Czterdziestu pięciu/Tom I/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czterdziestu pięciu |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Quarante-Cinq |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Znajdujemy znowu biednego króla Henryka III-go, w owym obszernym pokoju Luwru, gdzie już czytelnicy nasi tyle razy wraz z nami wchodzili, lecz nie widzimy w nim teraz monarchy, ani władzcy rozkazującego, tylko istotę wybladłą, znękaną, niespokojną i bez przerwy prześladowaną marami, jakie pamięć jego przyzywa ciągle pod te sklepienia świetne.
Henryk wielce się zmienił od nieszczęsnej śmierci przyjaciół swoich, którą opowiedzieliśmy gdzeindziej; żal po nich zostawił w umyśle jego ślady, podobne do spustoszeń uraganu.
Nieszczęśliwy król, który pomnąc zawsze, że jest tylko człowiekiem, całą swą siłę i ufność w prywatnej przyjaźni pokładał, widząc, że śmierć zazdrosna pozbawiła go właśnie tego zaufania i siły, sam sobie przyspieszał okropną chwilę, w której królowie idą do Boga sami, bez przyjaciół, bez gwardyi i bez korony.
Henryk III-ci srogiego doznał ciosu.
Wszystko co kochał, kolejno legło przy nim.
Schomberg, Quelus i Maugiron padli w pojedynku z Livarotem i Eutraguetem; Saint-Mégrina zaś zamordował pan de Mayenne; rany więc żywe jeszcze były i krwią przesiąkłe... Przywiązanie do nowych ulubieńców, d’Epernona i Joyeusea było takie, jakie ojciec po utracie najmilszych dzieci, okazuje tym, co mu jeszcze pozostały.
Kocha on je i od śmierci chroni, chociaż zna dobrze ich błędy.
Epernona obsypał król dobrodziejstwy, atoli kochał go tylko niekiedy i dla kaprysu, a czasem nienawidził nawet.
Wtedy to Katarzyna, ta nielitościwa doradczyni, w której myśl zawsze czuwała, jak lampa przy ołtarzu, wtedy to Katarzyna, nawet za młodu do niedorzeczności niezdolna, odzywała się głosem narodu, ganiąc skłonności króla.
Kiedy wyczerpywał skarb na podniesienie ziemi Lavalette do godności księztwa i na upiększenie jej po królewsku, nie mówiła mu nigdy: „Najjaśniejszy panie, nie wierz ludziom, którzy cię nie kochają, albo co gorsza, kochają tylko dla siebie“. Lecz skoro tylko spostrzegła, że się marszczy brew królewska, skoro usłyszała, że w chwili znudzenia oskarża Epernona o chciwość i obłudę, natychmiast umiała znalezć nielitościwe słowo, które obejmowało w sobie wszelkie skargi ludu i królestwa przeciw panu d’Epernon i wydrążało nową bruzdę w królewskiej nienawiści.
D’Epernon, choć niezupełny gaskończyk, z wrodzoną sobie przebiegłością i przewrotnością, zmierzył słabość królewską; umiał on ukryć ambicyę, której celu sam nawet jeszcze nie znał; lecz chciwość zastępowała mu miejsce busoli, jaką się kierował ku dalekiemu i nieznanemu światu, który przed nim zasłaniały jeszcze horyzonty przyszłości i rządził się według tej chciwości jedynie.
Skoro przypadkiem skarb był pełny, Epernon natychmiast pojawiał się z uśmiechem na ustach; skoro zaś przeciwnie, skarb był pusty, Epernon znikał z wyrazem pogardy na twarzy, ze zmarszczoną brwią i zamykał się bądź w swoim pałacu, bądź w którym z własnych zamków, gdzie płakał nad ubóstwem swojem póty, aż trafił w słabą stronę biednego królewskiego serca i znowu wyłudził na nim darowiznę.
On to, rolę ulubieńca, przemienił w rzemiosło, z którego zręcznie umiał ciągnąć wszelkie korzyści.
Najprzód nie dozwalał królowi najmniejszej zwłoki w wypłacie rat terminowych; później zaś, kiedy został dworzaninem a niestałe powiewy łaski królewskiej, dosyć często kazały zastanawiać się jego gaskońskiemu rozumowi, później mówimy, okazał się skłonnym do przyjęcia udziału w pracy, to jest, do wpływania na pieniężny dochód, który z czasem stać się miał jego zdobyczą.
Czuł on dobrze, że ta konieczność wymagała, aby z dworzanina leniwego, co jest najdogodniejszem powołaniem, został dworzaninem czynnym, co właśnie stanowi powołanie najniedogodniejsze.
Wówczas gorzko opłakiwał słodką nieczynność Quelusa, Schomberga i Maugirona, którzy przez całe życie swoje, ani wspomnieli o publicznych lub prywatnych interesach, a tak łatwo przemieniali łaskę w pieniądze, pieniądze zaś w uciechy.
Lecz czasy się zmieniły, wiek żelazny nastąpił po złotym; pieniądz nie tak łatwo przychodził jak dawniej, trzeba było szukać go i z niezmiernym trudem wydobywać z żył ludu, jakby z kopalni nawpół wyczerpanej.
D’Epernon więc zastosował się do okoliczności i zajadle wpadł na niewyczerpane tory administracyi, tu i owdzie swoim przechodem roznosząc spustoszenie i uciskając lud, bez względu na złorzeczenia, a brzękiem złotych talarów, tłumiąc głosy narzekających.
Szybki i niewykończony zarys nasz charakteru Joyousea, może przekonać czytelnika, jaka istniała różnica między ulubieńcami, którzy dzielili się, nie powiemy przyjaźnią, ale wielką miarą wpływu, jaki Henryk zawsze dozwalał wywierać na siebie i Francyę, tym, którzy go otaczali.
Joyeuse, bardzo naturalnie i bez namysłu, postępował śladami Quelusow, Schombergów i Saint-Mégrinów, Kochał króla i bez troski dozwalał mu kochać siebie nawzajem; atoli dziwne wieści o niepojętej przyjaźni króla dla jego poprzedników, wraz z tą przyjaźnią zamarły i najmniejsza haniebna plama nie kalała prawie ojcowskiej życzliwości Henryka dla Joyeusea.
Joyeuse, potomek świetnej i zacnej rodziny, publicznie przynajmniej znał uszanowanie dla królewskiego dostojeństwa, a poufałość jego nigdy pewnych granic nie przekraczała.
W obrębie moralnego życia, Joyeuse był prawdziwym przyjacielem Henryka, lecz obręb ten nie często miewał miejsce.
Anna młody, porywczy, rozkochany i wówczas samolub, mało dbał o to, że jest szczęśliwym z łaski króla i że to przyznać powinien.
Pragnął szczęścia, bez względu na środki.
Mężny, przystojny, bogaty, błyszczał troistym promieniem, który młodzieńcze czoła oblewa aureolą miłości.
Przyrodzenie zbyt szczodrze uposażyło Joyeusea, dlatego też Henryk czasami złorzeczył przyrodzeniu, że jemu, królowi, tak mało już dla przyjaciela wyświadczyć pozwala.
Henryk znał dobrze obu tych ludzi i lubił ich zapewne z powodu sprzeczności, jaką przedstawiali.
Pod powłoką sceptycyzmu i podejrzliwości, ukrywał on zaród filozofii, który gdyby nie Katarzyna, korzystnie byłby się rozwinął.
Często zdradzany, Henryk nigdy przecież oszukać się nie dał.
Przy tak głębokiem pojęciu charakteru przyjaciół swoich, przy doskonałej znajomości ich wad i przymiotów, oddalony od nich, samotny, smutny, w ciemnym pokoju, myślał o nich, o sobie, o swojem życiu i w cieniu przeglądał rysujący się grobowo horyzont przyszłości, jasny dla wielu, nawet mniej niżeli on przewidujących.
Sprawa Salcèda wielce humor jego zmieniła.
W podobnej chwili, sam między dwiema kobietami, poznał Henryk osamotnienie swoje.
Słabość Ludwiki smuciła go; siła Katarzyny przerażała.
Słowem, uczuł on w sobie niepewną i wieczną trwogę, jakiej doznają ludzie, których rodowi nieszczęsny los przeznaczył wygasnąć wraz z niemi.
A jednak, od czasu, do czasu, odzyskiwał on młodzieńczą energię, zagasłą w nim daleko prędzej, aniżeli młodość sama.
— Dlaczegóż wreszcie — pytał sam siebie — mam się niepokoić? Żadnej już wojny wieść nic potrzebuję. Gwizyusz jest w Nancy, Henryk w Pau; jeden zniewolony w sobie samym zamknąć swą ambicyę, drugi zaś nigdy jej nie miał. Umysły uspokajają się, żaden francuz nie chwycił się nierozsądnego przedsięwzięcia zwalenia z tronu monarchy swojego. Owa trzecia korona, przyrzeczona przez złote nożyczki pani de Montpensier, jest tylko wynalazkiem kobiety, której miłość własną zraniono; jedynie matka moja myśli ciągle o swojem widmie uzurpacyjnem, a na seryo uzurpatora nigdy okazać mi nie może. Lecz ja, jako człowiek, jako głowa młoda mimo trosk moich, wiem co rozumieć o pretendentach, których się ona obawia. Henryka Nawarskiego wystawię na pośmiewisko, Gwizyusza na nienawiść, a z mieczem w ręku rozproszę ligi cudzoziemskie. Na śmierć Chrystusa! tyle wart byłem pod Jarnac i Moncontour, ile dzisiaj wart jestem. Tak jest — mówił dalej Henryk, głowę na piersi zwieszając — tak, ale tymczasem nudzę się, a nudy to rzecz zabójcza, Ha! nudy, to moi jedyni i prawdziwi spiskowi, o których matka nigdy mi nie wspomina. Czy też kto przyjdzie do mnie dzisiaj wieczorem? Joyeuse tak przyrzekał, że wcześnie przybędzie; bawi się, ale jakże u dyabła radzi sobie co do zabawy? D’EpernOn? a! ten się nie bawi, ale dąsa, bo jeszcze nie odebrał swoich dwudziestu pięciu tysięcy talarów. Ha! niech się więc dąsa dopóki zechce.
— Najjaśniejszy panie — przerwał glos odźwiernego — książę d’Epernon.
Wszyscy, którzy doświadczyli nudnych chwil oczekiwania, którzy wiedzą, jakim wówczas zarzutom ulega oczekiwany, i jak łatwo za jego pojawieniem się znika wisząca nad nim chmura, pojmą dla czego król rozkazał natychmiast, aby księciu krzesło podano.
— A! dobry wieczór, Mości książę — rzekł — cieszy mię twój widok.
D’Epernon ukłonił się z uszanowaniem.
— Czemużeś nie przybył patrzeć, na ćwiartowanie tego łotra hiszpana?... Wiedziałeś przecie dobrze, że masz miejsce w mojej loży, bom ci kazał o tem donieść.
— Nie mogłem, Najjaśniejszy panie.
— Niemogłeś?...
— Tak jest, Najjaśniejszy panie, byłem zatrudniony.
— Doprawdy, z twojej miny mógłby kto sądzić, że jesteś moim ministrem i że przybyłeś z doniesieniem, iż oczekiwane pieniądze jeszcze nie nadeszły — odparł Henryk, wzruszając ramionami.
— Na honor, Najjaśniejszy panie — powiedział Epernon pochwytując słowa monarchy — Wasza królewska mość zgadłeś, pieniądze jeszcze nie nadeszły i nie mam ani talara.
— Dobrze!... — rzekł zniecierpliwiony Henryk.
— Ale spieszę uprzedzić Waszą królewską mość — zaczął znowu d’Epernon, że nie o to chodzi, bo mógłbyś mniemać Najjaśniejszy panie, iż ten właśnie interes mię zatrzymywał.
— Cóż więc innego, mości książę?
Czy Wasza królewska mość wie co zaszło podczas stracenia Salcèda?...
— Ba!... przecież się na niem znajdowałem...
— Usiłowano porwać skazanego.
— Niewidzialem tego.
— A jednak po mieście taka wieść krąży.
— Wieść bezzasadna; nikt się nawet nie ruszył.
— Mimo to, sądzę, że Wasza królewska mość jest w błędzie.
— A na czemże opierasz twoje przypuszczenia?
— Na tem, że Salcède zaparł się w obec ludu tego, co wyznał w obec sędziów.
— A! to i o tem już wiesz?
— Staram się wiedzieć o wszystkiem co Waszą królewską mość obchodzi.
— Dziękuję, ale do czegóż zmierza ta twoja przemowa?
— Do tego, że człowiek, który umiera podobnie jak Salcède, jest bardzo dobrym sługą, Najjaśniejszy panie.
— I cóż ztąd?
— Pan zaś mający takich służących, jest bardzo szczęśliwym panem.
— I chcesz dodać, że ja nie mam takich służących, a raczej, że mi ich zabrakło. Masz słuszność, jeżeli to chciałeś powiedzieć.
— Nie, nie to powiedzieć chciałem. Ręczę, że lepiej niż ktokolwiek inny Wasza królewska mość, znajdziesz w razie potrzeby ludzi wierniejszych w usłudze, aniżeli ich znalazł pan Salcèda.
— Pan Salcèda!... pan Salcèda!... wymieniajcież przecie choć raz każdego po nazwisku, wy wszyscy, którzy mię otaczacie. Jakże się ten pan nazywa?
— Wasza królewska mość, wie zapewne lepiej odemnie to nazwisko, bo się zajmuje polityką.
— Wiem com wiedzieć powinien... A ty powiedz mi co wiesz...
— Ja nic niewiem; ja się tylko wiele domyślam.
— Ha! — rzekł znudzony Henryk — przychodzisz więc przerażać mię i prawić nieprzyjemne rzeczy? Dziękuję ci Mości książę, poznaję w tem twój charakter.
— A!.. jakże mię łajesz Najjaśniejszy panie! zawołał d’Epernon.
— Sądzę, że na to zasłużyłeś.
— Nie, Najjaśniejszy panie. Przestrogi człowieka przywiązanego mogą być błędne; lecz człowiek ten czyniąc je, zawsze obowiązku swojego dopełnia.
— To do mnie należy.
— A!.. skoro Wasza królewska mość z tej strony rzeczy bierze, to zapewne ma słuszność.
Nie mówmy więc o tem.
Tu nastąpiło milczenie, które król przerwał pierwszy.
— No książę, nie dodawaj mi ponurości — rzekł. Już i tak smutny jestem i stroskany, jak egipski Faraon na swojej piramidzie. Rozwesel mię.
— A!... Najjaśniejszy panie, wesołość rozkazów nie słucha.
Rozgniewany monarcha, pięścią w stół uderzył.
— Książę, tyś zapamiętalec i zły przyjaciel — zawołał. Niestety!... niestety!.. nie sądziłem, że strata dawnych sług moich tak ciężką dla mnie będzie!...
— Wolnoż mi uczynić uwagę, że Wasza królewska mość, niezbyt zachęcasz nowych?...
Tu znowu król zamilkł i zamiast odpowiedzi, utkwił pełne wyrazu spojrzenie w człowieku, którego wzbogacił i wyniósł, D’Epernon zrozumiał to spojrzenie.
— Wasza królewska mość wyrzucasz mi dobrodziejstwa swoje — rzekł tonem skończonego gaskończyka.
— Ja zaś, nie wyrzucam jej mojego poświęcenia.
I książę, który dotąd stał ciągle, wziął krzesło, które sam król przygotować kazał.
— Lavalette, Lavalette — smutnie rzekł Henryk — rozdzierasz mi serce, ty, coś tak dowcipny, ty, co mógłbyś rozweselić mię twoim dobrym humorem. Bóg mi świadkiem, że nie miałem zamiaru mówić o Quelusie tak mężnym, o Schombergu tak dobrym, o Maugironie tak drażliwym co do mojego honoru. Nie, w owym czasie żył nawet Bussy, który, jeżeli ci o to chodzi, wprawdzie nie należał do mnie, lecz którego byłbym sobie pozyskał, gdybym się nie lękał obudzić w innych zazdrości; Bussy, który jest mimowolną przyczyną ich śmierci. Niestety! do tego już przyszło, że nawet nieprzyjaciół moich żałuję! Zaiste, wszyscy czterej dzielni byli. Ale dla Boga! niech cię nie gniewa to co mówię. Cóż chcesz, Lavalette, nie masz tego usposobienia, abyś się w każdej chwili z pierwszym lepszym mógł na ostrze spróbować; ale kochany przyjacielu, jeżeliś nie awanturnik i do szabli nieskwapliwy, toś przynajmniej żartobliwy, dowcipny i niekiedy dobry do rady. Znasz moje interesy równie jak ktoś drugi, daleko skromniejszy, z którym ja się nigdy nie nudziłem.
— O kimże Wasza królewska mość mówi? — spytał książę.
— Powinienbyś być do niego podobny, d’Epernon.
— Ależ, powtarzam, niech wiem kogo Wasza królewska mość tak żałuje?
— O! biedny Chicot, gdzież jesteś? D’Epernon wstał obrażony.
— Cóż to! co czynisz? — rzekł król.
— Uważam, że Wasza królewska mość ma dzisiaj dobrą pamięć; ale naprawdę, to nie dla wszystkich przyjemne.
— Dlaczego?
— Bo Wasza królewska mość może nie myśląc o tem, porównywa mnie z panem Chicot, a to porównanie bardzo mało mi pochlebia...
— To źle mój Epernon, Z Chicotem porównać mogę tylko człowieka, którego kocham i który mię nawzajem kocha. On był rozsądnym i dobrym sługą.
Tu Henryk westchnął głęboko.
— Sądzę, że nie dla podobieństwa z panem Chicot, Wasza królewska mość uczyniłeś mię księciem i parem — rzekł d’Epernon.
— Tylko nie obwiniajmy się wzajemnie — odparł król z tak złośliwym uśmiechem, że gaskończyk mimo całej przebiegłości swojej i bezwstydu, bardziej uczul to lękliwe szyderstwo, niżby był uczuł wyrzut wyraźny. Chicot kochał mię — mówił dalej Henryk, i brak mi go, to tylko powiedzieć mogę. O! skoro pomyślę, że na tem samem miejscu gdzie teraz siedzisz, siadywali wszyscy ci młodzieńcy, przystojni, dzielni i wierni! że na tym fotelu, gdzie leży twój kapelusz, Chicot nieraz zasypiał...
— Może było to bardzo dowcipne — przerwał d’Epernon; ale w każdym razie niezgrabne i bez uszanowania.
— Niestety! — rzekł Henryk, już ten przyjaciel ukochany nie ma dzisiaj ani duszy ani ciała.
I smutnie poruszył koronką z trupich główek, która ponuro zatrzeszczała niby prawdziwe kości.
— A cóż się stało z Chicotem? — obojętnie spytał d’Epernon.
— Umarł! — odpowiedział Henryk; — umarł jak wszystko co mię kochało.
— Najjaśniejszy panie — przerwał książę — ja sądzę, że doprawdy dobrze zrobił, iż umarł, bo chociaż wprawdzie daleko mniej starzał się jak jego dowcipy, lecz powiadano mi, że trzeźwości nie można było uważać za ulubioną jego cnotę. Z czegóż umarł ten biedak, Najjaśniejszy panie? czy z niestrawności?
— Chicot umarł ze zgryzoty, ty niegodziwy języku — cierpko odparł król.
— Zapewne tak powiedział, aby Waszą królewską, mość po raz ostatni rozśmieszyć.
— W tem właśnie mylisz się, bo aby mię niezasmucić, nie doniósł mi nawet o swojej chorobie; wiedział on dobrze ile żałowałem moich przyjaciół i nieraz był świadkiem, jak ich opłakiwałem.
— To chyba jego cień powracał.
— O! daj Boże abym przynajmniej cień jego mógł oglądać! Nie, to zacny przeor Gorenflot jego przyjaciel, doniósł mi tę smutną wiadomość.
— Kto jest ten Gorenflot?
— Święty człowiek, którego zrobiłem przeorem Jakobitów i który mieszka w pięknym klasztorze za rogatkami świętego Antoniego, naprzeciw krzyża Fabin, przy Bel-Esbat.
— Wybornie! jakiś lichy kaznodzieja, któremu Wasza królewska mość dałeś przeorostwo trzydzieści tysięcy liwrów przynoszące i któremu Najjaśniejszy panie wcale tego nie wyrzucasz?
— Cóż to, czyś teraz został bezbożnym?
— Chciałbym... bo może tym sposobem potrafiłbym Waszą, królewską, mość rozweselić.
— Milcz książę; obrażasz Pana Boga!..
— Chicot także był bezbożnym, a zdaje mi się, że mu to przebaczano.
— Chicot żył wówczas, gdy się jeszcze z czegokolwiek śmiać mogłem.
— W takim razie Wasza królewska mość niesłusznie żałuje go...
— Dlaczego?
— Jeżeli, Najjaśniejszy panie, nic już w Tobie śmiechu nie wzbudza, to Chicot mimo całej swojej wesołości, nicby ci nie pomógł.
— Ten człowiek do wszystkiego był dobrym, to też nie tylko jego dowcipu żałuję.
— A czegóż przecie? bo zapewne nie twarzy, gdyż pan Chicot był bardzo brzydki.
— Ale mądre rady dawał.
— Ha!.. widzę, że gdyby żył, to tyś go Wasza królewska mość zrobił Wielkim kanclerzem, jakeś tego mnicha zrobił przeorem.
— Nie żartuj-no książę, proszę cię, z osób, które mi swej przychylności dowodziły i dla których sam miałem ją nawzajem, Chicot, od czasu skonu swojego, jest dla mnie świętym, jak każdy prawdziwy przyjaciel i skoro nie mam ochoty śmiać się, nie lubię aby się drudzy śmieli.
— O!.. zgoda, Najjaśniejszy panie; i ja również nie mam ochoty do śmiechu. Ale przed chwilą Wasza królewska mość żałowałeś wesołości Chicota, przed chwilą, pragnąłeś Wasza królewska mość, abym cię zabawił, a teraz znowu pragniesz, abym cię zasmucał... krwi boska!... O!... Najjaśniejszy panie, przebacz!.. to nałogowe przysłowie zawsze mi się wyrywa.
— Dobrze, dobrze, teraz już ochłodłem, teraz już jestem takim, jakim mię mieć chciałeś, gdyś zaczął rozmowę od złowrogich ostrzeżeń. Opowiedz mi zatem twoje złe nowiny, d’Epernonie; król ma zawsze w sobie siłę człowieka.
— Niewątpię, Najjaśniejszy panie.
— I wielkie to szczęście, — bo gdybym sam siebie nie pilnował, to umarłbym dziesięć razy na dzień, tak mię źle pilnują.
— Znam pewnych ludzi, którymby się to bardzo podobało.
— Przeciwko tym, książę, mam ja halabardy Szwajcarów moich.
— Niemi daleko sięgnąć nie można.
— Przeciw tym, których zdaleka dosięgać trzeba, mam muszkiety strzelców moich.
— Temi znowu niewygodnie uderzać z bliska; dla obrony królewskich piersi lepsi są dobrzy przyjaciele, niż wszelkie halabardy i muszkiety.
— Niestety!.. — zawołał Henryk — miałem ich niegdyś. Za czasów tych żyjących przedmurzy, które nazywano Quelus, Schomberg, Saint-Luc. Maugiron i Saint-Mégrin, niktby się do mnie niebył dostał.
— Ich więc, Najjaśniejszy panie żałujesz? — spytał d’Epernon, w nadziei, że zyska odwet, skoro pochwyci króla na gorącym uczynku samolubstwa.
— Przedewszystkiem — powiedział Henryk, żałuję serc, które biły w tych piersiach.
— Najjaśniejszy panie — rzekł d’Epernon — niech mi wolno będzie oświadczyć Waszej królewskiej mości, że jestem gaskończyk, a tem samem przewidujący i przemyślny; że dowcipem usiłuję wynagrodzić przymioty, których mi natura odmówiła; słowem, że czynię co mogę, to jest co powinienem, a następnie, że mam prawo powiedzieć: niech się dzieje, co chce...
— A!... widzisz jak się wywijasz; przedstawiasz mi obszernie istotne czy też mniemane niebezpieczeństwa, a przeraziwszy, kończysz na: „niech się dzieje co chce.” Wielce obowiązany, mości książę.
— Raczysz więc Wasza królewska mość wierzyć cokolwiek tym niebezpieczeństwom?
— Uwierzę, jeżeli przekonasz, że je pokonać możesz.
— Sądzę, że mogę.
— Możesz?
— Tak jest, Najjaśniejszy panie.
— Wiem, że ci środków nie brak, lisie ty jakiś.
— I nawet niezłych środków.
— No, obaczmy.
— Może Wasza królewska mość wstać raczy?
— Na co?
— Aby się udać ze mną do starych zabudowań Luwru.
— Od strony ulicy de l’Astruce?
— Tak, tam właśnie gdzie budowano skład na meble; niedokończone go z powodu, że Wasza królewska mość niechciałeś innych mebli, prócz klęczników i koronek z główek trupich.
— Ja mam wyjść o tej godzinie?
— Dopiero co wybiła dziesiąta na, wieży Luwru, zdaje mi się, że jeszcze nie późno.
— Cóż zobaczę w tych budowlach?..
— Ba!... jeżeli powiem Waszej królewskiej mości, to Wasza królewska mość nie pójdziesz.
— Kiedy to za daleko, książę.
— Przez galeryę, zajdziemy tam w pięć minut, Najjaśniejszy panie.
— D’Epernon, d’Epernon!
— Jakże! Najjaśniejszy panie?
— Strzeż się, bo jeżeli to co mi chcesz pokazać nie ciekawe...
— Ręczę Najjaśniejszy panie, że będzie bardzo ciekawe.
— Chodźmy więc — powiedział król — z trudnością podnosząc się z krzesła.
Książę wziął płaszcz i podał królowi szpadę; potem wziąwszy wysoką świecę do ręki, poprowadził przez galeryę Jego arcychrześciańską-królewską mość, która zdążała za nim wlokącym się krokiem.