych budynków Kensingtonu, gdzie płacić trzeba sumy za najem. Marisbury Place, Bayswater Road.
— Znam ten adres! — przyznała.
— Ma trzech służących, ale ile razy przyjmuje kobiety, zwalnia ich na cały wieczór. Pani rozumie?
— Nie będzie mnie gościł w domu.
— To nic! Po teatrze można wstąpić na małą przekąskę. Jeśli zaprosi, zgodzi się pani. Zaręczam, że nikogo ze służby nie będzie. Znam Marla na wylot.
— I cóż mam robić? Obrabować go? — spytała. — Czy podsunąć mu pod nos rewolwer i kazać sobie wydać pieniądze?
— Nie gadajże pani bredni! — oświadczył Barnet, wypadając z roli gentlemena. — Ma pani tylko coś przekąsić i odejść. Trzeba go podochocić, rozśmieszyć. Nie bój się pani. Niedługo po waszym powrocie będę tam i gdyby się stawał zbyt natarczywym, pospieszę z pomocą.
Talja bawiła się łyżeczką, patrząc na obrus.
— A jeśli nie odprawi służby?
— Bądź pani pewna! — zawołał. — U wszystkich djabłów! Nie zdarzyła mi się jeszcze tak przepyszna sposobność! Działajmyż razem!
Talja potrząsnęła głową.
— To rzecz za wielka dla mnie. Masz pan pewnie rację i wrobię się do tego z czasem, ale dotąd specjalność moja, to drobne kradzieże.
— Ba! — rzekł wzgardliwie. — Zwarjowałaś pani chyba! Teraz masz, panienko, żniwo przed sobą. Policja nie zna pani, jak mnie, który zawsze stoję w pełnem świetle. No cóż, chcesz pani, czy nie?
Znowu spuściła oczy na obrus i jęła się bawić łyżeczką.
— Zgoda! — zadecydowała w końcu, wzruszając ramionami. — Powieszą mnie taksamo za owcę, jak za jagnię.
— Albo za dobry udział w sześćdziesięciu tysiącach! — powiedział Barnet wesoło i skinął na płatniczego.
Talja wyszła, kierując się w stronę domu. Zmuszona przechodzić koło banku, nie wzięła taksówki, gdyż bystre oczy Brabazona mogły wyśledzić tę rozrzutność. Szła z falą przechodniów i nagle, muśnięta zlekka ramieniem obróciła się.
Obok niej kroczył młodzieniec, nie darzący jej uśmiechem, jak inni w Regent Street. Nie spytał także, czy idą w jednym kierunku.
— Taljo! — rozebrzmiało koło niej.
Na dźwięk tego głosu obróciła się, tracąc na moment panowanie nad sobą.
— Mr. Beardmore! — szepnęła. Jack zarumienił się z zakłopotania.
— Chciałbym przez chwilę tylko pomówić z panią. Przez cały tydzień czekałem daremnie na sposobność! — rzekł spiesznie.
— Wiesz pan tedy, że pracuję u Brabazona... kto powiedział?
— Inspektor Parr — odparł po krótkiem wahaniu. — Stary Parr, to naprawdę zacny człowiek. Nie powiedział już potem o pani jednego, złego słowa.
— Już potem? — zdziwiła się. — Czyż zależy na tem wogóle coś jeszcze? A teraz, Mr. Beardmore, muszę spieszyć na pewne spotkanie.
Przytrzymał ją za ramię.
— Taljo! proszę mi powiedzieć, czemu pani to robi? — spytał spokojnie. — Ktoś jest za panią, czuję to dobrze.
Roześmiała się.
— Cóż za powód skłania panią do przebywania w tak niezwykłem towarzystwie? — powiedział.
— Niezwykłem towarzystwie? — zdziwiła się.
— Wyszła pani z restauracji, — zauważył — gdzie miało miejsce spotkanie z Flushem Barnetem, znanym złodziejem, który odsiedział długą karę więzienia, oraz z Milly Macroy, jego pomocnicą, karaną również za współudział w kradzieży kooperatywy Darlingtona. Zajęta jest obecnie w banku Brabazona.
— I cóż z tego? — spytała.
— Nie zna pani pewnie tych ludzi.
— A skąd pan ich zna? — rzekła spokojnie. — Sądzę, że nie sam jeden czyniłeś pan te spostrzeżenia. Musiał być gdzieś w pobliżu podziwienia godny inspektor Parr. Oczywiście. Panie Beardmore, kształcisz się pan, widzę, na urzędnika policyjnego.
Jack był zdumiony.
— Obowiązkiem Parra — powiedział — jest zawiadomić chlebodawców pani, o przestawaniu z ludźmi tego rodzaju. Na miłość boską, Taljo! Pomyśl pani w końcu rozsądnie, jaką sobie stwarzasz sytuację!
Talja śmiała się.
— Nie chcę wkraczać w pełne odpowiedzialności obowiązki urzędnika policyjnego, wolałabym jednak, by tego nie czynił. Byłby to znak jego łaskawości. Nie mam nic przeciw policji, o ile mnie nakłania do normalnego trybu życia, ale chlebodawca, któryby się uwziął nawracać zbłąkaną owieczkę, byłby bardzo nudny... nieprawdaż?
Roześmiał się, chociaż nie był w wesołym nastroju.
— Taljo! — powiedział. — Jest pani zbyt rozumną, by wieść takie życie... i zmierzać do katastrofy — dodał po chwili z powagą. — Nie mam prawa mieszać się w to, ale mógłbym może dopomóc. Może coś zaszło, co panią oddało w ręce tej pary?
Podała mu z uśmiechem dłoń mówiąc serdecznie.
— Do widzenia!
Został sam w ulicy, jak głupi.
Talja przeszła szybko arkady Burlingtonu, w kierunku Piccadilly i wzięła tam auto. Wysiadła przed domem przy Marylebone Road, co stanowiło w porównaniu do Lexington Street wielką poprawę.
Portjer w uniformie zaprowadził ją do windy i weszła do kosztownie umeblowanego mieszkania na trzeciem piętrze.
Na odgłos dzwonka weszła stateczna kobieta w średnim wieku.
— Marto! — powiedziała. — Dzisiaj nie będę na kolacji w domu. Proszę przysposobić niebieską suknię wieczorową, i zatelefonować do garażu Welthama, by przysłano auto, punktualnie dwadzieścia pięć minut po siódmej.
Pensja Miss Drummond w banku wynosiła dokładnie cztery funty tygodniowo.