Dary morskiego władcy

>>> Dane tekstu >>>
Autor Elwira Korotyńska
Tytuł Dary morskiego władcy
Podtytuł Baśń fantastyczna
Pochodzenie Księgozbiorek Dziecięcy Nr 36
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Nakładowej
Data wyd. 1929
Druk W. Kucharski i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

KSIĘGOZBIOREK DZIECIĘCY.
DARY
MORSKIEGO
WŁADCY.
Baśń fantastyczna
przez ELWIRĘ K.
Z ILUSTRACJAMI.
WYDAWNICTWO
KSIĘGARNI NAKŁADOWEJ w WARSZAWIE
ul. Marszałkowska № 114.
Druk. W. Kucharski i S-ka., Warszawa, Chłodna 27






Dawno to było, dawno, może przed pięćdziesięciu, może przed stu laty, kiedy nie było tak dużo ludzi na świecie jak dzisiaj i kiedy były wyspy niezamieszkane i nieznane nikomu kraje.
Na jednej z takich wysp bezludnych, na szerokiem morzu stała uboga, niziuteńka chatka. Trzy małe okienka oświecały mroczną izdebkę, a parę nędznych sprzętów stanowiły jej całe bogactwo.
Wysepka nazwana została Atolą, dlaczego, dowiemy się później. Był to kawałek ziemi trawą porosły, pozbawiony jakichkolwiek kwiatów i ziół łąkom właściwych.
Parę nędznych krzaczków, zasadzonych ludzką ręką, dopełniały całego bogactwa tej ubogiej wysepki.
Tylko słońce promieńmi swemi ozłacało ten smutny kawałek ziemi, tylko gwiazdy drżące rzucały odblask srebrny, ozdabiając tę lepiankę nad morzem jakby wiszącą i ten lichy kawałek ziemi, jakby z morza wytrysły...
Kto zamieszkał tę wyspę? kogo życie tak dalece złamało niedolą, że lepszego skrawka ziemi dla siebie mieć nie mógł?
Na wyspie tej mieszkali staruszkowie i wierny ich pies, zwany bardzo niewłaściwie Księciem. Byłto stary, kudłaty, wychudły kundys z czarną najeżoną sierścią i zapadłemi bokami.
Kochał on swych panów ponad wszystko na świecie, wdzięczny za ość ryby rzuconą z łaski przy obiedzie i za kęs każdy, którym się dzielono.
Nie odstępował ich nigdy, czuwał nad ich każdym krokiem i towarzyszył we wszystkich wyprawach.
Staruszek zajmował się rybołówstwem, żona przędła i gotowała.
Zimą opuszczali wysepkę i zamieszkiwali małą chateczkę nad morzem, z nadejściem ciepłej wiosny wracali do swego samotnego mieszkanka i ubogie prowadzili życie.
Byli to bardzo zacni i dobrzy ludzie. Kochali się wzajemnie i poprzestawali na małem.
Wystarczało im do szczęścia dostateczna ilość ryby i trochę pieniędzy na tytuń dla staruszka i na kawę dla żony.
Gdy połów był obfity, sprzedawano ryby do sąsiednich okolicznych wiosek i składano na zimę trochę pieniędzy. Mniej obfity nie martwił ich tak dalece, jakby się zdawało, byli to bowiem ludzie zgadzający się ze swym losem.
Staruszka miała tylko jedno wielkie marzenie, które tak dalece opanowało jej myśli, że wciąż o niem mówiła i z westchnieniem nieraz modliła się o to do Boga.
Marzeniem tem było: posiadać krowę. Cóżby za to dała, aby mieć świeże, świeżuteńkie mleko do kawy, lub do wypicia, aby módz ubić trochę masła i smaczny zrobić serek...
Staruszek był innego zdania. Krowa byłaby dla nich, na tej bezludnej wyspie ciężarem.
Gdzież umieściliby takie duże zwierze? Toć lepianka ich była mało co większa od dużej, tłustej krówki; o jakiej marzyła staruszka. A i pożywienia skąd dostać?
Na całej wysepce ani jednego ulubionego przez zwierzęta domowe zioła, ani smacznej soczystej trawki. Trawa tu była sucha i słonawa.
Tłomaczył żonie i przekładał, ale kobiety zawsze uparte. Nie chciała się pozbyć tego marzenia i dręczyła się ciągle myślą, że mieć krówki nie może.
Pewnego razu, gdy rybak i jego żona oczyszczali rybę nad morzem, dał się słyszeć plusk oddalony fal morskich i wkrótce ukazał się ich oczom śliczny mały statek, na którym znajdujący się podróżni skierowali się ku ich wysepce.
Byli to młodzi ludzie odbywający wycieczkę naukową, w celu zapoznania się z obcemi jeszcze dla ludzi krajami.
Przybiwszy do brzegu, podeszli do zaciekawionej staruszki i prosili o trochę świeżego masła do chleba.
— Ach! gdybym tylko miała... — westchnęła z żalem.
— Może sprzedacie nam garnczek świeżego mleka?... ale niezbieranego...
— Ach! gdybym miała!... odrzekła staruszka.
— Jakto? nie posiadacie nawet krowy?...
Żona rybaka zamilkła. Zanadto była zbolała, aby módz na to, co ją przez lat tyle dręczyło, odpowiedzieć.
Rybak ją wyręczył.
— Nie mamy krowy — odrzekł — ale możemy ugotować panom doskonałej ryby.
— Wybornie — odpowiedzieli podróżnicy — odpoczniemy sobie tymczasem...
Zapaliwszy cygara, goście rozpytywali staruszków o wyspę i jej nazwę.
— Nazywa się Atola — rzekł rybak.
— Zamieszkujcie więc królestwo władcy morza...
Nie powinno wam na niczem zbywać.

Staruszkowie zadumali się głęboko... Nie znali historji starożytnej i o istnieniu bogów morskich nie mieli pojęcia. Podróżnicy wytłomaczyli im pochodzenie tej nazwy.

— Ali — opowiadali młodzi ludzie — jest to król potężny, w głębi morza mieszkający. Posiada on wspaniały pałac, tuż przy wyspie, od imienia jego Atolą zwanej, ma skarby niezmierzone, perły i korale na krzakach zawisłe...
Stada pięknych krów i rączych rumaków pasą się w głębi morza, a wszystkie ryby i żyjątka na dnie morza będące są mu posłuszne.
Starajcie się zasłużyć na jego łaskę, a dojdziecie do największych bogactw.
Ale pamiętajcie, abyście go nigdy nie obrazili, gniewa się on o byleco, a najbardziej o rzucanie kamyków w morskie fale. Nie przebaczyłby wam tego, zalałby waszą lepiankę i pogrążyłby w morskie odmęty.
Ali ma prześliczne morskie dziewice, które noszą tren królowej Wellamo i czeszą brylantowemi grzebieniami, jej śliczne blond włosy... Przysłuchują się też z zachwytem waszej muzyce.
— Oby Bóg miał mnie w Swojej opiece! — wyszeptał strwożony rybak. — Czyście to, panowie, na własne oczy widzieli?
— Tak, jakbyśmy widzieli — odrzekli podróżnicy wesoło — widzieliśmy to wydrukowane w książkach, a więc wierzyć temu winniśmy.
— Nie wszystkiemu co napisane, wierzyć należy — odezwał się z powątpiewaniem staruszek.
Toć wczoraj napisane było w kalendarzu, że śliczną mieć będziemy pogodę...
Gorszego dnia i straszniejszej burzy nie widziałem!...
Z temi słowami rybak wszedł do swej chaty, aby wynieść po chwili doskonale przyrządzoną rybę i postawić ją przed podróżnikami.
Podczas gdy zajadali, Książe siedział na tylnych łapach, prawe trzymając wyciągnięte ku jedzącym, jakby prosząc o poczęstowanie.
Zrozumieli jego chęci i obdarzyli kawałkiem zimnej pieczeni, przyniesionej ze statku.
Po nasyceniu się rybą, podróżnicy zapłacili staruszkom i dziękując za gościnność powrócili do swego statku, żegnani oznakami smutku przez Księcia, który długo jeszcze patrzał za oddalającym się statkiem, jakby chciał się tem wywdzięczyć za ofiarowany mu posiłek.
Staruszka ukłoniła się na pożegnanie, nie odezwała się jednak ani słowa. Widocznem było, że głowę jej całą zajęło opowiadanie podróżników o królu Alim i jego możliwych darach.
— Jakby to było dobrze — myślała żona rybaka — gdybyśmy mieć mogli choć jedną krowę... gdyby król morza zechciał nam ofiarować...
Doiłabym ją codziennie, rano i wieczorem, nie myśląc o jej pożywieniu... samaby je znalazła, a my — byśmy mieli zawsze na półce pełne garnczki mleka i śmietany.
Ale, próżne marzenie! takiego szczęścia nie osięgniemy nigdy...
— O czem myślisz? — zapytał ją znienacka rybak.
— Ach! o niczem! — odparła kobieta, myśląc jednocześnie, czy pamięta wyuczone w dzieciństwie pieśni do króla morza.
Wszystko to, co opowiadamy, działo się w sobotę.
Zwykle na noc zabierali swe sieci i puszczali się łodzią na połów ryb, ale rybak był wierzący i za nic w świecie nie wyruszyłby na morze w noc niedzielną, to też z soboty na niedzielę, chociażby najpiękniejsza sprzyjała pogoda leżały sieci nietknięte, a staruszkowie spali przez noc całą spokojnie.
— Musimy dziś wyruszyć na połów — odezwała się niespodzianie staruszka.
— O, nie, — odpowiedział rybak — połów w święto nie przyniósłby nam szczęścia...
— Zeszłej nocy z powodu burzy nie ułowiliśmy ani jednej ryby... Dzisiaj morze spokojne, a ryby wczorajszym wichrem i szamotaniem fal przygnane do brzegu. Nałowimy mnóstwo.
— Mówisz, że pogoda?... Patrz, jakie zbierają się chmury, a i Książe wciąż zajada trawę... Przepowiednia to burzy...
— A więc — powiedziała żona — powiem ci teraz, że mam myśl pewną... Nie będziemy więc długo na morzu... zapuścimy raz jeden sieci, bo przez dzień jutrzejszy mogłyby się zepsuć, gdybyśmy ich nałowili więcej.
Uparta staruszka dotąd namawiała męża do przełamania święta, aż uległ i zabrawszy sieć, puścił się z żoną na morze.
Zaledwie znaleźli się na środku, na samej głębi, staruszka poczęła nucić półgłosem słowa tajemnicze, wreszcie śpiewać pocichu pieśń do króla morza:

„Ali, Ali, królu morza,
Pałac twój jest niby zorza,
Wewnątrz perły i korale
I ryb wiele w wód krysztale,
Dużo zwierząt, krówek dużo,
Co ci, królu możny, służą...“


— Co tam mruczysz?... — zapytał staruszek żony.
— Piosenkę z lat dziecięcych... Przyszła mi teraz na pamięć... — I rozpoczęła znów swoje śpiewy:

„Królu mądry i potężny,
Sprawiedliwy, wielce mężny,
Ja nie pragnę srebra, złota,
Na króweczkę ma ochota...
Daj nam krówkę morski panie
A my damy cudne granie,
I promyki z złota całe,
I księżyce srebrne, białe...“

— Daj już pokój tym nuceniom — rzekł rybak — sieć zapuściłem, wracajmy do domu...
Zaledwie ułożyli się do snu, wicher straszliwy rzucać począł ich nędzną lepianką, a ciemność ogarniająca wokoło, napełniała grozą ich serca.
Nie było nawet mowy o zabraniu sieci z morza... Kłębiły się fale, parskała piana, wył wicher. Staruszkowie wyjrzawszy na świat, zdumieli i znękani wrócili do łóżek. Stary tylko gderał na żonę, twierdząc, że taki huragan jest widoczną karą za zgwałcenie niedzieli robotą.
Obudziło ich rano, piękne słońce złociste i cudne błękitne niebo... Wyskoczyli raźno z pościeli, a przystąpiwszy do okna, przyglądać się poczęli czemuś dziwnie dużemu, dotąd niewidzianemu na wyspie.
— Patrz! to foka — wyszeptał staruszek — chodźmy zobaczyć, co nam fale przyniosły.
— Mnie się zdaje, a nawet widzę napewno, że to krowa! — wykrzyknęła z radością kobieta.
Rzeczywiście była to piękna, tłusta krowa, przechadzająca się nad brzegiem morza i nie zwracająca nawet uwagi na marne zdźbła trawy na wyspie rosnące. Staruszka wydoiła mleka pełne dzbany i z radością spoglądała na dar prawdziwie królewski.
Kłopotu nie mieli z wyżywieniem, krówka bowiem wchodziła sobie do morza, pożywiała się wodorostami i wracała na wyspę.
Jesienią, gdy staruszkowie opuszczali wysepkę, krowa wracała do morza, na wiosnę zaś przychodziła sama do rybaka.
Staruszkowie odżywiali się teraz doskonale, zarabiali dużo, rybak przyjął dwóch pomocników, rybaczka służące do posług.
— Przy tylu osobach przydałoby się mieć krów więcej — rzekła pewnego razu staruszka, poproszę o więcej. I wyruszywszy łodzią na środek morza zanuciła:

„Ali, co masz siły wielkie
I bogactwa, dobra wszelkie,
Daj bym miała trzy króweczki,
Bym cieszyła się z trójeczki...“

Nazajutrz trzy krowy stały na łące, a staruszka była nad miarę szczęśliwa.
Ale niedługo. Pewnego dnia zachciało się jej szat wspaniałych, mnogiej służby i komfortowego mieszkania. Gdy i to uzyskała, zapragnęła trzydziestu krów i wspaniałego statku. Zbudowano też elegancką altanę, gdzie przesiadywała, przypatrując się falom morskim i szumiącej pianie.
— Niczego już chyba nie pragniesz? — mówił rybak do nigdy nienasyconej zbytkami żony. — Masz chyba wszystkiego aż nadto?...
— Mylisz się, mój drogi, — odrzekła zadumana kobieta. — Czyż nie uważasz, że na tyle krów i na taki duży budynek zamałą jest nasza wysepka? Chciałabym ją w jaki sposób rozszerzyć.
— Weź pompkę i wypompuj wodę z morza — zażartował staruszek. — Innej rady dać ci nie mogę...
— Nie żartuję wcale — uniosła się staruszka — chcę zwiększyć obszar wyspy i dlatego zaczniemy wrzucać na morskie głębie kamienie, dopóki nie zapełnimy niemi kawałów dna, potrzebnych nam dla powiększenia wyspy...
Natychmiast nakładziono na statek całe fury kamieni i cegieł i wyruszono wraz ze staruszką do rzucania takowych.
Rybak nie zgodził się na tę podróż. Starym był już i niedołężnym, wolał siedzieć spokojnie w domu i ulubioną palić fajkę.
— Niech probuje! — śmiał się do siebie — nie ma nic lepszego do roboty...
A tymczasem na morzu działy się dziwne rzeczy...
Za pierwszym rzutem kamieni, rozbito nos królowej de Wellamo, za drugim zraniono policzek, trzeci kamień rozbił głowę króla Ali i poszarpał mu niemiłosiernie brodę...
Można sobie wyobrazić przerażenie i wściekłość, jaka zapanowała w głębinie morskiej...
Fale uderzyły z całą mocą o statek i mszcząc się za zniewagę królestwu wyrządzoną, pochłonęły go prawie całego...
Jeszcze chwila, a utopiliby się wszyscy na statku będący...
Tymczasem staruszka uchwyciła się drżącemi rękami ogromnej wiolonczeli, którą brano zwykle na statek i z nią mknęła ku brzegom...
W drodze, ujrzała naraz nad sobą, straszliwe oblicze rozgniewanego boga morza.
— Jakiem prawem rzucałaś kamienie? — wykrzyknął oburzony, parskając naokół pianą. — Czyliż nie otrzymałaś odemnie wszystkiego, o co prosiłaś?...
— Otrzymałam i serdecznie dziękuję... Przedewszystkiem krowy są wyśmienite, tyle nam dają mleka...
— A więc, gdzież jest obiecane złoto słoneczne i księżycowe srebro? Oszukałaś haniebnie!...
— Królu potężny! czyż nie świeciło na falach twoich słoneczne złoto w dzień, a w nocy księżycowe światło?...
— Ja cię nauczę kpić z króla, — wykrzyknął rozwścieczony pan morza. — Popamiętasz mnie na całe życie...
Wypowiedziawszy te słowa, król morza całą siłą swych fal uderzył w wiolonczelę, która pędem popłynęła wraz ze staruszką ku wyspie. Oszołomiona tem co się stało, zaledwie na brzeg wyjść zdołała i wokoło z podziwem patrzeć poczęła.
Cóż to? Na brzegu jak dawniej siedzi jej mąż siwiuteńki i nędznie odziany i naprawia sieci, po środku wyspy stoi nizka, waląca się lepianka, a koło niej wygłodniały pies gryzie kości z rozszarpanego kruka.
Piękne krowy, dwupiętrowy domek, altany i młode służebne znikły nazawsze, jak ta piana morska rozpryskująca się naokoło.
Staruszka stała zdumiona, rozglądała się, jakby czegoś szukając, wkońcu siadła nad brzegiem i podawnemu rybę czyścić poczęła.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Elwira Korotyńska.