Czterdziestu pięciu/Tom III/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czterdziestu pięciu |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Quarante-Cinq |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dochodziła dziesiąta wieczór.
Panowie deputowani wracali do domów dosyć upokorzeni i na każdym rogu ulicy uprzejmie się żegnali.
Mikołaj Poulain, jako najdalej mieszkający, szedł na ostatku, głęboko rozmyślając o nieprzyjemnem położeniu, z powodu którego wydał wykrzyknik zaczynający ostatni ustęp poprzedzającego rozdziału.
W rzeczy samej, przeminął dzień dla wszystkich, a najbardziej dla niego obfity w wypadki.
Wracał więc do domu, przerażony tem co słyszał, mówiąc sobie, że jeżeli „Cień” uznał za rzecz stosowną, skłonić go do wykrycia spisku w Vincennes, to Robert Briquet nie przebaczy mu nigdy, że niewykrył planu manewrów, który Lachapelle-Marteau tak naiwnie księciu de Mayenne rozwinął.
W pośród najgłębszych rozmyślań i w pośród uliczki Pierre-au-Real, nakształt rury na cztery stopy szerokiej, a wiodącej na ulicę Neuve-Saint-Mery, Mikołaj Poulain spostrzegł, że na przeciw niemu toczy się habit Jakóbity, po kolana zawinięty.
Trzeba było na bok ustąpić, bo dwaj ludzie tą uliczką obok siebie przejść nie mogli.
Mikołaj Poulain miał nadzieję, że mu zakonna pokora ustąpi z drogi, jako człowiekowi przy szpadzie; lecz daremna nadzieja; mnich pędził jak jeleń ścigany; a pędził tak szybko, iż byłby nawet mur obalił.
Mikołaj Poulain zatem, klnąc, usunął się, aby go nie obalono.
Lecz wtedy, w tej ciasnej przestrzeni, domami opasanej, nastąpiło przykre chwianie się, jakiego doznają dwie niezdecydowane osoby, któreby nigdy uściskać się nie chciały, a zawsze jakby naumyślnie w objęcia wzajemne wpadają.
Poulain klął, mnich przeklinał, ale habit niecierpliwszy od szpady, porwał ją przez pół i przycisnął do muru.
Wśród takiego zetknięcia, właśnie gdy się lżyć chcieli, poznali się.
— Brat Boromeusz! — rzekł Poulain.
— Pan Mikołaj Poulain! — zawołał mnich.
— Jakże się masz?... — zapytał Poulain z podziwienia godną dobrodusznością i niepodobną do wiary uprzejmością paryzkiego mieszczanina.
— Bardzo źle — odparł mnich, daleko trudniejszy do uspokojenia, aniżeli cywilny — boś mię zatrzymał, a bardzo mi spieszno.
— Do dyabła! jaki bo z ciebie człowiek!.. — rzekł Poulain — zawsze wojujący jak Rzymianin! Dokądże, u pioruna tak pędzisz o tej godzinie?... Czy wasz klasztor gore?..
— Nie, ale chodziłem do księżnej, aby pomówić z Maynevillem.
— Do jakiej księżnej?
— Zdaje mi się, że tylko jednę mamy księżnę, u której można mówić z Maynevillem — rzekł Boromeusz, który z razu mniemał, że urzędnikowi policyi kategorycznie odpowiedzieć winien, jako śledzić go mogącemu, lecz który mimo to, nie zbyt wiele udzielać się pragnął ciekawym.
— A cóżeś miał do czynienia u księżnej Montpensier? — zagadnął znowu Poulain.
— E, dla Boga!.. cóż?.. cóż?.. nic szczególnego — odparł Boromeusz, byle jakkolwiek odpowiedzieć. — Księżna pani żądała, aby nasz szanowny przeor został jej spowiednikiem, przeor z razu zezwolił na to, lecz później wziął go jakiś skrupuł i teraz odmawia. Jutro mieli się widzieć; ksiądz Gorenflot zatem kazał mi abym oświadczył księżnie, że już na niego liczyć niepowinna.
— Bardzo dobrze, ale coś niezdaje mi się, że idziesz do pałacu Gwizyuszów, kochany bracie; powiem nawet, że go już minąłeś.
— Prawda — odparł Boromeusz — bo właśnie z tamtąd idę.
— I dokąd-że teraz dążysz?
— Powiedziano mi w pałacu, że księżna udała się z wizytą do pana de Mayenne, który dzisiaj wieczorem przybył do pałacu Saint-Denis.
— Prawda — rzekł Poulain — książę właśnie tam się znajduje, a księżna jest u niego; lecz powiedz bracie, dlaczego mię zwodzisz?... Wszak zwykle nie podskarbi, ale kto inny spełnia w Paryżu polecenia klasztoru.
— A czemużby mnie nie miano dać polecenia do księżnej?
— Przecież, ty, zaufany Maynevilla, nie wierzysz we wszystkie te spowiedzi księżnej de Montpensier?
— A w cóżbym wierzył?
— Cóż u licha! mój kochany, wiesz dobrze jaka jest odległość od klasztoru do środka drogi, bo mi ją sam wymierzyć kazałeś, ale strzeż się! mówisz tak mało, że ja ci może za nadto uwierzę.
— To źle uczynisz, kochany panie Poulain; ja nic innego niewiem. Teraz, proszę cię, puść mię, bo mogę niezastać księżnej.
— To ją zastaniesz w domu, bo powróci do siebie i lepiej było nawet tam zaczekać.
— Ba!... — odparł Boromeusz — nic mi przecież nie zaszkodzi, że księcia zobaczę.
— Hum!
— Wszakże znasz go. Jak go puścimy do kochanki, to go już nikt nie złapie.
— Teraz rozumiem, i kiedy wiem zkim będziesz miał do czynienia, nie zatrzymuję cię dłużej, bywaj zdrów, życzę ci wszelkich pomyślności.
Boromeusz widząc przed sobą drogę otwartą w zamian za to życzenie, powiedział Mikołajowi dobranoc i ruszył dalej.
— Otóż, mamy znowu coś nowego — powiedział do siebie Poulain, patrząc za znikającym w ciemnościach habitem Jakóbity; ale co mi u dyabła potem, że się dowiem co się dzieje? Czyby przypadkiem miało mi się podobać rzemiosło, na jakie mię skazano? Ej pfe!
Poszedł spać, wprawdzie z nie zupełnie spokojnem sumieniem, ale z bezpieczeństwem jakiego nawet w najfałszywszem położeniu doczesnych rzeczy, udziela pomoc silniejszego.
Tymczasem Boromeusz biegł dalej i coraz prędzej, aby wynagrodzić chwile stracone.
Znał on zwyczaje pana de Mayenne i bezwątpienia dla pewnych powodów, niechciał Mikołajowi Poulain swoich zamiarów opowiedzieć.
Cokolwiek bądź, przybył do pałacu Saint-Denis spocony i zdyszany, właśnie gdy pan de Mayenne pomówiwszy z siostrą o ważnych interesach, miał ją pożegnać i później swobodnie udać się do owej damy, na którą, jak wiemy, Joyeuse miał powody użalania.
Brat i siostra, po długich uwagach nad przyjęciem u króla i nad planem dziesięciu, zgodzili się na następne fakty:
Że ról niema żadnych podejrzeń, że co dzień łatwiej go pojmować.
Że szczególniej ważna rzeczą jest uorganizować związek w północnych prowincyach, podczas gdy król zaniedbuje swojego brata i zapomina o Henryku Nawarskim.
Że z pomiędzy tych dwóch nieprzyjaciół, obawiać się jedynie należy księcia Andegaweńskiego, pełnego głuchej ambicyi, gdyż co do Henryka z Nawarry, przez dobrze świadomych donosicieli wiedziano, iż oddaje się samej tylko miłości i trzem czy czterem kochankom.
— Paryż już w pogotowiu — mówił Mayenne na głos — ale pokrewieństwo z królewską rodziną nadaje siłę politykom i prawdziwym rojalistom; trzeba więc czekać na zerwanie króla ze sprzymierzeńcami: co przy niestałości Henryka rychło nastąpić może.
— Czekajmy zatem — mówił dalej Mayenne, skoro nic nie nagli.
— Ja — mówiła po cichu księżna — potrzebuję tylko dziesięciu ludzi rozsiać po całym Paryżu, aby zbuntowali go natychmiast po dokonaniu mojego zamiaru; tych ludzi już znalazłam i nic więcej nie żądam.
Gdy tak rozmawiali, znagła wszedł Mayneville oświadczając, że Boromeusz pragnie z księciem pomówić.
— Boromeusz!... — spytał zdziwiony książę — co to za jeden?
— Ten — odparł Mayneville, którego mi książę pan przysłałeś z Nancy, kiedy zażądałem człowieka sprytnego i czynnego.
— Prawda, przypominam sobie. Odpowiedziałem ci, że mam jednego, który za dwóch stanie, i przysłałem ci kapitana Boroville. Czy zmienił nazwisko, że teraz został Boromeuszem?
— Tak jest, mości książę, a nietylko nazwisko ale i mundur, bo się nazywa Boromeusz i jest księdzem.
— Boroville księdzem?
— Tak panie.
— Dlaczego został księdzem? Dyabeł musiał się śmiać mocno gdy go ujrzał w habicie.
— Dlaczego został jakóbitą? (Tu księżna skinęła na Maynevilla) o tem się Wasza książęca mość później dowie, to nasza tajemnica łaskawy panie. Tymczasem posłuchajmy brata Boromeusza, lub kapitana Boroville, jeżeli Wasza książęca mość wolisz.
— Dobrze, bo nawet przybycie jego niepokoi mię — wtrąciła pani de Montpensier.
— I mnie również — rzekł Mayneville.
— No, nietrać czasu i wprowadź go — dodała księżna.
Książę wahał się między chęcią wysłuchania posłańca, a obawą chybienia umówionej schadzki u swojej kochanki.
Spojrzał na drzwi i na zegar.
Drzwi się otworzyły, zegar wybił jedenastą.
— A! Boroville — rzekł książę śmiejąc się, mimo że był w złym humorze, jakże się przebrałeś przyjacielu!
— Dostojny panie — powiedział kapitan — mnie w istocie nie zbyt wygodnie w tej przeklętej sukni; ale kiedy mus to mus, jak mawiał książę Gwizyusz ojciec.
— Przecież to nie ja wpakowałem cię w ten habit, mój Borovillu — rzekł książę — nie miej więc do mnie żalu, proszę.
— Nie, dostojny panie, to księżna pani; ale i do niej nie mam żalu, bo jej służę.
— Dziękuję kapitanie; ale mów co masz powiedzieć, bo już późno.
— Na nieszczęście nie mogłem przybyć prędzej, dostojny panie, bo miałem cały klasztor na karku.
— No! to mów teraz.
— Oto, książę panie — rzekł Boroville — król wyprawia posiłki księciu Andegaweńskiemu.
— Ba!.. — odparł Mayenne — znana śpiewka, już ją nam od lat trzech powtarzają.
— Hm!.. — rzekł Mayneville i poruszył głową jak koń, który dęba staje — niezawodna?...
mówisz?...
— Dzisiaj nawet, to jest w nocy o drugiej pan de Joyeuse wyjechał do Rouen, w Dieppe wypłynie na morze i poprowadzi trzy tysiące ludzi do Antwerpii.
— O! ho!.. — zawołał książę — a któż ci to powiedział Borrovillu?
— Pewien człowiek, który sam znowu jedzie do Nawarry.
— Do Nawarry, do Henryka?
— Tak jest dostojny panie.
— A któż go posyła do Henryka?...
— Król. Tak jest dostojny panie, król... a nawet ma list od króla.
— Co to za człowiek?...
— Nazywa się Robert Briquet.
— I?...
— I jest wielkim przyjacielem dom Gorenflota?...
— Wielkim przyjacielem dom Gorenflota?...
— Mówią do siebie „ty”.
— Poseł króla?
— Tego jestem pewny; posyłał z klasztoru do Luwru po list wierzytelny, a polecenie to wykonał jeden z naszych zakonników.
— Który?..
— Nasz mały rycerz, Jakób Clement, ten sam, który zwrócił na siebie uwagę księżnej pani.
— I niekomunikował ci tego listu — rzekł Mayenne — o! niezgrabiasz!
— Dostojny panie, król nie wręczył mu tego listu, lecz odesłał go posłowi przez swoich ludzi.
— Do pioruna!.. potrzeba koniecznie ten list przejąć.
— Zapewne, że trzeba — rzekła księżna.
— Niepomyślałeś dotąd o tem?... — rzekł Mayneville.
— Owszem; chciałem nawet przydać posłowi za towarzysza jednego z moich ludzi, Herkulesa, ale Robert Briquet nieufał mu i napowrót odesłał.
— Trzeba było pójść samemu.
— Niepodobna.
— Dlaczego?
— Bo on mię zna.
— Jako mnicha, zapewne, ale nie jako kapitana.
— Na honor, niewiem... ten Robert Briquet ma bardzo bystre oko.
— Cóż to za człowiek?... — zapytał Mayenne.
— Słuszny, suchy, muszkularny, kościsty, przebiegły, szyderczy i milczący.
— A!.. a!... i robiący szpadą?
— Jak ten, co ją wynalazł, dostojny panie.
— Twarz długa?
— Dostojny panie, on ma rozmaite twarze.
— Przyjaciel przeora?
— Jeszcze od czasu, jak był prostym księdzem.
— A!... mam pewne podejrzenie — rzekł Mayenne, marszcząc brwi — i postaram się bliżej o tem przekonać.
— Niech się książę pan śpieszy, bo ten łotr musi szybko umykać na swoich długich nogach.
— Borrovillu — rzekł Mayenne — pojedziesz do Soissons, do mojego brata.
— A klasztor, dostojny panie?
— Czyż ci tak trudno wykręcić się od dom Modesta, który wierzy wszystkiemu, czemu chcesz aby wierzył?
— Powiesz panu Gwizyuszowi — mówił dalej Mayenne — wszystko co wiesz o wyprawie pana de Joyeuse.
— Dobrze, dostojny panie.
— A o Nawarze zapominasz bracie? — wtrąciła księżna.
— Owszem, pamiętam dobrze i biorę ją na siebie — odparł Mayenne. — Mayneville, każ mi osiodłać konia świeżego.
A po cichu dodał:
— Miałżeby on żyć jeszcze?... O!.. tak jest, żyje niezawodnie!