Czterech jeźdźców Apokalipsy/Część pierwsza/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Czterech jeźdźców Apokalipsy
Wydawca Księgarnia Biblioteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1924
Druk drukarnia „Rola“ Jana Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Janina Pajzderska
Tytuł orygin. Los cuatro jinetes del Apocalipsis
Źródło Skany na commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II

CENTAUR MADARIAGA

W 1870 roku Marceli Desnoyers miał dziewiętnaście lat. Urodził się w okolicach Paryża. Był jedynakiem i ojciec jego oddany drobnym spekulacjom budowlanym utrzymywał rodzinę w skromnym dobrobycie. Mularz chciał wykierować syna na architekta i Marceli rozpoczął już przygotowawcze studja, gdy ojciec umarł nagle, zostawiając dość zagmatwane interesa. W ciągu paru miesięcy Marceli i jego matka stoczyli się po pochyłości ruiny i byli zmuszeni wyrzec się wygód mieszczańskich i żyć jak prości robotnicy.
Gdy w czternastym roku życia trzeba było obrać jakiś zawód Marceli został kamieniarzem. To rzemiosło było sztuką i miało związek z uzdolnieniami, jakie w chłopcu rozwinęły jego studja porzucone z konieczności. Matka wyjechała na wieś do krewnych. Marceli czynił szybkie postępy w kamieniarstwie, pomagając swemu pracodawcy we wszystkich ważniejszych robotach, jakich się podejmował na prowincji. Pierwsze wiadomości o wojnie z Prusami zaskoczyły go w Marsylji, gdzie pracował przy dekorowaniu teatru.
Marceli był nieprzyjacielem Cesarstwa, jak cała młodzież jego pokolenia. A przytem zostawał pod wpływem starych robotników, którzy brali udział w Republice 48-go i zachowali żywe wspomnienia Zamachu Stanu z 2-go Grudnia. Pewnego dnia ujrzał na ulicach Marsylji manifestację publiczną na cześć pokoju, co się równało manifestacji przeciw rządowej. Stany republikańskie w nieubłaganej walce z Cesarzem, towarzysze Międzynarodówki, która się właśnie zorganizowała i wielka ilość Włochów i Hiszpanów, uciekinierów z własnych krajów na skutek wybuchłych tam zamieszek wszystko to składało ów pochód. Jakiś rozczochrany, suchotniczy student niósł sztandar. „Żądamy pokoju, który łączy wszystkich ludzi“ śpiewali manifestanci. Ale na tej ziemi najszlachetniejsze żądania rzadko kiedy znajdują posłuch, przeznaczenie bowiem bawi się wyszydzaniem i wykoszlawianiem ich. Zaledwie przyjaciele pokoju weszli na Cannebierę ze swoim sztandarem i hymnem, gdy zagrodziła im drogę wojna. Poprzedniego dnia wysadzono na ląd kilka bataljonów Żuawów z Argelji, by szli wzmocnić stojące na granicy wojska i ci weterani przyzwyczajeni do kolonjalnego życia niezbyt skrupulatnego w zakusach wywrotowych, uznali za właściwe przeciwstawić się manifestacji, jedni z bagnetami, inni z odpiętymi pasami, „Niech żyje wojna!“ I ulewa ciosów i razów spadła na śpiewających. Marceli mógł widzieć jak mały student, wzywający pokoju z kapłańską powagą, potoczył się, oplątany swoim sztandarem pod nogi Żuawom. I nie troszczył się już o więcej, ponieważ dosięgło go kilka pchnięć mniej lub więcej bolesnych; musiał uciekać wraz z innymi.
Owego dnia objawił się po raz pierwszy jego charakter uparty, wyniosły, który podrażniony sprzeciwem, zdolny był chwycić się ostateczności. Wspomnienie otrzymanych razów piekło go jak coś, co domaga się zemsty. „Precz z wojną!“ Ponieważ nie mógł zaprotestować w inny sposób, więc opuści kraj. Walka miała być długa, i zakończyć się klęską, według wrogów Cesarstwa. Dla niego zaś nadchodził czas poborowy. Niech Cesarz radzi sobie jak chce; Desnoyers zrzekł się zaszczytu służenia mu. Wahał się trochę, wspomniawszy matkę. Ale krewni na wsi nie opuszczą jej, on zaś postanowił pracować ze wszystkich sił, by przysyłać jej pieniądze. Kto wie, czy nie czekają go bogactwa po drugiej stronie morza. Żegnaj, Francjo!
Dzięki jego oszczędnościom jeden agent portowy ofiarował mu możność zabrania się bez papierów na trzy parowce. Jeden szedł do Egiptu, drugi do Australji, trzeci do Montewideo i Buenos Ayres; który ma się wyda lepszym. Desnoyers, przypomniawszy sobie książki, jakie czytywał, chciał się poradzić wiatru i wybrać wskazany mu przezeń kierunek jak to czynili różni powieściowi bohaterowie. Ale tego dnia wiatr dął od morza w stronę Francji. Desnoyers chciał także rzucić monetę w górę, by mu wskazała jego przeznaczenie. Na koniec zdecydował się wejść na statek, który wyruszy pierwszy. Dopiero gdy znalazł się ze swoim mizernym tłomoczkiem na pokładzie parowca, mającego już podnieść kotwicę, zapragnął dowiedzieć się o celu podróży: „Na rzekę La Plata“. I przyjął te słowa z giestem fatalisty: „Jazda do Ameryki Południowej!“. Podobał mu się ten kraj. Znał go z podróżniczych książek, których ilustracje przedstawiały stada koni, bujających po stepach, nagich, strojnych w pióra Indjan, i gauchosów, wywijających lassami nad głową.
Miljoner Desnoyers przypominał sobie zawsze swoją podróż do Ameryki: czterdzieści trzy dni żeglugi na małym, rozklekotanym parowcu, który trzeszczał wszystkiemi szparami za najlżejszem wstrząśnieniem i cztery razy zatrzymywał się w drodze z powodu uszkodzenia maszyny, zdany na łaskę fali i wiatrów. W Montevideo dowiedział się o klęskach, jakie poniosła jego ojczyzna i o tem, że Cesarstwo już nie istnieje. Ogarnął go wstyd na myśl, że naród sam się rządzi i broni rozpaczliwie za murami Paryża. A on uciekł! W kilka miesięcy potem wypadki komuny pocieszyły go co do tej ucieczki. Gdyby był został, z pewnością byłby przystał do buntu. I obecnie byłby już rozstrzelany lub żył na galerach w kolonjach jak tylu jego towarzyszy. Pochwalił sobie własne postanowienie i przestał myśleć o sprawach ojczyzny. Konieczność zarobkowania na kawałek chleba w kraju obcym, którego język zaczął poznawać, sprawiła, że zajmował się wyłącznie własną osobą. Niespokojne i awanturnicze życie nowych narodów wciągnęło go w wir najróżnorodniejszych zajęć i najsprzeczniejszych przedsięwzięć. Czuł się silnym z zuchwałością i pewnością siebie, jakich nigdy nie znał w starym świecie. „Jestem do wszystkiego“ mawiał — „niech mi tylko dadzą czas, żebym się wyćwiczył“. Służył nawet wojskowo, on, który uciekł z ojczyzny, żeby nie nosić karabinu i otrzymał ranę w jednej z konnych utarczek pomiędzy „białymi“ a „kolorowymi“ Wschodniej Riviery.
W Buenos Ayres powrócił do zawodu kamieniarza. Miasto zaczęło się przeobrażać, porzucając wygląd dużej wsi. Desnoyers spędził kilka lat, przyozdabiając salony i fasady. Była to egzystencja pracowita, sedenteryjna i umiarkowanie popłatna. Ale pewnego dnia sprzykrzyły mu się te powolne oszczędności, mogące doprowadzić kiedyś w najlepszym razie do skromnego mająteczku. On zaś przybył do Nowego Świata, żeby się zbogacić jak tylu innych. I w dwudziestu sześciu leciech rzucił się znowu w wir awanturniczego życia, porzucając miasta, pragnąc wyrwać pieniądze z wnętrzności drzemiącej przyrody. Przedsięwziął uprawę roli w lasach Północnych, ale szarańcza zniszczyła jego pracę w ciągu kilku godzin. Był handlarzem bydła, obiegając z dwoma tylko pomocnikami stada wołów i mułów, które przeprowadzał z Chilli lub Boliwji przez zaśnieżone pustynie Andów. Stracił w tem życiu całą świadomość czasu i przestrzeni, przedsiębiorąc trwające miesiącami wędrówki wskroś nieskończonych równin. Wielokrotnie czuł się blizkim zrobienia wielkiego majątku i tyleż razy tracił go od jednego zamachu w nieszczęśliwej spekulacji, I w jednej z takich chwil ruiny i nieszczęścia, mając już trzydzieści lat przyjął służbę u bogatego hodowcy bydła Juljana Madariagi.
Znał tego wiejskiego miljonera, z jego zakupów bydła. Był to Hiszpan, który przybył tutaj bardzo młodym, przystosował się chętnie do miejscowych obyczajów i żył jak gaucho, nabywszy olbrzymie posiadłości. Powszechnie nazywano go Galijczyk Madariaga, z powodu jego narodowości, aczkolwiek urodził się w Kastylji. Wieśniacy dodając przez uszanowanie przydomek do nazwiska, mówili o nim Don Madariaga.
— Towarzyszu — rzekł pewnego dnia do Desnoyers'a w przystępie dobrego humoru, co u niego było rzadkością — doświadczyłeś wielu przeciwności. Brak srebra śmierdzi z daleka. Czemu upierasz się przy tem psiem życiu? Wierzaj mi, gabacho[1] pozostań tutaj. Ja się starzeję i potrzebuję człowieka.
Gdy Francuz przystał do Madariagi, właściciele najbliższych posiadłości, mieszkający o piętnaście lub dwadzieścia mil od tamtego, zatrzymywali na drogach nowego pomocnika, żeby mu przepowiadać wszelkiego rodzaju nieszczęścia.
— Nie wytrzymasz pan tu długo. Z Don Madariaga nikt do ładu nie dojdzie. Straciliśmy rachubę jego zarządców. To jest człowiek, którego albo trzeba zabić, albo porzucić. Niedługo pan stąd zwieje.
Desnoyers przekonał się wkrótce, że było trochę prawdy w tych pogadankach. Madariaga miał charakter wprost nieznośny, ale polubiwszy Francuza hamował się jakoś, żeby mu zbytnio nie dokuczać.
— To perła, ten gabacho — mawiał, jakby usprawiedliwiając swoją ustępliwość. — Lubię go, bo jest bardzo rozważny. Podobają mi się tacy ludzie.
Sam Desnoyers nie wiedział dokładnie, na czem polegała ta jego rozwaga, którą się tak jego chlebodawca zachwycał; ale doznawał pewnej dumy, widząc go dokuczliwym w stosunku do wszystkich, nawet do własnej rodziny, podczas gdy mówiąc do niego, przybierał ton ojcowskiej gderliwości.
Rodzina składała się z żony Misia (przekręcone z Missis pan) Petrony, którą nazywał „chinką“ i dwóch córek, już dorosłych, które kształciły się na pensji w Buenos Ayres, ale wróciwszy do domu odzyskały w części pierwotne prostactwo. Majątek Madariagi był olbrzymi. Od samego przyjazdu do Ameryki osiedlił się na wsi, kiedy biali nie odważali się jeszcze mieszkać po za obrębem miast, z obawy dzielnych Indjan. Pierwsze pieniądze zarobił jako odważny handlarz, przewożąc towary na wózku z osiedla do osiedla. Zabijał Indjan i dwa razy był ranny; spędził czas jakiś w niewoli u nich i wkońcu zaprzyjaźnił się z jednym z krajowców. Za to, co zarobił, skupował ziemię, ile się dało, najwięcej ziemi, poświęciwszy się wyłącznie hodowli bydła, które musiał bronić z karabinem w ręku od piratów z prerji. Potem ożenił się ze swoją „chiną“ młodą metyską, która chodziła boso, ale od rodziców otrzymała rozległe grunta. Ci żyli w ubóstwie prawie dzikiem na swoich posiadłościach, które z trudem w ciągu kilku dni można było zaledwie obejść. Potem, gdy rząd wypędził Indjan aż po same granice i zaczął sprzedawać bezpańskie grunta — uważając za czyn patrjotyczny, jeżeli kto chciał je nabywać — Madariaga skupował i skupował za marne pieniądze olbrzymie przestrzenie. Nabywać ziemię i zapełniać ją zwierzętami, było celem jego życia. Czasem, galopując w towarzystwie Desnoyersa przez swe niezmierzone pola, nie mógł powstrzymać uczucia dumy.
— Słuchaj no, gabacho. Powiadają, że tam u was są kraje nie większe od moich gruntów. Czy to prawda?
Francuz potwierdził. Posiadłości Madariagi przewyższały obszarami swymi nie jedno Księstwo. To wprawiało w dobry humor hodowcę.
— W takim razie nie byłoby w tem nic głupiego, gdybym któregoś dnia ogłosił się królem. Przedstaw sobie, gabacho. Don Madariago pierwszy! To tylko bieda, że moja chinka nie chce mnie obdarzyć synem. To jałowa krowa.
Sława jego rozległych posiadłości i jego bogactw w gotowiźnie doszła aż do Buenos Ayres. Wszyscy znali Madariagę z nazwiska, chociaż mało kto go widział. Gdy przyjeżdżał do stolicy, nie zwracał niczyjej uwagi swym chłopskim wyglądem, w tych samych gietrach (kamaszach), jakich używał w pola, we wzdętej na plecach ponszy (płaszcz) i ze sterczącymi nad nią jak rogi końcami krawata, dręczycielskiej ozdoby, jaką mu narzucały córki, napróżno usiłujące zawiązać go kochającemi rękoma, aby się zbytnio nie buntował.
Pewnego dnia, wszedł do gabinetu najbogatszego w stolicy hurtownika.
— Słyszałem, te pan potrzebuje wołów dla Europy i przychodzę sprzedać panu coś nie coś.
Hurtownik spojrzał wyniośle na biednego gaucha. Niechby się porozumiał z jednym z jego urzędników; on nie traci czasu na takie drobne zakupy. Ale figlarny uśmiech chłopiny wzbudził jego ciekawość.
— A ileż wołów możecie mi sprzedać, mój poczciwcze?
— Ano, jakieś trzydzieści tysięcy, proszę pana.
Dla potentata było to wystarczającem. Wstał od biurka i obleśnie podał tamtemu krzesło.
— Chyba nie możesz być pan kim innym, niż senorem Madariaga?
— Do usług Boskich i pańskich.
Była to najświetniejsza chwila w jego życiu.
W przedpokojach dyrektorów banku zaledwie wskazano mu krzesło, wątpiąc, żeby dygnitarz, znajdujący się po drugiej stronie drzwi, raczył go przyjąć. Ale skoro tylko zadźwięczało jego nazwisko, sam dygnitarz biegł otworzyć. A biedny urzędnik baraniał ze zdumienia, usłyszawszy, jak gaucho wchodząc mówił w rodzaju powitania:
— Przychodzę, żebyście mi dali trzysta tysięcy pesów.[2] Mam paszy pod dostatkiem i chciałbym dokupić coś nie coś pola, żeby je użyźnić.
Jego charakter nierówny i sprzeczny odnosił się do ludzi zamieszkujących jego ziemię z okropną i dobroduszną tyranją. Jeżeli zjawił się jakiś włóczęga przepędzał go brutalnie, gdy ten tylko usta otworzył.
— Nie zawracaj głowy, przyjacielu — zwykł był wrzeszczeć, jak gdyby go miał wytłuc — tam pod płotem leży odarta ze skóry owca, ukraj sobie kawałek i zeżryj, ile zechcesz, a potem fora ze dwora.
I odwracał się do niego plecami, dawszy mu jeszcze parę pesów na drogę.
Pewnego dnia rozłościł się na najemnika, który zbyt powolnie wbijał słupy w jakiemś ogrodzeniu. Wszyscy go okradali! Nazajutrz mówił z pobłażliwym uśmiechem o znacznej sumie, jaką miał zapłacić za niewypłacalnego dłużnika, za którego poręczył.
— Biedaczysko! Ciężej mu na świecie niż mnie!
Zobaczywszy na drodze kości świeżo ogryzionej owcy wpadał w niepohamowany gniew. Ale nie o mięso:
— Na głód niema przepisów i mięso po to stworzył Bóg, żeby je ludzie jedli. Ale niechby chociaż zostawili skórę!
I rozwodził się nad tą niegodziwością, powtarzając wciąż:
— Brak religji i dobrych obyczajów.
Innym razem rzezimieszkowie zabrali mięso trzech krów, pozostawiając skóry na widoku, a hodowca rzekł z uśmiechem:
— Lubię takich ludzi; uczciwi i złego nie czyniący.
Jego żywotność niestrudzonego centaura pomagała mu dzielnie w zaludnieniu jego włości. Był zmienny, despotyczny i wielce uzdolniony do ojcostwa, jak jego przodkowie, którzy, zdobywając przed wiekami Nowy Świat, tak silnie zeuropeizowali tubylczą krew. Miał te same upodobania, jak kastylijscy konkwistadorowie w miedzianych pięknościach, skośnych oczach i kędzierzawych włosach. Gdy Desnoyers widział go odjeżdżającego galopem pod pierwszym lepszym pozorem do jakiejś poblizkiej ranczy, mówił sobie ze śmiechem:
— Jedzie po nowego robotnika, żeby pracował na jego gruntach za jakie piętnaście lat.
Domownicy czynili również uwagi nad podobieństwem rysów pewnych młodzieńców, którzy pracowali na równi z innymi, galopując od świtu po pastwiskach. Ich pochodzenie było przedmiotem wielce swobodnych żarcików. Dozorca Celedonio, trzydziestoletni metys, niecierpiany ogólnie dla twardego i skąpego charakteru, powierzchownością przypominał także trochę Madariagę.
Prawie co roku zjawiała się z tajemniczą miną jakaś kobieta, przychodząca z daleka, brudna i obszarpana, prowadząca za rękę małego metyska o płomiennych oczach. Chciała mówić na osobności z gospodarzem, a gdy go ujrzała przed sobą przypominała mu podróż, jaką odbył przed dziesięcioma lub dwunastoma laty, by zakupić stado owiec.
— Przypominacie sobie, panie, że spędziliście noc w mojej ranczy, bo rzeka przybierała?
Tamten nic sobie nie przypominał. Tylko jakiś nieokreślony instynkt szeptał mu, że kobieta mówiła prawdę.
— Dobrze, i cóż stąd?
— Panie; oto go macie. Lepiej, żeby wyrósł na człowieka przy waszym boku, niż gdzieindziej.
I przedstawiała mu małego metyska. Ha! jeden więcej i z taką prostotą ofiarowany!... „Brak religii i dobrych obyczajów!“ Zdjęty nagłą skromnością, zaczynał wątpić w prawdomówność kobiety. Dlaczego miał być koniecznie jego? Ale wahanie nie trwało długo.
— Mniejsza z tem, niech zostanie.
I matka odchodziła spokojna, że zapewniła przyszłość malcowi, bo ten człowiek pochopny do wybuchów gniewu, był również skorym do szczodrobliwości. W rezultacie nie zabrakło jej synowi kawałka ziemi i stadka owiec.
Z początku Misia Patrona buntowała się przeciw tym adoptacjom, jedyna oporność na jaką sobie pozwalała w całem swem życiu. Ale Centaur nakazał jej wnet milczenie.
— I ty się jeszcze ważysz gadać, jałowa krowo? Kobieta, która zdobyła się tylko na dziewczyny!... Wstydzić się powinnaś!...
Ta sama ręka, która wyciągała niedbale z kieszeni zwinięte w kulkę bilety bankowe, rozdając je bez rachuby chwytała również łatwo za gałkę od szpicruty, którą Madariaga nosił zawsze wiszącą u pasa. Ta szpicruta była rzekomo na konie, ale choleryczny hodowca potrafił grzmocić nią ludzi, gdy go który z nich rozgniewał.
— Biję cię, bo mogę — mawiał, jakby usprawiedliwiając się, gdy go złość ominęła.
Pewnego dnia, biły najemnik uskoczył w bok, szukając noża za pasem.
— Mnie się nie bije, gospodarzu... Ja się nie urodziłem w tych stronach...
Madariaga zatrzymał się z podniesioną w górę szpicrutą.
— Naprawdę nie urodziłeś się tutaj?... W takim razie masz słuszność.- Nie mogę cię bić!... Naści pięć pesów.
Nie mogę cię bić!... Naści pięć pesów.
Gdy Desmoyers wszedł do służby u Madariagi, ten zaczynał tracić rachubę tych, którzy podlegali jego władzy na sposób staro łaciński i mogli być bici. Było ich tylu, że wynikały stąd częste nieporozumienia. Młody człowiek podziwiał bystrość oka swego pracodawcy w interesach. Wystarczało temu popatrzeć przez kilka minut na stado tysięcy owiec, by wiedzieć dokładnie ich liczbę. Bywało, objechał galopem olbrzymią gromadę rogatych i wierzgających zwierząt, i wnet kilka sztuk kazał odłączyć. Poznał, że były chore. Z takim nabywcą jak Madariaga wszelkie wybiegi i sztuczki sprzedawców bywały bezowocne.
Jego pogoda wobec niepowodzeń była również godną podziwu. Raz, wskutek suszy padła olbrzymia ilość krów. Łąki wyglądały jak pobojowisko. Na wszystkie strony martwe ciała; w powietrzu czerniło się od kruków nadlatujących z odległości wielu mil dokoła. Kiedyindziej to było zimno; niespodziewany spadek termometru zasiał pola trupami. Padało dziesięć, piętnaście tysięcy sztuk lub więcej.
— Cóż robić! mówił Madariaga z rezygnacją — Gdyby nie takie klęski, ta ziemia byłaby rajem. Teraz trzeba myśleć o tem, żeby uratować skóry.
I tu zaczynał miotać przekleństwa na pychę wychodźców z Europy, na nowe obyczaje biedoty, ponieważ brak mu było dostatecznej ilości rąk, żeby obdzierać jaknajprędzej ową padlinę i tysiące skór popsuło się wraz z gnijącem mięsem. Kości bieliły się na ziemi niby zwały śniegu. Chłopcy przyozdabiali słupy zagród czaszkami krów z rogami powykręcanemi na podobieństwo lir helleńskich.
— Na wszelki wypadek została ziemia — dodał hodowca.
I objeżdżał galopem olbrzymie pola, zaczynające zielenić się pod nowymi deszczami. Był jednym z pierwszych, którzy przemieniali dziewicze grunta w łąki, użyźniając naturalne pastwiska nawozem. Gdzie przedtem używił się jeden wół, teraz starczyło na trzech.
— Stół zastawiony — mawiał wesoło — sprowadzimy nowych biesiadników.
I skupował po śmiesznych cenach bydło zdychające z głodu, na polach jałowych i wprędce dawał mu się odpaść na swoich żyznych pastwiskach.
Pewnego dnia Desnoyers ocalił mu życie, Madariaga podniósł szpicrutę na świeżo przyjętego robotnika a ten rzucił się na niego z nożem. Madariaga bronił się jak mógł przekonany, że lada chwila dosięgnie go cios morderczy, gdy nadbiegł Francuz i dobywszy rewolweru rozbroił napastnika.
— Dzięki, gabacho — rzekł wzruszony hodowca — ocaliłeś mi życie. Jesteś człowiekiem jak się patrzy i powinienem cię wynagrodzić... Od dziś... będę ci mówił po imieniu.
Desnoyers nie mógł jakoś pojąć, na czem polegała ta osobliwsza nagroda. Wnet jednak pewne osobiste względy polepszyły jego los. Nie jadał już w budynku przeznaczonym dla służby. Madariaga rozkazał mu siadać przy swoim własnym stole. I w ten sposób Desnoyers zapoznał się bliżej z jego rodziną.
Małżonka była zawsze niemą w obecności swego pana i władcy, wstawała przed świtem, by doglądać śniadania robotników; krzyczała na służące rozespane i leniwe; w kuchni i przyległościach rządziła się jak prawdziwa gospodyni, ale zaledwie dał się słyszeć głos męża, milkła jak trusia. Siadając do stołu, wpatrywała się w niego okrągłemi oczyma, z których wyzierała bezgraniczna uległość. Desnoyers myślał czasem, że z tem niemem uwielbieniem łączył się podziw dla energji, z jaką hodowca — podówczas już blisko sześćdziesięcioletni — dostarczał wciąż nowych mieszkańców swym włościom.
Obie córki Luiza i Helena przyjęły z zachwytem nowego stołownika, który ożywiał jednostajność rozmów przy stole, przerywanych często wybuchami ojcowskiego gniewu. A przytem był z Paryża.
— Paryż! wzdychała młodsza, Helena, przewracając oczami.
I obie zasięgały rady Desnoyersa w sprawach elegancji, ilekroć wypadało im jechać po sprawunki do Buenos Ayres.
Urządzenie domu odzwierciedlało upodobania dwóch pokoleń. Panny miały salon, bogato umeblowany i pełen wspaniałych lamp, których nigdy nie zapalano. Ale popędliwość ojca wyrządzała częste szkody tej komnacie, stanowiącej przedmiot pieczołowitości i zachwytów obu sióstr. Dywany nosiły ślady zabłoconych butów hodowcy. Na złoconym stole pojawiała się szpicruta. Próbki kukurydzy rozsiewały swe ziarna po jedwabnej sofie, na której panienki zwykłe były siadać z pewną ostrożnością, jak gdyby w obawie, żeby się nie złamała. U wejścia do jadalni stała potężna, decymalna waga i Madariaga wpadał w złość, gdy córki prosiły go, żeby ją kazał przenieść do czeladni. Właśnie! będzie się tam trudził, ilekroć mu wypadnie sprawdzić ciężar wyprawionej skóry! W salonie był też fortepjan i Helena całemi godzinami wygrywała na nim z rozpaczliwie dobrą wiarą. A ojciec w porze drzemki szedł spać na swojej ponszy w poblizkich eukaliptusach.
Ta młodsza córka, którą nazywał „romantyczką“, była przedmiotem jego napadów złości i jego drwin. Skąd ona się wzięła ze swemi gustami, jakich nigdy nie miał on ani jego biedna chinka? Na fortepjanie leżały stosy nut. W kącie salonu kilka skrzynek od konserw przerobionych przez miejscowego cieślą na rodzaj bibljoteki, zawierało książki.
— Patrz, gabacho! — mawiał Madariaga — wszystko wiersze i powieści... Czyste kpiny!...
On miał swoją bibljotekę ważniejszą i wspanialszą i która zajmowała mniej miejsca. W jego gabinecie, przyozdobionym karabinami, lassami i uprzężami, wykładanemi srebrem, stała mała szafka zawierająca dowody własności i inne szpargały, na które hodowca spoglądał z największą dumą.
— Uważaj, a usłyszysz cuda — oświadczał Desnoyers'owi, wyciągając jakiś zeszyt.
Była to historja sławnych czworonogów, które sprowadzał dla rozpłodu i ulepszania rasy swoich stad; genealogiczne drzewa, dokumenty szlachetnego pochodzenia tych zwierząt. On sam odczytywał te papierzyska, bo nie pozwalał nikomu, żeby się ich tknął. I nałożywszy okulary sylabizował dzieje każdego po kolei bohatera:
„Diamond III-ci wnuk Diamonda I-go, który był własnością króla Angielskiego; i syn Diamonda II-go zwycięzcy na wszystkich wyścigach“.
Ten Diamond kosztował go olbrzymie sumy, ale najpiękniejsze konie w stadninie, sprzedawane po cenach wprost wspaniałych, były potomkami tego ogiera.
— Był mądrzejszy niż wielu ludzi. Mowy mu tylko brakowało. To ten sam, który stoi zabalsamowany przy drzwiach salonu. Dziewczyny chcą, żebym go stamtąd wyrzucił. Niech się tylko ważą go tknąć. Pierwej je wyrzucę!
Potem odczytywał historję dynastji byków, z których każdy miał własne imię i porządkową liczbą rzymską jak królowie. Kupował je na wielkich jarmarkach w Anglji. Nigdy tam nie był; ale posługiwał się kablem, ażeby bić się na funty szterlingi z angielskiemi hodowcami, którzy pragnęli zachować w ojczyźnie takich potentatów. Dzięki tym reproduktorom, którzy przebywali ocean z takiemi samemi wygodami, jak jaki miljonowy pasażer, Madariga mógł popisywać się na wyścigach w Buenos Ayres swojemi wołkami, istotnie jadalnymi słoniami o grzbietach kwadratowych i gładkich jak stół.
— To przedstawia coś, jak ci się zdaje, gabacho? To warte więcej niż te obrazki z księżycami, jeziorami, kochankami i tym podobnemi śmieciami, które moja „romantyczka“ wiesza na ścianach, by gromadziły kurz.
I pokazywał dyplomy honorowe, przystrajające kancelarję, bronzowe puchary i inne zaszczytne pamiątki, zdobywane na wyścigach przez synów jego rozpłodowców.
Luiza, starsza córka zwana z amerykańska Chicha (Czicza) cieszyła się większem uznaniem ojca.
— Wykapana moja biedna Chinka — mawiał. — Ta sama dobroć, ta sama pracowitość, tylko bardziej pańska.
Na tą „pańskość“ zgadzał się bez zastrzeżeń Desnoyers, aczkolwiek określenie to wydawało mu się niezupełne i za blade. Ale czemu nie mógł przytaknąć, to, żeby ta blada, skromna dzieweczka o wielkich czarnych oczach i figlarnie słodkim uśmiechu przedstawiała najlżejsze podobieństwo fizyczne z szanowną matroną, która była jej rodzicielką.
Wielką uroczystością dla Cziczi była msza niedzielna. Znaczyło to jazdę o trzy mile do najbliższego miasteczka, widywanie raz na tydzień ludzi innych, niż u ojca na wsi. Landara, zaprzężona w cztery konie, wiozła matkę i córki postrojone w suknie i kapelusze, sprowadzone z Europy przez magazyny w Buenos Ayres. Na żądanie Cziczi, Desnoyers jeździł z niemi, biorąc lejce od woźnicy. Ojciec zostawał w domu i odbywał przegląd gospodarstwa w ciszy niedzielnej, co mu pozwalało dokładniej zdawać sobie sprawę z niedbałości służby. Był przecież bardzo religijny; „Religja i dobre obyczaje“. Ale dawszy tysiące pesów na budowę sąsiedniego kościoła, uważał, że zrobił dosyć i że taki bogacz jak on, nie może podlegać takim samym obowiązkom jak hołota.
Podczas niedzielnego almuerza (drugiego śniadania) obie panienki czyniły uwagi nad powierzchownością i zaletami młodzieńców z miasteczka i sąsiednich folwarków, czekających przed drzwiami kościoła, żeby je zobaczyć.
— Łudzicie się, moje panny — mawiał ojciec, — Myślicie, że wam nadskakują dla waszej urody? Akurat! Im chodzi o pesa starego Madariagi, tym bezwstydnikom. A niechby je tylko dostali, to by was tak puścili w trąbę, ażby się za nimi kurzyło.
Tymczasem goście zjeżdżali się prawie codzień. Byli to czasem młodzieńcy okoliczni, na rączych rumakach, popisujący się swoją konną jazdą. Ci pragnęli niby zobaczyć się z Don Juljanem pod rozmaitymi poborami i korzystali ze sposobności, by robić słodkie oczy do Cziczi i Heleny. Kiedyindziej zjawiali się panicze z Buenos Ayres. Ci prosili o krótką gościnę, mówiąc, że są w przejeździe. Don Madariaga mruczał:
— Innych niech łapie na te plewy... Jemu też zapachniały pesy Gallijczyka. Niech zmyka co prędzej, to ja mu pokażę drogę...
I konkurent zmykał istotnie, wystraszony zasępioną miną i mrukliwością gospodarza. Ta mrukliwość nie ustępowała, pomimo, że goście przestali nawiedzać nieżyczliwe progi. Madariaga bywał dziwnie roztargniony i zamyślał się często, a cała rodzina, nie wyłączając Desnoyers'a, szanowała to milczenie. Siadał do stołu wściekły i jadł ze zwieszoną głową. Raz po raz podnosił oczy i spoglądał to na Cziczę to na Desnoyers'a, to wreszcie na swoją małżonkę, jak gdyby chciał pociągnąć ją do odpowiedzialności „Romantyczka“ nie istniała dla niego. Co najwyżej rzucał jej jakiś ironiczny przydomek, widząc jak stawała, we drzwiach w godzinie zmierzchu, wpatrzona w widnokrąg zakrwawiony konaniem słońca, opierając łokieć o odźwierek a policzek na dłoni w postawie białej damy, którą widziała na jednej chromolitografji, oczekującą przyjazdu bohatera swych marzeń.
Już pięć lat Desnoyers przebywał w domu Madariagi, gdy pewnego dnia wszedł do kancelarji swego pracodawcy z miną buńczuczną, właściwą ludziom nieśmiałym, którzy powzięli jakieś postanowienie.
— Don Juljanie; odchodzę, i proszę, żebyśmy pokończyli nasze rachunki.
Madariaga popatrzył na niego badawczo. Odchodzi?... Dlaczego? Ale napróżno pytał. Francuz plątał się w bezładnych odpowiedziach:
— Odchodzę; muszę odejść.
— A! łajdaku! fałszywy proroku! wrzasnął hodowca stentorowym głosem.
Ale Desnoyers nie uląkł się zniewagi. Słyszał wielokrotnie swego pracodawcę, powtarzającego te same wyrazy, gdy zamierzał coś pomyślnego, lub użerał się z nabywcami bydła.
— A! łajdaku! fałszywy proroku! Myślisz, że nie wiem, dlaczego chcesz dać drapaka! Wyobrażasz sobie, że stary Madariaga nie widział, jak zerkacie do siebie, oczami ty i jego córka, niby zdechłe muchy, jak spacerujecie sobie, ściskając się za ręce w obecności biednej Chinki, która ma ślepotę w mózgu i nic nie kapuje. Nie zły kawał, co, gabacho? Tą drogą capniesz połowę pesów Gallijczyka, a potem będziesz mógł mówić, żeś je zrobił w Ameryce.
I wykrzykując w ten sposób, chwycił szpicrutę i gałką uderzył zlekka w żołądek zarządcy z natarczywością, która mogła być równie dobrze przyjacielską jak wrogą.
— Dla tego też przychodzę się pożegnać — rzekł Desnoyers wyniośle. — Wiem, że to jest niedorzeczne uczucie i chcę odejść.
— Jaśnie pan odchodzi! — wrzasnął hodowca. — I Jaśnie pan myśli, że tu może robić, co zechce. Nie, mój panie; tu nie rządzi nikt inny, tylko stary Madariaga, a ja rozkazuję ci, żebyś został!... Ach! te kobiety!... do tego tylko zdolne, żeby bróździć pomiędzy mężczyznami!... I dlaczego nie możemy żyć bez nich?
Przeszedł się parę razy po kancelarji w milczeniu, jak gdyby ostatnie słowa przywiodły mu na pamięć rzeczy dalekie, całkiem różne od tego, co przedtem powiedział. Desnoyers zaniepokojony spoglądał na pejcz, który stary wciąż dzierżył w prawicy. A jeżeli zamierzał oćwiczyć go jak innych najemników? Zawahał się, niewiedząc, czy ma stawić czoło człowiekowi, który zawsze obchodził się z nim dobrotliwie, czy też po prostu zwiać, skorzystawszy z jednego z jego nawrotów po kancelarji, gdy hodowca stanął tuż przed nim.
— Kochasz ją... naprawdę!... naprawdę!... zapytał. — Jesteś pewny, że ona cię także kocha, co?... Dobrze rozważ, co powiadasz, bo widzisz, w sprawach miłości dużo jest złudzenia i ślepoty... Ja takie, gdy się żeniłem, warjowałem za moją Chinką. Naprawdę się kochacie?... Ano dobrze; weź ją sobie, djabelski gabacho, skoro ktoś zawsze musi ją wziąć, i niech ci nie będzie taką jałową krową jak jej matka... Zobaczymy, czy zapełnisz dom wnukami.
W tych słowach ujawnił się wielki producent ludzi i zwierząt. Jakby chciał usprawiedliwić swoją ustępliwość dodał:
— Wszystko to robię dlatego, że cię lubię; a lubię cię, ponieważ jesteś rozważny.
I znowu Desnoyers zachodził w głowę, nie pojmując na czem polegała jego rozwaga.
Desnoyers, żeniąc się, pomyślał o matce. Gdyby biedna staruszka mogła widzieć ten nadzwyczajny uśmiech fortuny! Ale mama umarła już przed rokiem, myśląc, że syn jej musi być ogromnie bogaty, skoro co miesiąc posyłał jej sto pięćdziesiąt pesów, coś około czterystu franków, pochodzących z pensji, jaką pobierał u hodowcy.
Połączenie się jego z rodziną Madariagi sprawiło, że ten zaczął mniej pilnie doglądać swoich interesów.

Ciągnęło go miasto ze swemi nieznanemi mu ponętami. Wyrażał się pogardliwie o kobietach wiejskich, niedomytych Chinkach, które teraz budziły w nim wstręt. Porzucił ubiór gospodarza wiejskiego i z dumnem zadowoleniem paradował w garniturach, jakie mu sporządzał stołeczny krawiec. Gdy Helena napierała się, żeby ją zabrał do Buenos Ayres, nie chciał o tem słyszeć, zastawiając się ważnymi interesami.
— Nie; pojedziesz z matką.
Przestał troszczyć się o pola i bydło. Jego mienie było w dobrych rękach.
— Ten jest łepski chłopak — mawiał o Desnoyers'ie w jadalni wobec zgromadzonej rodziny. — Rozważny jak ja... Temu nikt nie napluje w garnek.
I wkońcu Francuz dowiedział się, że jego teść, mówiąc o rozwadze, miał na myśli jednolitość jego charakteru. Według własnych swoich słów Madariaga od pierwszych chwil odgadł w nim równą mu rzutkość, przedsiębiorczość i bystrość przy większej stanowczości i natomiast nie podlegającą żadnym wybrykom i dziwactwom. Dla tego też, od początku obchodził się z nim nadzwyczaj dobrotliwie, zrozumiawszy, że starcie pomiędzy nimi dwoma nie dałoby się załagodzić. Jedyne różnice zdań wynikały na tle nadmiernych kosztów prowadzenia gospodarstwa w dawnych czasach za rządów samego Madariagi. Ale odkąd Desnoyers objął kierunek, koszta te się znacznie zmniejszyły, a ludzie pracowali z większą gorliwością. Sama jego obecność i krótkie rozkazy wystarczały.
Stary był jedynym, który mu stawiał czoło, by utrzymać dawny system kijów, a potem datków. Na to miejsce Desnoyers wprowadził drobiazgowy i wprost mechaniczny porządek, zawsze równy bez żadnych wybryków despotyzmu i dobrodusznej hojności. Często przychodzili do niego młodzi, pracujący tu metysi, z tych, którym publiczna złośliwość przypisywała bliskie pokrewieństwo z Madariagą.
— Paniczku; stary gospodarz powiadają, żebyście mi dali pięć pesów. Paniczek odmówił, a wkrótce petem zjawił się Madariaga, zaperzony, wymachujący rękoma, ale liczący się ze słowami ze względu na to, że jego zięć był również rozważny jak on.
— Bardzo cię lubię, synku, ale tu nie rozkazuje nikt prócz mnie. A! Gabacho! Jesteś taki sam jak wszyscy twoi ziomkowie; Każdy zarobiony grosz chowasz do pończochy i już on nie ujrzy światła dziennego, choćby cię ukrzyżowali... Powiedział pięć! Dasz mu dziesięć. Ja tak każę i kwita.
Desnoyers zapłacił, wzruszając ramionami, a jego teść uradowany ze zwycięstwa podążył do Buenos Ayres. Dobrze było dać do poznania, że Gallijczyk Madariaga jest po dawnemu panem domu.
Z jednej z takich wycieczek wrócił w towarzystwie młodego Niemca, który według niego wszystko umiał i był do wszystkiego. Zięć za dużo miał pracy. Karl Hartrott pomagać mu będzie w rachunkach. Desnoyers zgodził się i po kilku dniach powziął rodzący się szacunek dla nowego urzędnika.
Że należeli do dwóch wrogich sobie narodów, nic to nie znaczyło. Wszędzie są dobrzy ludzie i ten Karl był podwładnym godnym uznania. Trzymał się zdaleka od równych sobie i był nieugięty i twardy względem niższych. Wszystkie jego władze zdawały się być ześrodkowane w służbie i w uwielbieniu dla zwierzchników. Ledwie Madariaga otworzył usta, już Niemiec kiwał głową potakując z góry jego słowom. Jeżeli powiedział coś dowcipnego, jego śmiech rozlegał się ze skandaliczną hałaśliwością. Względem Desnoyersa okazywał się milczącym i pilnym, pracując bez przerwy całemi godzinami. Zaledwie go ujrzał wchodzącego do pokoju, zrywał się z krzesła, wyprężony po wojskowemu. Gotów był wypełnić każde polecenie. Na własny rachunek szpiegował urzędników, donosząc o ich wadach i wykroczeniach. Ta usłużność nie wprawiała w zachwyt jego bezpośredniego zwierzchnika, ale przyjmował ją jako dowód życzliwości dla zarządu.
Stary hodowca wychwalał przy każdej sposobności swój nabytek i żądał, by zięć dzielił jego zachwyty.
— Udał mł się chłopak, co? Te Niemiaszki służą dobrze, umieją różne rzeczy i mało kosztują, A przytem tacy pokorni! tacy na swojem miejscu! Przykro mi, że to ci muszę powiedzieć, ponieważ jesteś Francuzem, ale napytaliście sobie wrogów nielada. To orzech trudny do zgryzienia.
Desnoyers odpowiadał obojętnem machnięciem ręki. Jego ojczyzna była daleko i Niemca również. Kto wie, czy kiedy wrócą do niej. Tu są Argentyńczykami i powinni myśleć o teraźniejszości a nie zaprzątać sobie głowy tem co minęło.
— A przytem tak sie to wszystko nie dmie, nie panoszy! — ciągnął dalej Madariaga. — Każdy z nich, jeżeli jest subjektem w stolicy, zamiata sklep, pitrasi jedzenie, prowadzi rachunki, sprzedaje towar, pisze na maszynie, tłumaczy z czterech do pięciu języków, a jeżeli potrzeba, towarzyszy przyjaciółce właściciela, jak gdyby była wielką panią... wszystko za dwadzieścia pięć pesów miesięcznie. Kto może współzawodniczyć z takimi ludźmi? Ty, gabacho, jesteś tak jak ja... bardzo rozważny i umarłbyś z głodu, niż byś niejedno puścił płazem. Dlatego ci mówię, że z nimi nie przelewki.
— A tak, nie są tacy dobrzy jak się wydają... Trzeba widzieć jak się obchodzą z tymi, którzy są niżej od nich. Być może, że udają takich potulnych i jeżeli się uśmiechają, gdy im dać w pysk, to mówią sobie w duchu; „Poczekaj, niech na mnie kolej przyjdzie, a oddam ci w trójnasób“.
Poczem, jakby żałując swoich słów, dorzucał jeszcze:
— Tak czy owak ten Karl to biedny chłopak, nieboraczek, który, zaledwie się odezwę, otwiera gębę, jak gdyby łapał muchy. Powiada, że jest z wielkiej rodziny, ale kto go tam wie! Wszystkie te głodomory, co tu przywędrowali do Ameryki, to jakoby jeden w drugiego synowie książąt.
Temu od pierwszej chwili Madariaga mówił po imieniu, nie przez wdzięczność jak Desnoyers'owi, ale aby mu okazać jego niższość. Wprowadził go również do domu, ale wyłącznie dla tego, aby dawał lekcje muzyki jego młodszej córce. „Romantyczka“ już nie wystawała przy drzwiach o zachodzie słońca. Karl, skończywszy swoje zajęcie w administracji, przychodził do domu pryncypała i siadał przy Helenie, która, zaczynała brzdąkać na fortepjanie z wytrwałością godną lepszej sprawy. Następnie Niemiec, akompanjując sobie, śpiewał urywki z Wagnera, które usypiały Madariagę w jego fotelu z mocnem paragwajskiem cygarem w ustach.
Helena tymczasem ze wzrastającem zajęciem przypatrywała się śpiewakowi. Nie był on rycerzem marzeń białej damy. Był prawie sługą, przybyszem z za morza, szukającym chleba nie przygód. Powierzchowność miał rudawego blondyna o nieco ociężałych ruchach i wypukłych oczach, w których odbijała się wieczysta obawa narażenia się zwierzchnikom, Ale romantyczna panna odkrywała w nim codzień coś, co łagodziło jej pierwsze wrażenia; kobieca białość Karla, pomimo opalonej twarzy i rąk, rosnąca marsowość jego wąsów, sprężystość, z jaką dosiadał konia, wygląd trubadura, gdy tenorowym głosem śpiewał jakąś rozkoszną romansę ze słowami, jakich nie rozumiała; wszystko to pociągało ją coraz bardziej.
Pewnego wieczora przed kolacją nie mogła się powstrzymać i rzekła z gorączkowem uniesieniem, jak gdyby oznajmiła jakieś ważne odkrycie:
— Papo, Karl jest szlachcicem. Pochodzi z wielkiego rodu.
Hodowca machnął ręką obojętnie. Inne sprawy zaprzątały go w owych dniach. Ale po wieczornym posiłku miał potrzebę wyładowania złości, która w nim hartowała od ostatniej wycieczki do Buenos Ayres i przerwał śpiewakowi:
— Słuchaj no, Niemiaszku; co tam naplotłeś dziewczynie o twojem szlachectwie i innych bredniach?
Karl powstał od fortepjanu i wyprężył się służbiście, żeby odpowiedzieć. Pod wpływem śpiewu było coś w jego postawie co przypominało Lohengrina, w chwili gdy odsłaniał tajemnicę swego życia. Jego ojciec był generałem von Hartrott, jedynym z drugorzędnych dowódców na wojnie 1870 roku. Cesarz wynagrodził jego usługi, uszlachcając go, Jeden z jego stryjów był poufnym doradcą króla pruskiego. Jego starsi bracia służyli w uprzywilejowanych pułkach. On sam porzucił szablę jako porucznik.
Madariaga przerwał mu, zmęczony takiemi świetnościami.
„Kłamstwo..- brednie... faramuszki!“ Jemu gadać o szlachectwie Niemiaszków. Sam w bardzo młodym wieku opuścił Europę, by przejąć się demokratycznemi zasadami Ameryki, ale aczkolwiek arystokracja wydawała mu się czemś przebrzmiałem i niepokojącem, wyobrażał sobie, że jedyna prawdziwa i godna poszanowania była arystokracja jego kraju, Hiszpanji. Niemiaszkom przyznawał pierwsze miejsce, gdy chodziło o budowę maszyn i okrętów, o hodowlę cennych zwierząt; ale wszyscy ich hrabiowie i margrabiny wydawały mu się sfałszowane.
— Wszystko to zawracanie głowy — upierał się. Ani w twoim kraju niema szlachty; ani wszyscy razem wzięci nie macie pięciu pesów. Gdybyście je mieli, nie przyjeżdżalibyście tu, żeby mieć co do gęby włożyć, ani nie przysyłalibyście waszych kobiet, które są... wiesz również dobrze jak ja, kim są.
Ze zdumieniem Desnoyers'a Niemiec przyjął tę filipikę z pokorą, przytakując kiwaniem głową ostatnim słowom zwierzchnika.
— Gdyby to było prawdą — ciągnął dalej nieubłagany Madariaga — te wszystkie koszałki-opałki o tytułach, szablach, mundurach, to pocośby tu przyjeżdżał? Co u diabła przeskrobałeś w swoim kraju że musiałeś dać drapaka?
Teraz Karl spuścił głowę zmieszany, bełkocząc coś bez związku.
— Papo... papo... błagała Helena. — Biedaczek!... jak nim pomiatają, dlatego, że jest ubogi!
I miała głęboką wdzięczność dla szwagra, widząc, że przerwał milczenie, by wziąć w obronę Niemca.
— Kiedyż ja cenię tego chłopca! — rzekł Madariaga usprawiedliwiając się. — To jego rodacy doprowadzają mnie do wściekłości.
W kilka dni potem, Desnoyers pojechawszy do Buenos Ayres, dowiedział się o przyczynie rozgoryczenia starego. Przez kilka miesięcy był opiekunem trzeciorzędnej śpiewaczki niemieckiego pochodzenia, którą porzuciła w Ameryce trupa włoskiej operetki. Ona to poleciła mu Karla, nieszczęsnego rodaka, który, nawałęsawszy się po różnych krajach Ameryki i próbując różnych zawodów, żył przy jej boku w charakterze partnera śpiewaka. Madariaga wydawał ochotnie tysiące pesów na utrzymanie muzykalnej Niemeczki, pławiąc się z młodocianym zapałem w rozkoszach tego nowego życia, dopóki nie przekonał się, że podczas jego nieobecności panienka bawiła się wesoło z innymi wielbicielami swego pokroju i wyśmiewała się z jego spóźnionych zapałów. Wtedy wpadł w złość i wypędził niewdzięczną, przyczem nie odbyło się bez kułaków i łamania sprzętów.
Ostatnia awantura jego życia! Desnoyers odgadł to postanowienie, słysząc jak poraz pierwszy jego teść przyznawał się do swoich lat. Noga jego nie postanie w stolicy. Wszystko zawracanie głowy! Żyć na wsi w obecności rodziny i czynić dużo dobrego biednym — oto jedno, co było coś warte. I straszliwy Centaur roztkliwiał się idylicznie z niezłomnością cnoty swych sześćdziesięciu pięciu lat, obojętnych już na pokusy.
Po scenie z Karlem podwyższył mu pensją, uciekając się jak zawsze do hojności dla wynagrodzenia swych wybryków. Nie mógł mu tylko zapomnieć jego szlachectwa i to mu dawało pole do coraz nowych kpinek. Opowieść Karla o jego wspaniałym rodowodzie przywiodła na pamięć genealogiczne drzewa reproduktorów jego stadnin. Odtąd stale nazywał go czworonogiem.
Siedząc w letnie wieczory pod werandą, rozczulał się patryarchalnie w otoczeniu zgromadzonej dokoła niego rodziny. Cisza nocna napełniała się brzęczeniem owadów i kumkaniem żab. Z dalekich ranchos dochodziły śpiewy najmitów, przygotowujących sobie wieczerzę. Była to pora żniw i gromady emigrantów zaludniały posiadłości Madariagi, gdzie było pod dostatkiem roboty dla nich wszystkich.
Madariaga znał smutne dni wojen i gwałtów. Wspominał je teraz chętnie, wyliczał różne rewolucje narodowe i prowincjonalne, w których brał udział, aby się nie wyróżniać z pomiędzy sąsiadów. Wszystko to już minęło i nie wróci. Nastały czasy pokoju, pracy i dobrobytu.
— Zważ tylko, gabacho, — mówił, rozpędzając dymem cygara chmury moskitów, tańczących dokoła niego. — Ja jestem Hiszpanem, ty Francuzem, Karl Niemcem, moje córki Argentynkami, kucharz Rosjaninem, jego pomocnik Grekiem, pokojowy chłopak Anglikiem, Chinki w kuchni, jedne są tutejsze, inne Gallijki lub Włoszki i pomiędzy najmitami są ludzie z wszystkich krajów, kast i praw. I wszyscy żyjemy w zgodzie. W Europie już byśmy się dawno pożarli; ale tu jesteśmy przyjaciółmi.
I rozkoszował się, słuchając śpiewu robotników: tkliwych włoskich canziones przy akompanjamencie hiszpańskich i kreolskich gitar, opiewających miłość i śmierć.
— Istna arka Noego — zauważył.
Chciał zapewne powiedzieć wieża Babel, jak sądził Desnoyers, ale dla starego było to wszystko jedno.
— Myślę — ciągnął dalej — że żyjemy tak dlatego, że w tej części świata niema królów i wojska jest mało; a ludzie myślą tylko o tem, żeby im było jak najlepiej dzięki pracy. Ale sądzę także, iż żyjemy w zgodzie dlatego, że wszystkiego jest w bród, i każdemu się jego część dostaje. — Wnet by chwytali za broń, gdyby tych części było mniej niż ludzi.
Czas jakiś dumał w milczeniu, potem dodał:
— Niech będzie co chce, ale trzeba się przyznać, że tu żyje się spokojniej niż na starym lądzie. Ludzie się oceniają wedle swojej wartości i łączą się nie myśląc, czy pochodzą z tego, czy tamtego kraju. Młodzi nie pędzą jak stada mordować innych młodych, których nie znają i których jedyną winą jest, że urodzili się we wsi naprzeciwko. Człowiek to zła bestja, przyznaję; ale tu ma co jeść, ma ziemi poddostatkiem i jest dobry, dobrocią sytego psa. Tam jest ich nadmiar; żyją stłoczeni, następując sobie na pięty; żywności jest skąpo; dlatego łatwo wpadają w złość. Niech żyje pokój, gabacho, i spokojne życie! Gdzie komu dobrze i nie grozi mu niebezpieczeństwo, że go zabiją dla rzeczy, na których się nie rozumie, tam jego ojczyzna.
A jakby echo, tych rozmyślań starego wieśniaka, Karl, siedząc w salonie przed fortepjanem zanucił pół głosem hymn Beethovena: „Śpiewajmy radość życia; śpiewajmy wolność“. Nigdy nie kłam i nie oszukuj bliźniego twego, choćby ci dawali za to największy tron na ziemi“.
Pokój! W parę dni potem Desnoyers przypomniał sobie z goryczą te złudzenia starego. Wybuchła wojna, wojna domowa w idealnem zaciszu Madariagi.
Paniczku! a to biegnijcie żywo, bo stary gospodarz porwali nóż i chcą zabić Niemca.
Wezwany w ten sposób zadyszanym głosem najemnika Desnoyers wybiegł ze swojej kancelarji. Madariaga z nożem w ręku gonił za Karlem, godząc w każdego, kto mu chciał zagrodzić drogę. Jeden Desnoyers potrafił go ubezwładnić, wyrywając mu nóż z ręki.
— A! ten bezwstydny przybłęda! — wrzeszczał stary, wyrywając się z żelaznych objęć zięcia — Wszystkim głodomorom z całego świata zdaje się, że trzeba tylko wkręcić się do tego domu, żeby zabrać moje córki i moje pesa. Puszczaj mnie!... słyszysz! Puszczaj mnie, żebym go zabił.
I pragnąc odzyskać swobodę, zaczął się tłumaczyć Desnoyers'owi: Jego przyjął za zięcia bo mu się podobał: był skromny, uczciwy i... rozważny. Ale ten śpiewaczyna z pod ciemnej gwiazdy, ze swoim rodowodem!... Nędzarz, którego wyciągnął... nie chce powiedzieć skąd!
I Desnoyers równie dobrze powiadomiony jak on o początkach jego stosunków z Karlem udał, że nic nie rozumie.
Ponieważ Niemiec uciekł, hodowca dał się wreszcie zaprowadzić do domu. W drodze odgrażał się, że sprawi taniec „romantyczce“ i wygrzmoci Chinkę, która nigdy o niczem nie wie. A oto on przydybał córkę w poblizkim gaiku, ściskającą się za ręce z Niemcem i zamieniającą z nim pocałunki.
— Moich pesów mu się zachciewa! — bełkotał. — Chce się prędko uwinąć z Ameryką kosztem Gallijczyka i dla tego taka pokora, takie śpiewanie i takie szlachectwo... oszust!... Muzykant.
I powtarzał z naciskiem „muzykant“! jak gdyby w tem mieściła się kwintesencja całej jego pogardy.
Desnoyers, stanowczy i skąpy w słowach, położył kres zatargowi. „Romantyczka“, ucałowawszy matkę, schroniła się na górę, szwagier ułatwił jej tę ucieczkę, ale pomimo to czuła Helena szeptała wśród łez, myśląc o Niemcu:
— Biedaczek! Wszyscy przeciwko niemu.
Tymczasem żona Desnoyersa zatrzymała ojca w jego kancelarji, używając całego swego wpływu ulubionej córki. Francuz zaś wyszukał Karla, który jeszcze nie oprzytomniał z doznanego przerażenia i dał mu konia, by ruszał niezwłocznie na najbliższą stację kolei żelaznej.
Karl odjechał, ale niedługo pozostał sam. W kilka dni potem „Romantyczka“ podążyła za nim. Izolda „ta o białych rączkach“ udała się na poszukiwanie swego Tristana.
Rozpacz Madariagi nie objawiała się gwałtownie i krzykliwie, jak tego oczekiwał zięć. Po raz pierwszy zobaczył go płaczącym. Jego wesoła i zażywna starość znikła nagle. Można było powiedzieć, że przez godzinę przybyło mu dziesięć lat. Jak dziecko złajane i drżące tulił się do Desnoyersa, oblewając mu szyję łzami.
— Zabrał mi ją!... Syn wielkiej... pchły zabrał mi ją!
Tym razem nie zwalił odpowiedzialności na swoją Chinkę. Płakał razem z nią i, jakby chciał ją pocieszyć publiczną spowiedzią, powtarzał:
— Wszystko to za moje grzechy... za moje jak największe grzechy!...
Zaczęły się dla Desnoyers'a czasy trudne i zawikłane. W trakcie jednej z jego bytności w stolicy wynaleźli go zbiegowie, błagając, by ich wziął pod swoją opiekę. „Romantyczka“ tonęła we łzach, zapewniając, że tylko szwagier „najszlachetniejszy człowiek na świecie“ może ich uratować. Karl patrzył na niego, jak wierny pies, który się powierza swemu panu. Te spotkania powtarzały się za każdą jego bytnością w Buenos Ayres. A wróciwszy do domu, zastawał teścia ponurego, milczącego i patrzącego uporczywie przed siebie, jakgdyby przyglądał się czemuś niewidzialnemu dla drugich. Poczem stary odzywał się nagle:
— To kara! Kara za moje grzechy.
Wspomnienie początkowe jego znajomości z Karlem, zanim przywiózł go do siebie dręczyło go jak wyrzut sumienia. Czasem nad wieczorem kazał osiodłać konia i pędził galopem do najbliższego miasteczka. Ale nie jechał na poszukiwania gościnnych ranchos. Potrzebował spędzić dłuższą chwilę w kościele; porozmawiać sam na sam z obrazami, które wisiały tam tylko dla niego, ponieważ to on płacił za nie rachunki.
— Za moje winy! Za moje bardzo wielkie winy.
Ale pomimo tej skruchy Desnoyers musiał dobrze się nabiedzić, by dojść z nim ładu. Ilekroć wspomniał mu, że należałoby wejść w ciężkie położenie zbiegłej pary i ułatwić jej małżeństwo, Madariaga nie chciał słuchać dalej:
— Rób co chcesz; ale mi o nich nie mów.
Minęło wiele miesięcy. Pewnego dnia Desnoyers zbliżył się do niego z pewną tajemniczością:
— Helena ma syna i dali mu imię Juljana, jak ojca.
— A ty zatracony niedołęgo — wrzasnął stary hodowca — i ta jałowa krowa twoja żona żyjecie sobie spokojnie, nie dając mi wnuka... Ha! gabacho! Dlatego to Niemcy wzięli nad nami górę. Widzisz, to ten bandyta ma syna, a ty po czterech latach małżeństwa... nic. Potrzebuję wnuka — rozumiesz?
I, aby pocieszyć się z powodu braku dzieci w swoim domu, szedł do ranczy nadzorcy Celadonia, gdzie chmarą małych metysków obskakiwała drżąca i pełna oczekiwania starego pana. Tymczasem umarła Chinka. Biedna Misia Petrona umarła po cichutku, jak żyła, starając się w ostatniej godzinie oszczędzić wszelkiego zmartwienia małżonkowi i błagając go wzrokiem o przebaczenie za kłopoty, jakie mu może sprawić jej śmierć.
Helena przyjechała, by ucałować trupa matki i Desnoyers, który więcej niż od roku utrzymywał zbiegów za plecami starego, skorzystał z tej sposobności, by przełamać jego opór.
— Przebaczam jej — rzekł Madariaga. — Czynię to dla biednej nieboszczki i dla ciebie. Niech zostanie tutaj i niech z nią przytelebie się ten bezwstydny Niemiec.
Nic ponadto. Karl będzie urzędnikiem pod rozkazami Desnoyersa i młoda para będzie mieszkała w budynku Administracyjnym, jak gdyby nie należała do rodziny. On, Madariaga, nie przemówi nigdy słowa do tego przybłędy.
Ale zaledwie go zobaczył, zaczął przemawiać doń nazywając go „panem“ i wydając mu szorstko rozkazy, jak gdyby był zupełnie obcym. Następnie przechodził zawsze koło niego, udając, że go nie widzi. Tak samo zachowywał się względem Heleny, gdy ją zobaczył w domu, odwiedzającą starszą siostrę. Napróżno „romantyczka“, przeobrażona macierzyństwem, korzystała z każdej sposobności, by mu nawinąć na oczy swego malca, powtarzając donośnie jego imię: „Julku... Julku“...
— Syn tego Niemieckiego muzykanta, biały jaki ogryzione koźle i z włosami jak marchew i to ma być mój wnuk! Wolę już bębny Celadonia.
I, aby lepiej uwydatnić swoją niechęć, szedł do zagrody nadzorcy i rozdawał pomiędzy dzieciarnię całe garście pesów.
Po siedmiu latach małżeństwa żona Desnoyersa poczuła, że zostanie matką. Siostra jej miała już troje dzieci. Ale co one znaczyły dla Madariagi w porównaniu z tem, które się miało narodzić?
— Będzie chłopak — oświadczył stanowczo — bo ja tak chcę. Będzie się nazywał Julek i życzę sobie, żeby był podobny do mojej biednej nieboszczki.
Od śmierci żony, której już nie nazywał „Chinką“, odczuwał coś w rodzaju pośmiertnej miłości dla tej biednej kobiety, której tyle nadokuczał za jej zawsze bojaźliwego i milczącego życia. „Moja biedna nieboszczka“ jawiła się co chwila na ustach starego hodowcy z uporczywością wyrzutu sumienia.
Życzenia jego ziściły się. Luiza dała życie chłopcu, który otrzymał imię Juljana i, aczkolwiek nie przypominał babki jeszcze nie ukształtowanemi rysami, miał czarne oczy i cerę bladego bruneta. Chwała Bogu!... To był wnuk!
I ze wspaniałością uradowania pozwolił, by Niemiec przestąpił próg jego domu i wziął udział w uroczystości chrztu.
Gdy Julek Desnoyers miał trzy lata, dziadek obwoził go konno do wszystkich posiadłości, trzymając go przed sobą na siodle. Jeździł z ranczy do ranczy, by go pokazać miedzianej ludności jak wiekowy monarcha przedstawiający swego dziedzica. Później, gdy wnuczek umiał już mówić płynnie, gawędził z nim godzinami całemi w cieniu eukaliptusów. Zaczęło się też objawiać u starego pewne zniedołężnienie umysłowe. Aczkolwiek nie bredził od rzeczy, ale jego zadzierżystość przebierała dziecinny charakter. Nawet w przystępach największej czułości starał się zawsze dokuczyć swemu otoczeniu.
— Pójdź tu, fałszywy proroku! — mówił do wnuka. — Ty jesteś gabacho.
Julek przeczył, jak gdyby mu ubliżono. Matka go nauczyła, że był Argentyńczykiem, a ojciec kazał dodawać „Hiszpańskim“ dla przypodobania się dziadkowi.
— Dobrze; więc skoro nie jesteś gabacho — ciągnął dalej stary — to wołaj:
„Precz z Napoleonem“.
I rozglądał się dokoła, czy nie zobaczy gdzie w pobliżu Desnoyersa w mniemaniu, że sprawi mu tem wielką przykrość. Ale zięć przechodził mimo, wzruszając tylko ramionami.
— Precz z Napoleonem! — wołał Julek.
I wyciągał natychmiast rączkę, podczas gdy dziadek przeszukiwał kieszenie.
Synowie Karla, których już było czterech i którzy kręcili się dokoła dziadka, jak pokorny chór, trzymany w oddaleniu, patrzyli z zazdrością na te datki. Aby mu się przypodobać, pewnego dnia, gdy go ujrzeli samego, przybliżali się odważnie, wołając razem:
— Precz z Napoleonem.
— A, zuchwałe Niemczaki! — wrzasnął stary — To tego was nauczył wasz bezwstydny ojciec! Powtórzcie to raz jeszcze, a sprawię wam takie lanie, że popamiętacie!... Znieważać tak wielkiego człowieka.
Tolerował tych swoich rudowłosych potomków, ale nie dopuszczał ich do żadnej poufałości. Desnoyers i jego żona brali w obronę siostrzeńców, wyrzucając staremu jego niesprawiedliwość. Ten zaś, aby wyłuszczyć przyczyny swej antypatji wzywał do siebie Celadonia, najlepszego ze słuchaczy, ponieważ odpowiadał na wszystko:
— Tak, panie. Tak będzie, panie
— One nie są nic winne — mówił stary — ale ja nie mogę nabrać dla nich serca. A przytem, takie to podobne do ojca, takie białe, z włosami jak oskrobana marchew, a dwaj starsi noszą okulary, jak jakie pisarki. Pasja porywa patrzeć na nich.
W ósmym roku życia Julek był już doskonałym jeźdźcem. — Na koń łobuzku! —- rozkazywał dziadek.
I puszczali się galopem przez pola, pędząc jak błyskawice, wśród tysięcy i tysięcy rogatego bydła. „Łobuzek“ dumny z tej nazwy słuchał we wszystkiem swego mistrza. I tak nauczył się chwytać byki na lasso i powalać je na ziemię spętane i zwyciężone; przeskakiwać wysokie zagrody i wysokie rowy na swym małym koniku, mknąc wskroś oślizgłych wąwozów, przyczem niejednokrotnie spadał z siodła i jeszcze prędzej się podnosił.
— A! dzielny gaucho! — mawiał dziadek, dumny z takiego wnuka. — Naści pięć pesów i kup za to chustkę jakiej Chince.
Stary, dziecinniejąc coraz bardziej, nie zdawał sobie dokładnie sprawy ze stosunku namiętności do lat. A mały jeździec patrząc na pieniądze zapytywał sam siebie, co by to była za Chinka i dlaczego ma jej dawać podarunki.
Desnoyers musiał odrywać syna od tych pouczań dziadka. Na nic się nie zdało sprowadzać nauczycieli dla Julka lub posyłać go do miejscowej szkoły. Madariaga wykradał poprostu wnuka i wymykali się razem hasać po polach. Wreszcie Desnoyers umieścił chłopca w wielkiem gimnazjum stołecznem, gdy ten skończył jedynaście lat. Wtedy stary zwrócił uwagę na siostrę Julka, liczącą wtedy dopiero trzy lata i obwoził ją jak tamtego z ranczy do ranczy przed sobą w siodle. Wszyscy ją nazywali Cziczi, jak niegdyś matkę, ale dziadek dawał jej przydomek „łobuzka“ podobnie jak bratu. I Cziczi, która chowała się zdrowo i swobodnie, zajadając na śniadanie mięso i mówiąc przez sen o pieczeni, z łatwością przystosowała się do wskazówek starego. — Chodziła ubrana jak chłopiec, dosiadała konia po męzku i, by zasłużyć na przydomek „dzielnego gaucha“, nadany jej przez dziadka, nosiła nóż zatknięty za pasek. Oboje uganiali po polach od rana do nocy. Dziewięciolatka Cziczi rzucała już wprawnie lassem na bydło.
Madariagę gniewało najbardziej, gdy rodzina przypominała mu jego starość. Gdy Desnoyers radził mu, by siedział spokojnie w domu pienił się ze złości, jak gdyby go znieważano. Z wiekiem stawał się coraz bardziej przedsiębiorczym i zuchwałym; podwajając ruchliwość jak gdyby chciał odstraszyć nią śmierć. Przyjmował jedynie pomoc od swego przebranego „łobuzka“. Gdy synowie Karla, już rosłe chłopaki, widząc, że chce dosiąść konia podbiegali, by mu potrzymać strzemię, odtrącał ich z oburzeniem.
— Cóż to? myślicie że już nie potrafię dać sobie rady? Jeszcze się tam we mnie życie jakoś kołacze, a ci co czyhają na moją śmierć, by zagarnąć moje pesy będą się mieli z pyszna.
Niemiec i jego małżonka, zawsze trzymani na uboczu, musieli znosić w milczeniu te przytyki. Karl potrzebował protekcji i żył w cieniu Francuza, korzystając z każdej sposobności, by zasypywać go pochwałami. Nigdy nie potrafi wywdzięczyć mu się za to, co on dla niego czyni. Desnoyers był jedynym jego obrońcą. On, Karl, pragnie tylko sposobności, by ma okazać swą wdzięczność: umrzeć za niego, jeżeli będzie potrzeba. Helena unosiła się nad szwagrem z właściwą sobie przesadą:
— Najszlachetniejszy człowiek na świecie!
I Desnoyers przyjmował w milczeniu te hymny pochwalne, uznając, że Niemiec był doskonałym towarzyszem. Ponieważ rozporządzał samodzielnie całym majątkiem rodziny, dopomagał szczodrze Karlowi bez wiedzy, starego. On to sprawił, żeby mogły się ziścić najgorętsze jego pragnienia. Niemiec marzył o wycieczce do kraju, Tyle lat w Ameryce! Desnoyers, chociaż sam nie miał zgoła chęci powrotu do Europy, postanowił urzeczywistnić to marzenie szwagra i dostarczył Karlowi środków dla odbycia podróży z całą rodziną. Stary nie chciał nic wiedzieć, kto poniesie te koszta.
— Niech sobie jadą — rzekł z radością — i niech nie wracają nigdy.
Pojechali, ale nie na długo, Wydali przez trzy miesiące to, co miało im starczyć na rok. Karl, który uwiadomił swoją rodzinę o wielkim majątku, jakiego się dochrapał przez małżeństwo, chciał przedstawić się jak miljoner w pełni używający swych bogactw. Helena wróciła przeobrażona; mówiąc z dumą o krewnych męża: o baronie, pułkowniku huzarów, o komendancie Gwardji, o radcy Dworu, twierdząc, że wszystkie narody gasły przy ojczyźnie Karla. Zaczęła nawet przybierać protekcjonalne miny, mówiąc o Desyoners'ie, człowieku niewątpliwie dobrym, ale „bez urodzenia“, bez rasy” a w dodatku Francuzie. Karl przeciwnie okazywał tę samą potulność co dawniej, trzymając się w tyle a szwagrem. Ten przecież miał klucze od kasy i był jego jedyną obroną przed straszliwym starcem. Zostawił dwóch starszych synów w szkołach w Niemczech. Z biegiem lat w tym samym celu wyprawiono tam innych wnuków Madariagi, których ten nie mógł znosić za te ich marchwiane włosy i ślamazarne oczy.
Stary ujrzał się teraz osamotnionym. Odebrano mu drugiego „łobuzka“. Surowa Luiza nie mogła znieść, by jej córka chowała się jak chłopak, hasając po całych dniach na koniu i powtarzając ordynarne wyrażenia dziadka. Umieszczono ją na pensji w stolicy i zakonnice musiały natrudzić się srodze, by zwalczyć buntownicze zakusy i psotliwość swej wychowanki.
Gdy Julek i Cziczi wracali do domu na wakacje, dziadek stanowczo przechylił się na stronę pierwszego, jak gdyby dziewczynka pełniła tylko rolę zastępczą. Desnoyers skarżył się na trochę nieporządne prowadzenie się syna. Nie był już w szkołach. Pędził życie studenta bogatych rodziców, trwoniącego ich majątek na wszelkiego rodzaju wybryki.
Ale Madariago występował natychmiast w obronie wnuka.
— A! dzielny gaucho!
Zachwycał się nim bez ustanku. Macał mu muskuły by przekonać się o jego sile; kazał opowiadać sobie o nowych hulankach, w jakich ten smarkacz brał udział wspólnie z bandą rozwydrzonych młodzików, zwanych „wichrami“ w słonecznej gwarze. Wybierał się do Buenos Ayres, by przyjrzeć się z blizka temu wesołemu życiu. Ale, niestety, nie miał siedemnastu lat jak jego wnuk. Minęła mu już osiemdziesiątka.
— Pójdź tu, fałszywy proroku! Opowiedz mi, ile masz dzieci.. Bo pewnikiem musisz mieć dużo dzieci!...
— Papo!... upominała Luiza, która zawsze znajdowała się w pobliżu, lękając się gorszącego wpływu dziadka.
— Nie wtrącaj się! — zaperzał się stary. — Ja wiem, co mówię.
Ojcostwo występowało jako nieunikniony dodatek we wszystkich jego miłosnych bajaniach. Był już prawie ślepy, a utracie wzroku towarzyszyło rosnące umysłowe rozprężenie. Jego starcza gadatliwość przybierała charakter lubieżny, wyrażając się językiem, który gorszył lub pobudzał do śmiechu wszystkich domowników.
— A! urwisie! a jaki z ciebie ładny chłopak! — mówił, wpatrując się we wnuczka mętnemi źrenicami, które już nic prawie nie widziały. — Żywy portret mojej biednej nieboszczki. — Baw się, chłoptysiu, dziadek tu jest ze swojemi pesami. Gdybyś miał liczyć tylko na to, co ci podaruje twój ojciec, żyłbyś jak pustelnik. Gabacho to skąpiradło. I zje djabła, kto z niego co wyciśnie. Ale ja myślę o tobie, łobuzku. Szastaj pieniądzmi i używaj; dla tego twój tatuńcio ciuła grosze.
Gdy wnuki odjechały, stary włóczył się z ranczy do ranczy, nie mogąc dać sobie rady z samotnością. Tu jakaś w średnim wieku metyska przyrządzała mu mebe (rodzaj trunku) na ogniu. Stary pomyślał mętnie, że mogła być jego córką. Inna, piętnastoletnia podawała mu w czareczce z dyni gorzki napój ze srebrną rurką dla popijania.
Prawdopodobnie wnuczka, chociaż nie był tego pewnym. I tak spędzał wieczory nieruchomy i milczący, otoczony rodzinami, które spoglądały na niego z uwielbieniem i trwogą.
Ilekroć siadał na konia, by odbywać te wycieczki, starsza córka opierała się:
— W osiemdziesięciu czterech latach. Czy to nie lepiej, aby spokojnie pozostał w domu? Kiedykolwiek stanie się nieszczęście.
I nieszczęście się stało. Pewnego dnia wierzchowiec Madariagi wrócił zwolna do domu bez jeźdźca. Stary zleciał z siodła w jakąś rozpadlinę i gdy go odnaleźli, już nie żył. Tak skończył centaur, jak żył zawsze, ze szpicrutą w ręku i nogami rozstawionemi w kabłąk, jak gdyby miał dosiąść konia.
Testament jego znajdował się na przechowaniu u pewnego prawnika w Buenos Ayres prawie w tak podeszłym wieku jak on sam. Rodzina przelękła się, ujrzawszy ten ogromnych rozmiarów dokument. Jakież straszliwe rozporządzenia zawierał? Odczytanie pierwszej części uspokoiło Helenę i Karla. Stary uczynił główną spadkobierczynią żonę Desnoyersa, ale i tak pozostała ogromna część dla „romantyczki“ i jej rodziny. „Czynię to — nadmieniał Madariaga — przez pamięć mojej biednej nieboszczki i żeby ludzie nie gadali“. Potem następowało ośmdziesiąt sześć legatów, liczących tyleż paragrafów olbrzymiego testamentu. Osiemdziesiąt sześć głów, mężczyzn i kobiet kolorowych, którzy zamieszkiwali posiadłości Madariagi w charakterze pracowników lub dzierżawców doznali ostatniej, ojcowskiej szczodrobliwości starego. Na ich czele figurował Celadonio, który jeszcze za życia swego dobroczyńcy dość się zbogacił, bez żadnej innej pracy, tylko wysłuchując jego gadania i powtarzając: „Tak będzie, panie“. Więcej niż miljon pesów przedstawiały te darowizny w gruntach i bydle. Ostatnim z legatarjuszów był Julek Desnoyers, Dziadek wymienił go specjalnie, zapisując mu pokaźne grunta, by miał na osobiste wydatki, nie oglądając się na to, co mu da ojciec“.
Ależ to przedstawia olbrzymie sumy — utyskiwał Karl, który stał się bardziej wymagającym, gdy się dowiedział, że jego małżonka nie została pominięta w testamencie.
Po odczytaniu testamentu nastąpiły dość przykre dni dla rodziny. Helena i jej najbliźsi patrzyli na tamtych, jak gdyby się ocknęli ze snu i jak gdyby wszystko ukazywało im się w jakiemś nowem świetle. Zapominali o tem, co mieli otrzymać, widząc jedynie o tyle lepsze uposażenie krewnych.
Desnoyers, dobrotliwy i pojednawczy, powziął pewien plan. Doświadczony w administracji temi olbrzymiemi dobrami, wiedział, że podział pomiędzy spadkobierców podniesie tylko koszta, nie zwiększając dochodów. Obliczał również jakie powstaną spory i powikłania, jeżeliby się chciało sprawiedliwie podzielić te wszystkie grunta dawniej i świeżo nabyte. Setki tysięcy sztuk bydła, kapitały złożone w bankach, nieruchomości miejskie i ciężary hipoteczne. Czy nie lepiej byłoby zostawić wszystko po dawnemu? Alboż nie żyli dotąd w szczęśliwej zgodzie jako jedna rodzina?
Niemiec, wysłuchawszy tej propozycji, odtrącił ją z dumą. Nie; każdy niech weźmie swoje. Każdy niechaj żyje w swojej sferze. On chciał osiedlić się w Europie i rozporządzać swobodnie swojem mieniem Potrzebował wrócić do „swego świata“.
Popatrzył mu oko w oko Desnoyers, widząc jakiegoś nieznanego Karla, Karla którego istnienia nie podejrzewał nawet, gdy ten był pod jego opieką nieśmiały i obleśny, Francuz zaczynał widzieć to, co go otaczało w jakiemś nowem świetle.
— Dobrze — rzekł. — Każdy niech bierze swoje. To mi się wydaje słuszne.






  1. Gabacho, nazwa dawana mieszkańcom niektórych okolic Pirenejów lub poprostu Francuzom. Wymawia się gawaczo (przyp. tłum).
  2. Peso duro, moneta równająca się dolarowi amerykańskiemu, a więc wartości przedwojennych dwuch rubli (przyp. tłum).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.