Czterdziestu pięciu/Tom I/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czterdziestu pięciu |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Quarante-Cinq |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy Robert Briquet, przybrawszy dosyć przyzwoitą minę spiskowego, wraz z innemi wchodził na schody, postrzegł, że Mikołaj Poulain, porozumiał się z kilku tajemnemi towarzyszami i czekał przy drzwiach sklepienia.
— On zapewne na mnie czeka — pomyślał Briquet.
Poulain rzeczywiście zatrzymał swojego nowego przyjaciela w chwili, gdy ten przebyć miał ów próg straszliwy.
— Nie weźmiesz mi pan tego za złe — rzekł mu — lecz przyjaciele nasi nieznając pana, pragną pierwej powziąć o nim niejakie wiadomości, nim go do swoich obrad przypuszczą.
— Bardzo słusznie — odparł Briquet, a wiadomo panu, że wrodzona skromność moja już ten zarzut przewidziała.
— Sprawiedliwie przyznać panu winienem, żeś człowiek skończony.
— Odchodzę zatem — mówił znowu Briquet, szczęśliwy, że jednego wieczoru widziałem tylu dzielnych obrońców Unii katolickiej.
— Czy pan chcesz, abym cię odprowadził? — spytał Poulain.
— Nie, dziękuję, nie warto zachodu.
— Ale, przy drzwiach mogą panu robić trudności; jednak, z drugiej strony znowu, czekają na mnie.
— Alboż nie macie hasła, za któremby można było wyjść? Wszak sam rozsądek, panie Mikołaju, nakazuje taką ostrożność.
— Owszem, mamy.
— A więc, udziel mi je.
— W rzeczy samej, ponieważ wszedłeś...
— I ponieważ jesteśmy przyjaciółmi.
— Zgoda; powiedz tylko: „Parma i Lotaryngia”.
— Odźwierny otworzy mi?
— Natychmiast.
— Bardzo dobrze, dziękuję. Wracaj do twoich zatrudnień, ja wrócę do moich.
Mikołaj Poulain rozłączył się z towarzyszem i pośpieszył do swoich wspólników.
Briquet udał, że schodzi na dziedziniec, lecz skoro przybył na pierwszy stopień schodów, zatrzymał się, aby rozpoznać miejscowość.
W skutek spostrzeżeń swoich przekonał się, że sklepienie ciągnie się równolegle od zewnętrznego muru, i że go zasłania dachem szerokim. Sklepienie to widocznie prowadziło do jakiejś niskiej sali, właściwej dla tajemniczego zgromadzenia, do którego Briquet nie został przypuszczony.
W domyśle tym, który się wkrótce w pewność zamienił, utwierdziła go okoliczność, że ujrzał światło w zakratowanem okienku, przebiłem w murze, przy którem znajdowała się drewniana zasłona, jak przy oknach więzień lub klasztorów, niedopuszczająca widoku z zewnątrz lecz tylko powietrze i światło z nieba.
Briquet wpadł na myśl, że to jest okno sali zgromadzeń, i że dostawszy się do niego, można najdogodniej robić spostrzeżenia, chociaż samo tylko oko musiałoby zastępować zmysły inne.
Największą trudność stanowiło dostanie się do tego obserwatoryum i umieszczenie tak, aby widzieć nie będąc widzianym.
Briquet spojrzał w koło siebie.
Na dziedzińcu pełno było paziów z końmi, żołnierzy z halabardami i odźwiernych z kluczami a wszystko ludzie zwinni i baczni.
Szczęściem dziedziniec był bardzo obszerny a noc bardzo ciemna.
Nareszcie paziowie i żołnierze, widząc, że sprzymierzeni znikli pod sklepieniem, o nic już nie dbali, odźwierny zaś przekonany, że wszystkie drzwi pozamykane i że nikt nie wyjdzie bez hasła, zajął się przygotowaniem sobie łóżka i wina korzeniami zaprawnego, które się grzało przy ogniu.
Ciekawość ma w sobie równie energiczne podniety, jak wybuchy wszelkiej innej namiętności. Dla tej wielkiej żądzy dowiedzenia się, niejeden życie postradał.
Briquet dotychczas tak dobre miał wiadomości, że wypadało mu koniecznie uzupełnić je.
Znowu więc spojrzał wkoło siebie, a podżegany światłem, które z okna padało na żelazne kraty, mniemał, że w tem odbiciu się widzi znak przywołujący go, w połyskujących zaś kratach, wyzwanie silnych pięści jego.
Aby więc dostać się do drewnianej zasłony, Briquet zsunął się po gzemsie, który zdobiąc ganek dochodził aż do tego okna, i niby kot lub małpa, szedł na nogach i rękach wzdłuż ścian, oparty jedynie na ich ozdobach.
Gdyby paziowie i żołnierze mogli byli w cieniu rozpoznać tę fantastyczną postać, niby beż żadnej podpory po murze chodzącą, pewno byliby narobili hałasu, utrzymując, że to są czary, i najśmielszemu z nich nawet, niezawodnie włosy byłyby na głowie powstały.
Ale Robert Briquet nie dał im czasu na dostrzeżenie czarodziejstw swoich.
Za czwartym krokiem już był przy oknie, uczepił się krat i wcisnął między nie a zasłonę; tak z zewnątrz nie mógł go nikt dostrzedz, od wnętrza zaś kraty prawie zupełnie go zasłaniały.
Nie mylił się i skoro przybył na miejsce, ujrzał trudy swoje i śmiałość obficie wynagrodzone.
W rzeczy samej ujrzał on przed sobą wielką salę, którą oświecała żelazna lampa o czterech ogniskach, a w tej sali wszelkiego rodzaju zbroję; pomiędzy którą dobrze szukając, byłby zapewne rozpoznał swoje naramienniki i pancerz.
Zgromadzonemi tam pikami, halabardami, muszkietami i t. p., które leżały na kupach lub w wiązkach, można było uzbroić cztery dobre pułki.
Briquet jednak nie tyle zważał na pyszno uporządkowanie tego oręża, jak raczej na zgromadzonych, którzy go użyć lub rozdać mieli.
Pałającym wzrokiem przebijał on grube, tłustą warstwą dymu i kurzu pokryte szyby, pragnąc rozpoznać znajome sobie twarze.
— O! ho! — rzekł — oto pan Crucé nasz rewolucyonista; oto nasz mały Brigard, kupiec korzenny z rogu ulicy Lombardów; oto pan Lecler, który każę się nazywać Bussy, a nieśmiałby zapewne popełnić takiego świętokradztwa, gdyby żył Bussy prawdziwy. Muszę kiedy zapytać te « go niegdyś fechmistrza, czy zna on tajemne pchnięcie, jakie w Lyonie przypłacił życiem niejaki Dawid, mój znajomy. Do licha! stan mieszczański ma tu wielu reprezentantów, ale i szlachta także; a! pan de Mayneville; Boże przebacz! on ściska dłoń Mikołaja Poulain; to wzruszające, tu widzę braterstwo panuje. A! a! pan de Mayneville miałżeby być mówcą? Zdaje mi się, że przygotowuje się do przemowy. Giest ma przyjemny i przekonywająco oczami przewraca.
Pan de Mayneville w rzeczy samej zaczął był mieć mowę.
Podczas gdy mówił, Robert wstrząsał głową, nie dla tego, żeby słyszał choć słowo, lecz że tłumaczył sobie jego i słuchaczów poruszenia.
— Crucé się krzywi — myślał Robert; Lachapelle-Marteaux odwraca się od niego, a Bussy-Lecler wzrusza ramionami. No, dalej, panie de Mayneville, mów, poć się, dmuchaj, bądź wymowny, do pioruna! O! przecież, słuchacze poruszają się. O! ho! przystępują ku niemu; ściskają mu dłoń, rzucają kapeluszami w górę. Do dyabła! Jak powiedzieliśmy, Briquet widział ale nie mógł słyszeć; lecz my w duchu obecni obradom burzliwego zgromadzenia, opowiemy czytelnikowi jak się rzecz miała.
Naprzód Crucé, Marteau i Bussy użalali się przed panem de Mayneville, na nieczynność księcia Gwizyusza.
Marteau, jako prokurator, zabrał głos.
— Panie de Mayneville — mówił on — przybywasz pan ze strony księcia Henryka Gwizyusza? Dziękujemy i przyjmujemy pana jako posła, lecz obecność samego księcia jest tu nieodzowna. Po śmierci dostojnego ojca swojego, ośmnasto-letni książę skłonił wszystkich do przyjęcia projektu o Unii, i zaciągnął nas wszystkich pod ten sztandar. Stosownie do złożonej przysięgi, naraziliśmy nasze osoby i poświęcili majątki dla tryumfu tej świętej sprawy. A oto, mimo wszelkich ofiar naszych, nic nie następuje, nic się nie rozstrzyga. Strzeż się panie de Mayneville, paryżanie znudzą się, a w takim razie co Francya pocznie? Książę pan powinienby nad tem pomyśleć.
Wszyscy związkowi pochwalili tę odezwę, najbardziej zaś Mikołaj Poulain odznaczał się gorliwością oklasków.
Pan de Mayneville odpowiedział po prostu:
— Panowie, nic się nie rozstrzyga, bo nic jeszcze nie dojrzało. Zważcie, proszę, położenie rzeczy. Książę pan i jego brat kardynał, są w Nancy na obserwacyi. Jeden zbiera armię, mającą powstrzymać hugonotów flandryjskich, którymi nas książę Andegaweński zatrudnić pragnie; drugi wyprawia gońca za gońcem do całego duchowieństwa Francyi i do papieża, celem nakłonienia ich do Unii. Książę Gwizyusz wie to, czego panowie nie wiecie a mianowicie, że dawne źle zerwane przymierze między księciem Andegaweńskim a Bearneńczykiem ma się znowu skojarzyć. Idzie o zatrudnienie Hiszpanii od strony Nawarry i o zatamowanie nam dowozu broni i pieniędzy. Otóż nim książę pan co rozpocznie, a mianowicie nim przybędzie do Paryża, pragnie pierwej postawić się w możności zwalczenia, herezyi i uzurpacyi. Lecz, w braku pana Gwizyusza, mamy pana de Mayenne, który jest nadzwyczaj czynny jako generał i jako radca, a którego oczekuję lada chwila.
— To znaczy — przerwał Bussy i w tej chwili wzruszył ramionami; to znaczy, że pańscy książęta są wszędzie gdzie nas niema, a nigdy ich niema tam, gdzie potrzebujemy ażeby byli. Cóż naprzykład robi pani de Montpensier?
— Pani de Montpensier dzisiaj rano przybyła do Paryża, mój panie.
— A nikt jej nie widział?
— Owszem panie.
— Któż więc?
— Salcède.
— O! ho! zawołało całe zgromadzenie.
— No — rzekł Crucé, to się chyba uczyniła niewidzialną?
— Niezupełnie, lecz spodziewam się, że niepodobną do ujęcia.
— A zkądże wiadomo, że ona jest tutaj? — spytał Mikołaj Poulain. Nie przypuszczam, żeby Salcède miał to panu objawić.
— Wiem, że jest tutaj — odpowiedział Mayneville, bo towarzyszyłem jej aż do rogatek Ś-go Antoniego.
— Słyszałem, że bramy były pozamykane, przerwał Marteau, szukając sposobności do wystąpienia z drugą mową.
— Tak jest, panie — odparł Mayneville ze ze zwykłą sobie grzecznością, której żadna napaść zachwiać nie mogła.
— Jakże więc przebyła bramę?
— Właściwym sobie sposobem.
— A! to ona ma prawo nakazać, aby dla niej otworzono bramy Paryża? — rzekli związkowi zazdrośnie i podejrzliwie, jak wszyscy mali, co z wielkimi mają stosunki.
— Panowie — rzekł Mayneville — dzisiaj rano miał miejsce u bram Paryża wypadek, o którym albo nie wiecie wcale, albo bardzo mało. Wydano rozkaz, aby przepuścić przez rogatki tych tylko, którzy okażą stosowne bilety. Czyim podpisem winny być opatrzone te bilety? Nie wiem. Dosyć, że w moich oczach, u bramy Ś-go Antoniego, przedstawiło się pięciu czy sześciu ludzi, z których czterej dosyć źle wyglądający i dosyć źle ubrani, okazali żądane bilety i przebyli bramę. Niektórzy z nich wyglądali zuchwale, junacko, jakby znajdowali się w podbitym kraju.
Kto są ci ludzie? co to za bilety? Odpowiedzcie panowie paryżanie, którzy powinniście wiedzieć o wszystkiemt co dotyczy waszego miasta?
A tak Mayneville, z oskarżonego, przemienił się w oskarżającego, co wielką sztuką jest u mówców.
— Bilety, zuchwali ludzie, wyjątkowe przejścia przez bramy Paryża; o! ho! co to znaczy? — spytał zadumany Mikołaj Poulain.
— Jeżeli panowie, którzy tu żyjecie, nic o tem nie wiecie, jakże my wiedzieć mamy, którzy żyjemy w Lotaryngii i ciągle jesteśmy w drodze, celem połączenia dwóch końców koła, Unią zwanego?
— Jakże ci ludzie przybyli?
— Jedni pieszo, drudzy konno, jedni sami, drudzy ze służbą.
— Czy to są królewscy?
— Trzej czy czterej wyglądali jak żebracy.
— Czy to byli wojskowi?
— Na sześciu mieli tylko dwie szpady.
— Może to cudzoziemcy?
— Sądzę, że gaskończycy.
— O! — z pogardą zawołało kilka głosów.
— Mniejsza z tem — rzekł Bussy — choćby to byli turcy, zawsze zasługują na naszą uwagę.
Dowiemy się o nich; panie Poulain, to pańska rzecz... Lecz to wszystko nic nam nie mówi o interesach ligi.
— Ułożono plan nowy — odpowiedział pan de Mayneville. Jutro dowiecie się panowie, że Salcède, który już nas zdradził i jeszcze miał zdradzić, nietylko nic nowego nie zeznał, ale nadto na rusztowaniu odwołał dawne zeznania swoje, a to dzięki księżnie, która dostawszy się do Paryża, w orszaku jednego z posiadaczy biletów, odważyła się przemknąć aż ku rusztowaniu, nie zważając, że ją tysiąc razy stratować mogli i pokazała się skazanemu, nie zważając, że poznaną być może. W tej to właśnie chwili Salcède wstrzymał się ze swojem wyznaniem, a wkrótce potem dzielny nasz kat zapobiegł jego żalowi. A tak, moi panowie, ze strony przedsięwzięć naszych we Flandryi nic się obawiać nie potrzebujecie. Straszliwa tajemnica wraz z nim wpadła do grobu.
Te ostatnie słowa zbliżyły związkowych do pana de Mayneville.
Briquet z poruszeń odgadywał ich radość, a mocno nią zaniepokojony, nagłe powziął postanowienie.
Zsunął się więc ze swojej kryjówki na bruk dziedzińca i poszedł ku bramie, gdzie za wymówieniem dwóch słów: „Parma i Lotaryngia“, odźwierny natychmiast go przepuścił.
Robert Briquet skoro tylko dostał się na ulicę, zaraz tak głośno odetchnął, iż łatwo można było poznać, że długo w sobie dech wstrzymywał.
Narady trwały dalej; historya podaje nam ich treść.
Pan de Mayneville, w imieniu Gwizyuszów, przynosił przyszłym powstańcom Paryża, cały plan buntu.
Chodziło o wyrżnięcie ważniejszych osób w mieście, które się szczyciły laską monarchy, o przebieganie ulic miasta z okrzykiem: „Niech żyje msza! śmierć politykom!” i o wzniecenie tym sposobem nowej nocy Ś-go Bartłomieja, na szczątkach dawnej; w tej jednak obejmowano zarówno źle myślących katolików, jako i wszelkiego rodzaju hugonotów.
Tym sposobem postępując, służono dwom bogom: temu który panuje w niebie i temu, który panować miał we Francyi:
Przedwiecznemu i panu Gwizyuszowi.