Czterdziestu pięciu/Tom III/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czterdziestu pięciu |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Quarante-Cinq |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Chicot przez cały ranek winszował sobie, że w ciągu zeszłej nocy pełnej doświadczeń, zimną krew zachować potrafił.
— Ale — pomyślał — starego wilka niezłapiesz dwa razy w te same sidła; możesz się zatem na pewno spodziewać, że dla mnie wymyślą jakie nowe dyabelstwo; miejmyż się więc na baczności.
W skutek rozumowania tak roztropnego, Chicot przez cały dzień odbył marsz, jakimby nawet Xenofont w swoim odwrocie z dziesięciu tysiącami, unieśmiertelnić się był pragnął.
Każde drzewo, każde wzniesienie, każdy mur służył mu za punkt obserwacyjny, lub za naturalną fortyfikacyę.
A nawet w drodze pozawierał przymierza, jeżeli niezaczepne, to przynajmniej odporne.
W rzeczy samej, czterej pulchni kupcy z Paryża, którzy jechali do Orleanu dla zamówienia konfitur dla Colignaca i do Limoges po suszone owoce, raczyli przyjąć towarzystwo Chicota, który oświadczył, że jest szewcem z Bordeaux wracającym do domu po załatwieniu interesów.
A ponieważ Chicot, jako rodowity gaskończyk, wtedy tylko zapominał właściwego sobie akcentu, gdy mu brak jego koniecznie był potrzebnym, nie wzbudzał więc w swoich współpodróżnikach nieufności żadnej.
Całe ich grono składało się z pięciu panów i czterech komisantów, a równie z powodu ducha jak i z powodu liczby niezasługiwało na wzgardę, gdyż od czasu Ligi obyczaje kupców paryzkich, przesiąknięte były wojowniczością.
Nie powiemy, że Chicot wielce szacował odwagę towarzyszy swoich, ale wyznamy, że przysłowie: iż trzech tchórzów razem nie tyle boją się, niż jeden odważny, wielką jest prawdą.
Chicot więc przestał bać się, skoro ujrzał obok siebie czterech tchórzów, a nawet odtąd wcale się nie oglądał, chociaż czynił to pierwej dla przekonania, kto za nim zdąża.
Takim sposobem, nasi podróżni w pośród rozmów o polityce i mnóstwa przechwałek, przybyli do miasta oznaczonego na wieczerzę i nocleg.
Najedli się, napili i rozeszli po swoich stancyach.
Podczas wieczerzy Chicot nie szczędził ani żartów, któremi bawił towarzyszy, ani też muszkatu i burgunda, które mu ciągle ducha dodawały. To też dostało się tam wszystkim kupcom, to jest wolnym ludziom, bądź do króla Francyi, bądź do królów Lotaryngii, Flandryi, Nawarry i innych należącym.
Poczem Chicot udał się na spoczynek, przyrzekłszy czterem kupcom, że im nazajutrz w dalszej podróży towarzyszyć będzie, gdy go w tryumfie wszyscy do sypialni odprowadzali.
Pan Chicot wypoczywał spokojnie, strzeżony jak książę przez czterech podróżnych, których stancye poprzedzały jego stancyę, znajdującą się na końcu korytarza, a tem samem od wszelkiej napaści bronioną.
Że zaś w owym czasie drogi na prawdę niebyły bezpieczne, nawet dla osób jedynie we własnych interesach podróżujących, każdy przeto zapewnił sobie pomoc sąsiada na przypadek nieszczęścia.
Rozumie się, że Chicot, chociaż nieopowiadał przygód swoich z wczorajszej nocy, pierwszy jednak podał wniosek do zredagowania tego artykułu przymierza, co też jednozgodnie przyjęto.
Nieuchybiając więc wrodzonej roztropności, mógł położyć się i usnął, tem bardziej, że przez ostrożność, pierwej starannie obejrzał cały pokój, zamknął drzwi na klucz, zamknął okiennicę u jednego okna, a niepotrzebujemy wspominać, że nawet pukał w ściany, które wszędzie wydały dźwięk zadawalający.
Wszakże zaraz w pierwszym śnie wydarzył mu się przypadek, któregoby nawet sam sfinks mimo całej przenikliwości swojej, nie mógł był przewidzieć; bo też wyraźnie szatan postanowił wdać się w sprawy Chicota, a szatan przebieglejszy niż wszystkie sfinksy na świecie.
Około pół do dziesiątej, ktoś bojaźliwie zapukał do drzwi komisantów, którzy wszyscy czterej spali razem w izdebce położonej nad korytarzem ich pryncypałów. Jeden z nich dosyć zagniewany otworzył i spotkał się oko w oko z gospodarzem.
— Moi panowie — rzekł tenże, z radością widzę żeście się pokładli zupełnie ubrani; pragnę wyświadczyć wam wielką przysługę. Wasi pryncypałowie przy wieczerzy za nadto zapalczywie rozmawiali o polityce. Zdaje się, że któryś z urzędników miejskich słyszał tę rozmowę i wszystko merowi opowiedział. Otóż, nasze miasto pragnie uchodzić za bardzo wierne, dlatego mer przysłał tu straż, która zabrała waszych patronów i zaprowadziła do ratusza dla wytłomaczenia się. Więzienie leży tuż przy ratuszu, a więc moje chłopcy, siadajcie na wasze muły i dalej w nogi, pryncypałowie zawsze was dopędzą.
Czterej komisanci podskoczyli jak kozły, zbiegli czem prędzej ze schodów, przerażeni posiadali na muły i ruszyli ku Paryżowi, poprzednio zobowiązawszy gospodarza, aby uwiadomił pryncypałów, skoro wrócą do oberży, w którą stronę odjechali.
Gdy się to działo i gdy gospodarz przekonał się, iż komisanci zniknęli na rogu ulicy, poszedł on dalej i z równą ostrożnością zapukał do pierwszych drzwi na korytarzu.
Ale tak dobrze zapukał, iż pierwszy kupiec głosem stentora spytał:
— Kto tam?
— Cicho! nieszczęśliwy!... — odparł gospodarz — chodź do drzwi ale na palcach.
Kupiec usłuchał, ale że był człowiekiem roztropnym, przyłożył ucho do drzwi i nieotwierając spytał znowu:
— Kto jesteś?
— Alboż nie poznajesz głosu twojego gospodarza?
— Prawda, poznaję; cóż tam nowego, dla Boga?
— Oto przy wieczerzy za nadto swobodnie rozmawialiście o królu i ktoś o tem doniósł merowi, który tu przysłał straż po was. Na szczęście wskazałem jej pokój waszych komisantów, których uwięziono zamiast was.
— O! ho! czegóż to ja się dowiaduję?... — rzekł kupiec.
— Najczystszej i najrzetelniejszej prawdy! Spiesz się zatem i zmykaj póki jeszcze schody wolne...
— A moi towarzysze?
— O! już nie czas uprzedzać ich.
— Biedni ludzie! Kupiec ubrał się czemprędzej.
Tymczasem, gospodarz niby nagle dobrą myślą przejęty, zapukał w przepierzenie oddzielające drugiego kupca od pierwszego.
— Drugi obudzony temi samemi słowy i tą samą bajką, z lekka otworzył drzwi, trzeci obudzony podobnie jak drugi, zawołał na czwartego, poczcm wszyscy czterej lekkcy jak stado jaskółek, znikli wznosząc ręce w niebo i idąc na palcach.
— Biedny szewc — mówili sobie, wszystko się na nim skrupi; ale prawda, że on najwięcej wygadywał. Na honor! niech się strzeże, bo gospodarz niemiał czasu uprzedzić go podobnie jak nas!
W rzeczy samej, pan Chicot, jak łatwo domyśleć się, o niczem niewiedział, i podczas gdy kupcy umykali polecając go Bogu, spał jak najsmaczniej.
Gospodarz przekonał się o tem słuchając podedrzwiami; następnie zszedł do dolnej izby, której drzwi starannie zamknięte, za danym przezeń znakiem, otworzyły się.
Zdjął czapkę i wszedł.
W sali znajdowało się sześciu zbrojnych, którym jeden z nich zdawał się przewodzić.
— I cóż?... — zapytał tenże.
— Panie oficerze! punktualnie wykonałem dany mi rozkaz.
— W oberży twojej już niema nikogo?
— Zupełnie nikogo.
— A wskazana ci osoba ani ostrzeżona ani przebudzona?
— Ani jedno ani drugie.
— Panie gospodarzu, wiadomo ci w czyjem imieniu działamy; wiadomo jakiej sprawie służymy, bo sam jesteś obrońcą tej sprawy.
— Tak, hezwątpienia panie oficerze, to też widzisz pan, że dla dochowania przysięgi, poświęciłem pieniądze, które byłbym od moich gości zarobił, ale w tej przysiędze powiedziano: „Poświęcę moje dobro dla obrony świętej katolickiej wiary”.
— I moje życie!... zapomniałeś o tym wyrazie — rzekł oficer wyniośle.
— Dla Boga!... — zawołał gospodarz załamując ręce, alboż i mojego życia żądacie? Ja mam żonę i dzieci!
— Wtenczas tylko zażądamy życia twojego, jeżeli nie zechcesz być ślepo posłusznym rozkazom naszym.
— O! o to możesz pan być spokojny.
— Skoro tak, idź spać; zamknij drzwi, a cokolwiek byś słyszał lub widział, nie wychodź, choćby dom twój miał gorzeć i walić się na twoję głowę. Widzisz, że masz łatwą rolę.
— Biada mi! biada, jestem zrujnowany — mruknął gospodarz.
— Polecono mi, abym cię wynagrodził — rzekł oficer — weź te trzydzieści talarów.
— Mój dom na trzydzieści talarów oszacowany!... a!... ja nieszczęśliwy!.. — jęknął gospodarz.
— Dla Boga!... ty płakso nieznośny, nawet ci żadnej szyby nie wybijemy... Pfe, jakże nędznych obrońców ma święta Liga!
Gospodarz wyszedł i zamknął się jak parlamentarz uprzedzony o mającym nastąpić rabunku miasta.
Wtedy oficer rozkazał dwom najlepiej uzbrojonym żołnierzom, aby stanęli pod oknem Chicota, sam zaś z trzema pozostałymi żołnierzami, poszedł do izby biednego szewca, jak go nazywali towarzysze podróży, daleko już za miastem będący.
— Wiecie jaki rozkaz mamy?... — rzekł oficer.
— Jeżeli otworzy, pozwoli zrewidować się, a znajdziemy przy nim to, czego szukamy, nie trzeba mu czynić żadnej przykrości; lecz w przeciwnym razie, potrzebne będzie dzielne pchnięcie sztyletem, sztyletem, rozumiecie?... broń Boże użyć pistoletu lub muszkietu. Z resztą jest nas czterech przeciw jednemu.
Przyszli po de drzwi.
Oficer zapukał.
— Kto tam?... — zapytał nagle przebudzony Chicot.
— Do licha!.. trzeba tu mądrze postąpić — rzekł oficer do swoich ludzi.
— To my, kupcy — powiedział — pańscy przyjaciele, mamy panu coś ważnego oznajmić.
— O! ho!.. — odparł Chicot — widać żeście pochrypli po wczorajszym winie, moi panowie.
Oficer złagodził głos i rzekł najprzyjaźniej:
— Ale otwórz-no przyjacielu.
— Do pioruna!... was coś zdaleka czuć żołnierstwem, moi panowie kupcy! — rzekł Chicot.
— A!.. niechcesz otwierać!.. — zawołał zniecierpliwiony oficer — dalej, wybić drzwi.
Chicot pobiegł do okna, otworzył je i ujrzał na dole dwa gołe pałasze.
— Jestem pojmany — zawołał.
— A!... ha!... kmotrze — powiedział oficer, słysząc łoskot otwierającego się okna, boisz się niebezpiecznego skoku, słusznie, bardzo słusznie; a więc otwórz!
— Na honor nie otworzę! — odparł Chicot. Drzwi mocne, a jak narobicie hałasu, to mi ktoś w pomoc przybędzie.
Oficer na głos się roześmiał i rozkazał żołnierzom, aby zawiasy wyrwali.
— Głupcze!.. — powiedział — sądzisz żeśmy ci pomoc zostawili? Nie uwodź się tą nadzieją, jesteś sam, a zatem zgubiony!... No, już nic nie pomoże... Dalej, wy, do roboty!
Chicot usłyszał jak po trzykroć kolbami muszkietów we drzwi ugodzono.
— Tutaj — rzekł — są trzy muszkiety i jeden oficer; na dole zaś tylko dwa pałasze, a piętnaście stóp skoku to drobnostka. Wolę pałasze niż muszkiety.
Przywiązał worek do pasa, i bez namysłu wszedł na framugę okna, trzymając szpadę w ręku.
Dwaj żołnierze na dole stojący nadstawili ostrza swoich pałaszy.
Lecz Chicot dobrze wszystko przewidział.
Człowiek, chociażby nawet był Goliatem, niebędzie nigdy czekał, aż spadnie na niego drugi, chociażby nawet pigmejczyk, i spadając albo jego albo siebie zabije.
Żołnierze zatem zmienili taktykę i cofnęli się, postanowiwszy uderzyć na Chicota, skoro upadnie.
Tego się właśnie gaskończyk spodziewał.
Skoczył zręcznie na palce i przysiadł, natychmiast jeden żołnierz wymierzył mu tak silne pchnięcie, że mógłby niem mur przebić.
Ale Chicot nieraczył nawet odeprzeć tego pchnięcia, i owszem nadstawił piersi, lecz dzięki żelaznej koszuli, pałasz nieprzyjaciela jak szkło się skruszył.
— On w pancerzu! — rzekł żołnierz.
— Zgadłeś!... — rzekł Chicot, i za jednym zamachem rozpłatał mu czaszkę.
Drugi żołnierz zaczął krzyczeć i wcale się nie opierał napaści Chicota.
Na nieszczęście nieumiał nawet tyle bronić się, co Jakób Clement.
Chicot więc za drugiem pchnięciem położył go obok towarzysza.
Tak więc gdy wysadzono drzwi, oficer wyjrzawszy przez okno, spostrzegł tylko swoich obu żołnierzy we krwi się nurzających.
O pięćdziesiąt kroków dalej, Chicot dosyć spokojnie uciekał.
— Do szatana! — zawołał oficer — on się żelaza nie boi.
— Prawda, ale ołowiem można mu dogodzić — powiedział jeden żołnierz, celując.
— Waryacie! — zawołał oficer, wytrącając mu muszkiet — nierób hałasu! obudzisz całe miasto; my go jutro znajdziemy.
— Trzeba było czterech ludzi postawić na dole — filozoficznie powiedział drugi żołnierz — a dwóch tylko wziąć na górę.
— Głupiś! — odparł oficer.
— Obaczymy, o kim to książę powie — na pociechę mruknął sobie żołnierz pod nosem.
I spuścił muszkiet do nogi.