Czterdziestu pięciu/Tom III/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział IX.
CZTERY WIATRY.

Chicot przenocowawszy w Fontainebleau, nazajutrz wsiadł na swojego małego konika, który jednak musiał być dosyć mocny, skoro udźwignął tak słusznego mężczyznę; skręcił na prawo i przybył do wioski zwanej Orgewal.
Chętnie byłby jeszcze tego dnia przebył mil kilka, aby się ile możności oddalić od Paryża, lecz koń jego zaczął się tak często i tak nizko potykać, iż Chicot osądził, że koniecznie wypada mu odpocząć.
Z resztą oczy jego, zwykle tak wprawne, niezdołały nic dostrzedz na całej drodze.
Ludzie, wozy, rogatki nie wzbudzały w nim najmniejszego podejrzenia.
Jakkolwiek jednak Chicot zdawał się być bezpiecznym, niepolegał zupełnie na tem bezpieczeństwie, a czytelnicy nasi wiedzy, że pozorom wcale niewierzył.
Nim więc udał się na spoczynek i nim konia w stajni umieścił, pierwej starannie cały dom obejrzał.
Pokazywano mu pyszne pokoje o kilku schodach; lecz według zdania Chicota nietylko miały one za wiele drzwi, ale nadto owe drzwi niedobrze się zamykały.
Gospodarz kazał niedawno wyrestaurować wielki gabinet z jednemi tylko drzwiami na schody wychodzącemi; a drzwi te miały silny zamek wewnątrz.
Chicot wybrał sobie ten gabinet i tam kazał przyrządzić sobie łóżko.
Spróbował czy zamek dobrze spuszcza, pozasuwał rygle, i zadowolony, zjadł u siebie wieczerzę, niekazał zbierać ze stołu, pod pozorem, że Czasami w nocy głód mu dokucza, poczem rozebrał się, odzież poukładał na krześle i zamyślał położyć się do łóżka.
Lecz nim to uczynił, dla większej ostrożności, wydobył z odzieży sakiewkę, a raczej worek z pieniędzmi i wraz z poczciwą swoją, szpadą, umieścił pod poduszką.
Potem trzy razy powtórzył list na pamięć.
Stół służył mu niejako za wzmocnienie drzwi, jednak Chicot wszystko to uważał za niedostateczne. Wstał więc, wziął szafę w swoje silne ręce i szczelnie nią drzwi zastawił.
A tak przeciw wszelkiej napaści broniły go drzwi, szafa i stół.
Uważał, że w oberży prawie nikt nie mieszka i że gospodarz dosyć uczciwie wygląda.
Tego wieczoru wiatr wiał tak silny, że mógłby zedrzeć rogi wołowi; słyszano jak poblizkie drzewa trzeszczały z łoskotem, który podróżnego w cieplej izbie i dobrem łóżku spoczywającego, nader przyjemnie do snu kołysze.
I Chicot również, ukończywszy przygotowania obrony, zasnął rozkosznie, bo też w istocie miał łóżko miękko usłane i zabezpieczające człowieka od wszelkich nieprzyjemności, tak ze strony ludzi jako i zwierząt.
Chicot ukrył się pomiędzy szerokie zielone firanki i miękką puchową pierzynę, która miłem ciepłem ogrzała strudzone jego członki.
Wieczerzał podług przepisów Hippokratesa, to jest skromnie, a wypił tylko jednę butelkę wina.
Żołądek jego w przyzwoitej mierze napełniony, całemu ciału udzielał wrażenia dobrobytu, jakiego udziela nieomylnie ów grzeczny organ, który u wielu ludzi poczciwemi zwanych, miejsce serca zastępuje.
W pokoju świeciła lampa umieszczona na stole tuż przy łóżku Chicota, gdyż Chicot aby prędzej usnąć, czytał jakąś bardzo ciekawą i nową książkę, dzieło mera z Bordeaux, zwanego Montagne czy też Montaigne.
Książka ta była drukowana w Bordeaux roku 1581, a zawierała dwie pierwsze części dzieła, dosyć znanego później pod. tytułem „Essais”.
Była to książka tak zajmująca, że można ją było dwa razy jednego dnia przeczytać, ale zarazem ten miała przymiot, iż bynajmniej nie przerywała snu człowiekowi, który konno przebył piętnaście mil, a przy wieczerzy wypił butelkę dobrego wina.
Chicot wielce tę książkę szacował, bo osobiście znał jej autora, dlatego wychodząc z Paryża zabrał ją z sobą do kieszeni.
Kardynał du Perron przezwał ją brewiarzem uczciwych ludzi, a Chicot pod każdym względem umiejący ocenić gust i dowcip kardynała, chętnie książkę mera z Bordeaux za brewiarz uważał.
Mimo to jednak przy ósmym rozdziale usnął głęboko.
Lampa ciągle gorzała; drzwi zaparte szafą i stołem, ciągle były zamknięte, a szpada i talary ciągle pod poduszką leżały.
Święty Michał archanioł śpiąc na miejscu Chicota, niebyłby pomyślał o szatanie, choćby nawet słyszał lwa ryczącego po drugiej stronie drzwi mocno zaryglowanych.
Wspomnieliśmy, że na dworze wiał wiatr gwałtowny: syczenie tego olbrzymiego węża z przerażającą melodyą przeciskało się poprzez szczeliny drzwi i dziwnie deskami wstrząsało.
Wiatr najdoskonalej naśladuje a raczej najwyraźniej szydzi z ludzkiego głosu; już to piszczy jak dziecię kwilące, już silnemi podmuchy naśladuje gniew męża, spierającego się z żoną.
Chicot znał się na burzach, a w przeciągu godziny cały ten łoskot stał się dla niego żywiołem spokojności.
Walczył on przeciw wszelkiemu niepomiarkowaniu pory roku, gdyż od zimna broniła go kotara, a od wiatru chrapanie; lecz przez sen Chicot mniemał, że się burza powiększa a mianowicie dziwnym jakimś sposobem przybliża.
Nagle wicher z niepojętą siłą wstrząsa drzwiami, wyrywa zamek i zasuwy, popycha szafę, która tracąc równowagę upada na stół, obala go wraz z lampą a ta tłucze się i gaśnie.
Chicot umiał szybko przebudzić się z twardego snu i odzyskać przytomność, ta przytomność doradziła mu, że lepiej będzie zsunąć się za łóżko, aniżeli stanąć przed niem; gdy to czynił, jego zwinne ręce szybko sięgnęły na lewo po worek z pieniędzmi, a na prawo po szpadę.
Chicot otworzył oczy, ale ujrzał tylko noc głęboką, otworzył uszy i zdawało mu się, że wśród tej nocy najswobodniej walczą z sobą cztery wiatry, pragnąc jeden drugiemu wydrzeć całą izbę, począwszy od szafy coraz mocniej stół gniotącej, aż do krzeseł posuwających się i uderzających o inne sprzęty.
Ale w pośród tego hałasu, zdaje się Chicotowi, że cztery wiatry przybyły do niego pełne ciała i kości, i że ma do czynienia z Eurusem, Notusem, Akwilonem i Boreaszem we własnych ich osobach, z ich wzdętemi policzkami i grubemi nogami.
Pojąwszy, że trudna sprawa z bogami Olimpu, Chicot skurczył się między łóżkiem a ścianą, jak syn Oilei na widok srogiego jej gniewu, jak mówi Homer, lecz wymierzył ostrze swej szpady w stronę wiatru, a raczej wiatrów, tak aby mitologiczne osoby, skoro się nieznacznie ku niemu zbliżą, same się poprzebijały, niedbając o to czyli im nie zada rany podobnie jak Diomed Wenerze.
Po kilku chwilach szalonego hałasu, jakiego nigdy ucho ludzkie niesłyszało, Chicot korzystając z krótkiej spokojności, usiłował zagłuszyć rozpasano żywioły i zbyt głośno rozmawiające sprzęty, wołając:
Gwałtu! na pomoc!
Nakoniec sam przez się tak hałasował, iż żywioły ucichły, jakby usłyszały sławnego Neptuna, a po sześciu lub ośmiu minutach, w ciągu których Eurus, Notus, Boreasz i Akwilo niby swój odwrót odbywają, gospodarz wchodzi z latarnią i oświetla widownię.
Scena, na której powyższy dramat odegrano, opłakany widok przedstawia, bo mocno podobną jest do pola bitwy.
Ogromna szafa leżąc na zgniecionym stole, odsłania drzwi z zawiasów wysadzone, a trzymające się na jednym tylko ryglu i jak żagiel okrętowy powiewające; kilka krzeseł leży wywróconych do góry nogami; nakoniec fajans, którym stół ozdobiono, świeci niby gwiazdy po podłodze rozsypane.
— Ja tu chyba w piekle jestem!... — wola Chicot, poznając gospodarza przy świetle jego latarni.
— O! panie — wola gospodarz, spostrzegając tak okropne spustoszenie, o! panie, cóż się tu stało?
I wzniósł w niebo ręce wraz z latarnią.
— Ilu u ciebie szatanów mieszka, przyjacielu?... — ryknął Chicot.
— O! Chryste Jezu, co za pogoda!... — równie patetycznym tonem odpowiedział gospodarz.
— Czy tu u ciebie zamki wytrzymać nie mogą? czy twój dom z płótna? wolę raczej wyjść ztąd i pod gołem niebem nocować.
Chicot podniósł się i ze szpadą w ręku stanął za łóżkiem.
— O! biedne moje meble!... — westchnął gospodarz.
— A gdzież są moje suknie, co tu na krześle leżały?... — zawołał Chicot.
— Pańskie suknie, kochany panie — naiwnie odparł gospodarz, jeżeli tu były to i dotąd być muszą.
— Jakto, jeżeli były; czy nie myślisz przypadkiem, że wczoraj przyszedłem w ubiorze w jakim mię teraz widzisz?... — rzekł Chicot.
I nadaremnie usiłował okryć się swą lekką tuniką.
— Dla Boga! panie — odparł gospodarz niewiedząc jak odpowiedzieć na ten argument, przecież wiem dobrze, że pan byłeś ubrany.
— Twoje szczęście, że to pamiętasz.
— Ale...
— Ale co?...
— Wiatr wszystko otworzył, wszystko rozproszył.
— A! to mi racya!
— Przecież pan sam widzisz — rzekł gospodarz.
— Jednak mój kochany, posłuchaj mię i uważaj dobrze co ci powiem — dodał Chicot. Jeżeli wiatr dokąd wchodzi, a tutaj wejść musiał, prawda? aby narobić tego nieporządku...
— Bezwątpienia.
— Otóż! jeżeli wiatr dokąd wchodzi, to wchodzi z zewnątrz?
— Niezawodnie panie.
— Niezaprzeczasz temu?
— Nie, chyba byłbym głupim.
— Otóż! wiatr wchodząc tutaj, musiał przyprowadzić do mojego pokoju czyjeś insze suknie i zostawić je w miejsce moich, które niewiem gdzie poniósł.
— Zapewne, tak się przynajmniej zdaje. Ale tu istnieją widoczne dowody, że się inaczej stało.
— Słuchaj-no, kmotrze — powiedział Chicot, badawczem okiem zmierzywszy podłogę — a którędy tu wiatr dostał się do mnie?...
— Co pan mówi?...
— Pytam, zkąd się wiatr tutaj dostał?..
— Z północy, panie, z północy.
— No, to widać, że po błocie chodził, bo oto zostały na podłodze ślady jego trzewików.
W rzeczy samej, Chicot pokazał gospodarzowi świeże ślady zabłoconego obuwia.
Gospodarz zbladł.
— Teraz, mój kochany — rzekł Chicot — muszę ci poradzić, abyś miał na oku tego rodzaju wiatry, przybywające do twojej oberży, które wysadzają drzwi, dostają się do pokojów i unoszą z sobą odzież podróżnych.
Gospodarz cofnął się o parę kroków, aby mu poobalane sprzęty niezawadzały i aby znalazł czemprędzej drogę na korytarz, a gdy się przekonał, że już odwrót ma zabezpieczony, rzekł:
— Dlaczegóż mię pan złodziejem nazywasz?...
— Cóż to się z twoją poczciwą twarzą zrobiło?.. — spytał Chicot — czemu zmieniłeś się tak nagle?...
— Zmieniłem się, bo mię pan znieważasz.
— Ja!
— Zapewne, pan mię złodziejem nazywasz... — daleko głośniej, a nawet groźnie odparł gospodarz.
— Nazywam cię złodziejem, bo zdaje mi się, żeś odpowiedzialny za moje rzeczy, a nie możesz zaprzeczyć, iż mi te rzeczy skradziono?
Teraz Chicot, jak fechmistrz, próbujący siły swojego przeciwnika, pogroził gospodarzowi.
— Hola!... — zawołał gospodarz — hej!... chodźcie no tu do mnie!..
Na ten głos czterej ludzie zbrojni w kije, pokazali się na schodach.
— A!... otóż Eurus, Notus, Aquilo i Boreasz — rzekł Chicot. — Do pioruna!... skoro się sposobność nastręcza, ogołocę ziemię z północnego wiatru; wyświadczę ludzkości prawdziwą przysługę, bo wówczas wieczna wiosna panować będzie.
I długą swoją szpadą tak silnie natarł ku najbliższemu napastnikowi, iż byłby go na wylot przeszył, gdyby ten nieskoczył wstecz z prawdziwą lekkością Eolowego syna.
Nieszczęściem, odskakując patrzył na Chicota, a tem samem niemógł patrzeć po za siebie, upadł więc jak długi na schody i z wielkim łoskotem na dół się stoczył.
Ten wypadek dał znak do odwrotu trzem innym, którzy natychmiast znikli jak widma, w otwierającej się za niemi przepaści.
Jednak ostatni z nich miał czas coś szepnąć gospodarzowi do ucha.
— Dobrze już, dobrze! — mruknął tenże — pańskie suknie znajdą się.
— I owszem! ja też nic więcej nieżądam.
— Już je tu panu przyniosę.
— Bardzo proszę, bo zdaje mi się, że mam racyę, jeżeli nieżyczę sobie chodzić nago.
Rzeczywiście przyniesiono odzież, ale mocno zniszczoną.
— O! ho!.. — rzekł Chicot — w twoich schodach musi być ćwieków wiele. Niech dyabli wezmą te wiatry... Ale wracam ci honor, mój gospodarzu, bo i jakże cię mogłem mieć w podejrzeniu?.. tak uczciwie wyglądasz!..
Gospodarz uśmiechnął się przyjemnie.
— A teraz — rzekł — zapewne pan znowu zaśniesz?..
— Nie, dziękuję, już dosyć spałem.
— Cóż pan zatem czynić zamyślasz?...
— Będziesz łaskaw pożyczyć mi swojej latarni, a ja przy niej czytać będę — równie przyjaźnie odparł Chicot.
Gospodarz nic nie mówiąc, podał latarnię Chicotowi i wyszedł.
Chicot znowu drzwi zastawił szafą i położył się na łóżku.
Noc była spokojna, a wiatr ucichł, jakby szpada Chicota dosięgła naczynia, które go zawierało.
O świcie, ambasador zażądał swojego konia, zapłacił należność i wyjechał, mówiąc:
— Obaczymy co będzie dzisiaj wieczorem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.