Czterdziestu pięciu/Tom IV/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XIII.
Jak polowano na wilka w Nawarrze.

Chicot patrząc na przygotowania, do odjazdu, zauważył, że łowy Henryka króla Nawarry mniej były okazałe, niż króla francuzkiego.
Dwunastu do piętnastu szlachty, pomiędzy któremi poznał wice-hrabiego Tureniusza, składało cały orszak Jego królewskiej mości.
Co więcej, ponieważ panowie ci, nie byli bardzo bogaci i nie mogli czynić niepotrzebnych wydatków, a często nawet i koniecznych, prawie wszyscy zamiast zazwyczaj używanego stroju myśliwskiego w owej epoce, mieli na sobie kurtki i zbroje, dlatego Chicot pytał, czy wilki gaskońskie mają w lasach karabiny i armaty?
Henryk słyszał pytanie, chociaż wprost do niego nie było skierowane; zbliżył się więc do Chicota i poklepał go po ramieniu.
— Nie, mój synu — rzekł — wilki gaskońskie nie mają muszkietów i armat, ale są dzikiemi zwierzętami i mają pazury i zęby; że zaś myśliwych wciągają w knieje, potrzeba mieć mocne suknie, aby ich nie podrzeć; łatwo można poszarpać materyę, lub aksamit, ale zbroja się nie podrze.
— Jest to przyczyna — rzekł Chicot przez zęby, ale nie ze wszystkiem dokładna.
— Lecz nie mam innej — odparł król.
— Muszę więc na tej poprzestać.
— Bardzo słusznie.
— A więc dobrze. Ale jak uważam nie jesteś zadowolony, że cię wziąłem z sobą?
— Prawdę powiedziawszy, tak jest.
— I pokpiwasz sobie.
— Alboż to nie wolno?
— Bynajmniej, żarty są zwyczajną monetą w Gaskonii.
— Prócz tego Najjaśniejszy panie, wiesz że nie jestem myśliwym, a że muszę czemś się zatrudnić, patrzę na myśliwych, którzy tak małą liczbą chcą wilków nastraszyć.
— Tak, tak — rzekł król z uśmiechem — naprzód odzież, potem myśliwi i ich liczba, żartuj, żartuj przyjacielu.
— Najjaśniejszy panie...
— Zrobię ci uwagę, że nie jesteś pobłażającym mój synu: Bearn nie jest tak wielkim jak Francya; tam, król z dwustoma myśliwemi udaje się na łowy, ja zaś jak widzisz, wyjeżdżam z dwunastoma.
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— Lecz — mówił dalej Henryk — myślisz, że przesadzam, słuchaj więc; tutaj, co rzadko tam się przytrafia, szlachta dowiedziawszy się, że jadę na łowy, opuszcza domy i zamki, łączy się ze mną i piękny niekiedy składa orszak.
— Przekonasz się, Najjaśniejszy panie, że nie będę miał szczęścia być przytomnym podobnej uroczystości — rzekł Chicot.
— Kto to wie?... — odpowiedział Henryk z uśmiechem.
Następnie, kiedy minęli Nérac, po pół godzinnej drodze, Henryk rzekł do Chicota.
— Patrz, Chicot, jeżeli się nie mylę, patrz.
— Na co?... — zapytał Chicot.
— Patrz ku Moiras, zdaje mi się, że jezdnych spostrzegam.
Chicot wspiął się na strzemionach.
— Tak, Najjaśniejszy panie — odpowiedział.
— A ja jestem pewny.
— Jezdni, to prawda — rzekł Chicot bacznie się wpatrując, ale nie myśliwi.
— Dlaczego nie myśliwi?
— Bo są uzbrojeni jak Roland i Amadis — odpowiedział Chicot.
— Mój kochany Chicot, co strój znaczy? wszak przekonałeś się, że nie odzież stanowi myśliwego.
— Ale — zawołał Chicot — ja ich tam widzę do dwustu.
— I cóż to stanowi? dowód, że Moiras dobrem jest miastem.
Chicot czuł coraz bardziej podnieconą ciekawość.
Oddział, którego liczbę na dwieście koni ustanowił Chicot, w milczeniu połączył się z orszakiem królewskim; każdy z jezdnych dobrze był umontowany i uzbrojony, oddziałem zaś dowodził człowiek przyjemnej powierzchowności, który zbliżywszy się, ucałował rękę króla z grzecznością dworską i serdecznością zarazem.
Rzekę Gers przebyto wpław; pomiędzy Gers i Garonną, spotkano znowu oddział ze stu ludzi złożony; dowódzca zbliżył się do króla i przełożył niemożność przyprowadzenia większej liczby myśliwych, Henryk przyjął usprawiedliwienie podając mu rękę.
Puszczono się dalej w drogę i zatrzymano się nad Garonną; przebyto ją wpław równie jak Gers, tylko Garonna głębsza, więc na środku stracono grunt i musiano pływać; przecież na drugi brzeg dostali się bez wypadku.
— Przez Boga — rzekł Chicot — jakże ich ćwiczysz Najjaśniejszy panie? mając mosty z obu stron Agen, każesz im się jak rybom pluskać.
— Mój kochany — odparł król — jesteśmy dzikiemi i wiele trzeba nam przebaczyć; wszak wiesz, że mój brat Karol odyńcem mnie nazywał; dzik zaś, ale nie wiesz o tem, bo nie jesteś myśliwym, nigdy z prostej drogi nie schodzi; i ja mając jego nazwisko, naśladuję go. Rzeka przedemną, przepływam ją, miasto przedemną, zjadam je jak pasztet.
Ten dowcip bearneńczyka, wesoły śmiech w około niego pobudził.
Tylko pan de Mornay, zawsze przy boku króla obecny nie śmiał się; przygryzł tylko usta, co u niego było oznaką wesołości.
— Mornay jest dzisiaj w dobrym humorze — rzekł Henryk do ucha Chicotowi — roześmiał się z mojego konceptu.
Chicot zapytał siebie, z którego ze dwóch śmiać się należało, czy z pana uszczęśliwionego, że sługę rozśmieszył, czy ze sługi tak trudnego do wesołości.
Wszystko jednak dla Chicota było tajemnicą.
Z drugiej strony Garonny, o pół mili od rzeki, trzystu jezdnych, ukrytych w lesie jodłowym, okazało się oczom Chicota.
— Najjaśniejszy panie — rzekł cicho do Henryka — czy ci ludzie nie mają zamiaru stawić oporu łowom zamierzonym.
— Bynajmniej, mylisz się mój drogi; ci ludzie przybywający z Puymirol są mojemi przyjaciółmi.
— Ale Najjaśniejszy panie, większy będziesz miał orszak, niż drzew jest w lesie.
— Mój kochany — odpowiedział Henryk — sądzę, że wieść o twojem przybyciu rozeszła się po kraju i ze wszystkich stron przybywają ciekawi, aby uczcić posła króla francuzkiego.
Chicot za nadto miał dowcipu, aby nie poznać, że od niejakiego czasu żartowano z niego.
Zasępił się nieco, ale nie obraził.
Zanocowano w Mornay, gdzie szlachta z okolicy jakby uprzedzona, że król Nawarry będzie przejeżdżał, ofiarowała wieczerzę, w której Chicot z zadowoleniem przyjął udział, tembardziej, że przez całą drogę dla tak drobnej rzeczy jak obiad, nie zatrzymywano się i od Nérac nic nie jedzono.
Dla Henryka przeznaczono najpiękniejszy dom w mieście.
— Kiedy zaczniemy łowy?... — zapytał Chicot Henryka, kiedy ten się rozbierał.
— Jeszcześmy nie przybyli na stanowisko mój kochany Chicot — odpowiedział Henryk.
— A kiedyż przybędziemy, Najjaśniejszy panie?
— Jak żeś ciekawy!
— Bynajmniej, ale każdy pragnie wiedzieć gdzie idzie.
— Jutro się dowiesz, mój drogi. Tymczasem. połóż się po lewej mojej stronie, patrzaj jak Mornay już chrapie.
— Niespokojniej śpi jak wczoraj.
— Prawda, ale on mówić nie lubi; na łowach widzieć go trzeba, jutro zobaczysz...
Zaledwie dzień zaświtał, gdy tentent koni obudził króla i Chicota.
Stary szlachcic, który sam chciał usłużyć królowi, przyniósł mu grzankę i wino grzane na śniadanie.
Mornayowi i Chicotowi przyniosła śniadanie służba szlachcica.
Po śniadaniu, zatrąbiono wsiadanie na koń.
— Dalej! dalej!... — rzekł Henryk — dla nas dziś dzień ważny; na koń, panowie na koń.
Chicot widział z podziwieniem, że pięciuset jezdnych orszak powiększyło.
Ci pięciuset przybyli w nocy.
— Ale to nie orszak, to nie oddział, lecz armia Najjaśniejszy panie.
Henryk tylko te wyrazy odpowiedział:
— Zaczekaj, jeszcze zaczekaj.
— W Lauzerte sześćset pieszych przyłączyło się do jazdy.
— Piechota!... — rzekł Chicot.
— Obława, nic więcej tylko obława — odpowiedział król.
Chicot zmarszczył brwi i zamilkł.
Ilekroć spoglądał po polach, to jest ilekroć przychodziła mu myśl ucieczki, zawsze miał przy sobie straż honorową i o ucieczce myśleć było niepodobna.
Henryk to spostrzegł bo mówił:
— Sam temu winieneś kochanku, żeś pod strażą; obciąłeś uciekać z Nérac, i teraz się lękam, abyś nie uciekł...
— Najjaśniejszy panie — odrzekł Chicot — daję ci słowo szlacheckie, że więcej o tam nie pomyślę.
— Dobrze.
— Prócz tego, żlebym uczynił uciekając.
— Dlaczego?
— Bo widzę na ciekawe zanosi się rzeczy.
— Bardzo mię cieszy, że tak myślisz mój drogi, bo i moje takie jest zdanie.
W tej chwili, przebywano miasto Monteng, w którem cztery połowę działa połączyło się z wojskiem.
— Wracam do pierwszej mojej myśli, Najjaśniejszy panie — rzekł Chicot — że tutejsza wilki nie są pospolitemi i że się z niemi szczególnie obchodzić potrzeba; artylerya na wilki!...
— Mój drogi — rzekł Henryk — jest to słabość mieszkańców tutejszego miasta, że od czasu jak im z Hiszpanii kazałem zdefraudować cztery działa, wszędzie je z sobą włóczą.
— Czy dziś tam przybędziemy? spytał Chicot.
— Nie, jutro.
— Rano, czy w wieczór?
— Rano.
— Kiedy tak, to zapewne w Cahors będziemy polowali, wszak prawda Najjaśniejszy panie?
— Z tej strony — odrzekł Henryk.
— Skoro Najjaśniejszy panie z kawaleryą, piechotą i artyleryą masz polować na wilków, dla czego zapomniałeś o chorągwiach? Zaszczyt jaki czynisz tym zwierzętom jest niezupełny?
— Niczego nie zapomniano mój drogi. Mamy chorągiew, tylko w futerale, żeby się nie zabrudziła. Jednakże kiedy kochanku chcesz wiedzieć pod jakim postępujesz znakiem, rozkaże go wydobyć. Hej! wydobyć sztandar, niech poseł króla francuskiego zobaczy herb Nawarry.
— Nie potrzeba — rzekł Chicot — niech sobie będzie schowany.
— Dobrze, zobaczysz go na swojem miejscu i w swoim czasie.
Drugą noc przepędzono w Catus, prawie tak samo jak pierwszą; tylko, ponieważ Chicot dał słowo, że nie uciecze, nie zwracano już na niego uwagi.
Przeszedł przez wieś i udał się aż do przednich straży. Ze wszystkich stron, oddziały po sto, dwieście, trzysta ludzi, łączyły się z armią. Noc ta była schadzką dla piechoty.
— Szczęście że nie idziemy do Paryża — rzekł Chicot — bobyśmy przyprowadzili sto tysięcy wojska.
Nazajutrz o ósmej rano, przybyli pod Cahors z tysiącem piechoty i dwoma tysiącami jazdy.
Znaleziono miasto w stanie obronnym: szpiegi donieśli u siłach i pan Vesius przedsięwziął środki ostrożności.
— Ha! — rzekł król — gdy Mornay o tem mu doniósł, to źle, że nas uprzedzono.
— Trzeba formalnie oblegać Najjaśniejszy panie — mówił Mornay — zaczekamy jeszcze na dwa tysiące ludzi, a z tą siłą możemy szczęścia spróbować.
— Zwołajmy radę — odezwał się Tureniusz i zacznijmy wyłom.
Chicot patrzył na to wszystko dziwnemi oczyma.
Zamyślona postać króla Nawarry utwierdzała go w podejrzeniach, że Henryk nie był wojakiem i myśl ta uspakajała go.
Król pozwolił wszystkim mówić i po wysłuchaniu rozmaitych zdań, milczał jak ryba.
Nagle ocknął się z zamyślenia, wzniósł głowę i tonem rozkazującym wyrzekł:
— Panowie!... tak postąpić należy. Mamy trzy tysiące ludzi, a dwóch się spodziewamy, wszak prawda Mornay?
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— Zatem pięć tysięcy; w formalnym oblężeniu ubiją nam tysiąc, albo tysiąc pięćset w dwóch miesiącach; śmierć tych zniechęci innych i będziemy musieli ze wstydem odstąpić; cofając się stracimy tysiąc ludzi, to jest połowę sił naszych. Poświęćmy raczej pięciuset ludzi i weźmy Cahors.
— Jakto, Najjaśniejszy panie? — zapytał Mornay.
— Mój przyjacielu, pójdziemy prosto ku tej bramie, która najbliższa. Znajdziemy fosę, zapchamy ją faszyną, zostawimy dwieście ludzi na placu, ale dostaniemy się do bramy.
— A. potem co, Najjaśniejszy panie?...
— Potem bramę wysadzimy i Cahors nasze.
Chicot z trwogą spojrzał na Henryka.
— Tak — rzekł do siebie — tchórz i samochwalca, prawdziwy gaskończyk, myśli, że to tak łatwo.
W tym samym czasie, Henryk jakby słyszał mowę Chicota, dodał:
— Nie traćmy czasu, panowie, zupa ostygnie. Kto mnie kocha, ten pójdzie za mną.
Chicot zbliżył się do Mornaya, z którym przez całą drogę nie miał czasu pomówić.
— Powiedz mi, panie hrabio — rzekł mu do ucha — czy macie ochotę wszyscy wyginąć?
— Król tak chce i wole jego trzeba wykonać.
— Ale król zginie.
— Silną ma zbroję.
— Prócz tego myślę, że nie będzie się narażał.
Mornay wzniósł ramiona i odwrócił się.
— Na honor — rzekł Chicot — wolę kiedy śpi, niż kiedy czuwa, i kiedy chrapie, niż kiedy mówi; wtedy przynajmniej grzeczniejszy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.