Dekabryści/Część czwarta/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Dekabryści
Podtytuł powieść
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia „Czasu“
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. 14 декабря
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część czwarta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.

Raz o godzinie jedenastej w nocy, weszli do celi Golicyna: komendant Sukin z placmajstrem Poduszkinem i placadjutantem Trusowem, zdjęli a niego kajdany, kazali zdjąć aresztanckie ubranie i włożyć własne.
— Zagramy w ślepą babkę, wasza wielmożność — żartował plac major, zawiązując mu oczy chustką, prócz tego włożył mu na głowę czarny tekturowy kaptur.
Następnie wzięto go pod ręce, wyprowadzono z celi i wsadzono do sań. Jechali niezbyt długo i zatrzymali się. Poduszkin ujął więźnia pod rękę i wprowadził na ganek.
— Uważajcie na siebie, nie potknijcie się — troszczył się o niego w drodze.
Przeprowadził go przez kilka pokoi, przechodząc słyszał Golicyn skrzypienie piór na papierze, widocznie były to biura kancelaryjne.
Wreszcie posadzono go na krześle i zdjęto opaskę.
— Poczekajcie tu — rzekł Poduszkin i wyszedł.
Przez szczelinę jedwabnego, zielonego parawanu, za którym siedział, widział Golicyn przelatujących lokai z półmiskami, widocznie gdzieś w pobliżu ucztowano. Potem przyszedł fligel-adjutant z papierami; i konwojowi, którzy prowadzić mieli aresztanta, gdyż Golicyn miał na sobie kajdany, które włożono mu powtórnie po zmianie odzieży.
Długo jeszcze czekał; nieopodal przeprowadzano drugiego więźnia, przybranego podobnie jak on w czarny kaptur, wreszcie nadszedł Poduszkin, kazał mu znów zawiązać oczy i wziął go pod rękę.
— Stójcie teraz — rzekł nagle i puścił jego rękę.
— Odkryjcie mu oczy — rozkazał czyjś głos.
Zdjęto mu więc opaskę i Golicyn ujrzał przestronną salę z białemi ścianami, a przed sobą długi stół obity zielonem suknem; zarzucony papierami, i mnóstwo na nim zapalonych woskowych świec, umocowanych w kandelabrach.
Za stołem siedziało dziesięciu mężczyzn w jeneralskich mundurach, wstęgach i gwiazdkach. Na pierwszem miejscu siedział minister wojny Tatiszew, po prawej jego ręce, wielki książę Michał. Dalej szef głównego sztabu jenerał Dybicz, nowy gubernator wojskowy Petersburga, Goleniszczew Kutuzow, jenerał adjutant Benkendorf. Po lewej stronie, były oberprokurator synodu, książę Aleksander Mikołajewicz Golicyn, jedyny tu cywilny, jenerał adjutant Czerniszew, Polapow Lewaszew, a na końcu fligiel-adjutant pułkownik Adlerberg. Przy osobnym stoliku zasiadał urzędnik piątej rangi łysy staruszek, prawdopodobnie sekretarz.
Golicyn wiedział już, że to jest komisya śledcza, zwana także komitetem do spraw 14 grudnia. Przez chwilę panowała cisza.
— Przybliżcie się — przemówił wyniośle Czerniszew, kiwając na niego palcem.
Golicyn podszedł do stołu, przerywając ciszę brzękiem kajdan dzwoniących mu u nóg.
— Szanowny panie! — przemówił Czerniszew, po zwykłych pytaniach o imię, nazwisko, wyznanie, wiek i t. p. — W zeznaniach swych złożonych przed jenerałem Lewaszewem, odmówiliście odpowiedzi na wszelkie pytania, twierdząc, że pozostajecie w całkowitej nieświadomości, okoliczności, które jednak...
Golicyn nie słyszał wpatrzony w Czerniszewa, którego powierzchowność wprawiała go w zdumienie. Człowiek liczący dobrze już ze czterdziestkę, wyglądał na dwudziestopięcioletniego młodzika. Czarna czupryna zwinięta w czarne pukle jak futro baranie, wybielony, wyróżowany, brwi czarne cienkie jak sznureczki, wąsiki zakręcone, żółtawe oczy ukośne wąsko przecięte, chytre i drapieżne.
— Przechytra bestya — myślał Golicyn — nie próżno mówią o nim, że samego Napoleona w pole wyprowadził.
— Raczcie dziś wyznać całą prawdę, wymienić nazwisko towarzyszy, które i tak znane są już władzom, a wyznanie to potrzebne jest tylko dla was samych, aby ulepszyć wasze położenie.
— Miałem już zaszczyt zeznawać przed jenerałem Lewaszewem wszystko, co wiem o sobie, wymieniać nazwiska innych uważać za sprzeczne z honorem.
— Sprzeczne z honorem? — powtórzył Czerniszew z udanem oburzeniem. — Pan przecież nie masz pojęcia o tem, czem jest honor. Kto narusza przysięgę, powstaje przeciw swej prawowitej władzy, niema prawa mówić o honorze.
Golicyn spojrzał na niego tak, że ten odrazu pojął. »Łatwo ci się znęcać nad zakutym w kajdany więźniem, plugawy nikczemniku«. Czerniszew pobladł pod swym malowanym rumieńcem, lecz nic nie rzekł, a tylko przełożył nogę za nogę i pokręcił palcami swój wymuskany wąsik.
— Upieracie się przy swojem i chcecie w nas wmówić, że nie wiecie o niczem, my jednak przedstawić wam możemy dwudziestu świadków, którzy wam dowiodą prawdy, a wtedy nie liczcie na pobłażanie, nikt was oszczędzać nie będzie.
Golicyn milczał i myślał znudzony. »Co za głupia komedya«.
— Posłuchajcie książę — rzekł jeszcze Czerniszew, podnosząc na niego po raz pierwszy swe wąskie, żółte oczy, błyszczące w tej chwili od złości już nie udanej. — Jeśli się będziecie dalej zapierać, pamiętajcie, że mamy sposoby zmuszenia was do mówienia.
— W Rosyi jest tortura wiem, przypominał już jenerał Lewaszew, to też wasza wielmożność napróżno mi grozi torturą, bo wiem, na co szedłem — odparł Golicyn, patrząc znów prosto w oczy Czerniszewa, który się już zamaskował i próbował się uśmiechnąć.
— No, skoro nie chcecie wymieniać nazwisk, to może zechcecie nam coś powiedzieć o celach tajnego związku — przemówił innym już głosem.
Golicyn, który obmyślił sobie już wcześniej, co ma mówić w komisyi, postanowił nie ukrywać celów stowarzyszenia. »Kto wie? myślał, może dojdzie kiedyś do potomstwa z miejsca kaźni tłumiony w niej głos wolności«.
— Naszym celem — rzekł — było obdarzyć ojczyznę ustawowo zabezpieczonym rządem, zapewniającym jej wolność. Powstanie 14-go grudnia nie było buntem, jak je panowie nazywacie, lecz pierwszą w Rosyi próbą politycznej rewolucyi. A im mniejsza garstka ludzi podjęła to przedsięwzięcie, tem zaszczytniej dla nich, bo mimo, że z powodu braku ludzi i sił niedostatecznych, głos wolności rozbrzmiewał zaledwie kilka godzin, to pomyślnem jest, że się wogóle ujawnił, bo nigdy już nie umilknie. Pokazaliśmy drogę przyszłym pokoleniom i radować się możemy zgubą naszą, bo to, cośmy posiali, zejdzie...
— A pozwólcie teraz, że zapytam was o coś, książę — przerwał mu stryjaszek, książę Aleksander Golicyn, takim tonem, jakby wcale nie poznawał bratanka — gdyby się wasza rewolucya udała, cobyście zrobili z nami wszystkimi, choćby na przykład ze mną.
— O ileby książę nie chciał uznać nowych porządków, prosilibyśmy go o wydalenie się za granicę — rzekł z uśmiechem bratanek, przypomniawszy sobie, jak stryjaszek gromił go kiedyś za noszenie okularów, co nie było dobrze widziane u dworu. »I sobie zepsuł karyerę i mnie starego podszedł«.
— Kazalibyście nam emigrować?
— Tak, oczywiście.
— Dziękujemy za łaskawość — odrzekł stryjaszek; powstawszy, ukłonił się nisko.
Wszyscy się rozśmieli i rozpoczęła się rozmowa prawie że towarzyska, która sprawiła ulgę, bo wszyscy radzi byli odetchnąć od nudy.
Ah mon prince, vous avez fait bien du mal a la Russie, vous l’avez reculée de cinquante ans — westchnął Benkendorf i dodał z subtelnym uśmieszkiem. — Nasz naród nie stworzony do rewolucyi; mądry jest dlatego, że cichy, a cichy dlatego, że niewolny.
— Sławo wolność wyraża pojęcie ponętne, lecz nieuchwytne dla człowieka, bo całe życie nasze zależne jest nieustannie od naturalnych praw przyrody — rzekł Kutuzow.
— Matematycznie jest dowiedzione, że chrześcijanin i burzyciel, powstający przeciw władzy prawowitej, to pojęcia wprost sobie przeciwne — orzekł stryjaszek.
Wielki książę Michał, powtórzył po raz setny anegdotę o konstytucyi, uważanej za żonę wielkiego księcia Konstantego. Na to kamerdyner cesarski jenerał Adlerberg zachichotał tak służalczo, bezdźwięcznie, że się sam zmieszał i próbował pokryć śmiech kaszlem.
Prezes Tatiszczew, rosyjski Falstaf z wielkim brzuchem i czerwoną twarzą, z obwisłymi policzkami, skłonny do drzemki po sutej kolacyi, otworzył na wpół jedno zmrożone oko i obróciwszy je na Golicyna, warknął pod nosem.
— Szelma! szelma!
Golicyn, patrząc na nich, myślał: »Błazny! Ale i ja nie lepszy. Miałem też z kim i o czem mówić? Nie sąd to, nie miejsce kaźni nawet, a izba lokajska«.
— czy nie moglibyście książę powtórzyć nam słów, które wyrzekł Rylejew wilią wypadków do Kachowskiego — rzucił znienacka Czerniszew, przerywając lekką pogawędkę.
— Nie mogę nic powtórzyć — odparł Golicyn, który postanowił nie odpowiadać na żadne pytanie.
— A przecież byliście temu obecni, czyżbyście zapomnieli? Więc ja pomogę waszej pamięci. Rylejew powiedział do Kachowskiego: »Zabij cara! Idź jutro rano do pałacu i tam go zabij«! Pamiętacie książę, nie prawdaż, tylko nie chcecie powiedzieć.
— Nie chcę.
— Jak uważacie książę, lecz milczeniem tem szkodzicie nietylko sobie. Potwierdzając, lub też zaprzeczając słowom Rylejewa, moglibyście uratować jego lub Kachowskiego, milcząc, gubicie obu.
»W tem on ma słuszność« — pomyślał Golicyn.
— Więc jakże? — powtórzył Czerniszew — po raz ostatni pytam: powiecie?
— Nie powiem!
— Szelma! szelma! — mruknął znów Tatiszczew.
Żółte, wąskie źrenice Czerniszewa błysnęły ponownie złością.
— A czy księżna wiedziała o waszym udziale w spisku? — zapytał po namyśle.
— Jaka księżna?
— Małżonka wasza — uśmiechnął się słodko Czerniszew.
Golicyn uczuł, że kajdany zaciężyły mu nagle do nie zniesienia, nogi ugięły się pod nim i aby nie upaść, postąpił krok naprzód, chwytając za poręcz krzesła.
— Usiądźcie książę! bladzi jesteście, czy się źle czujecie?
Wstał i sam mu podsunął krsesło.
— Żona moja o niczem nie wiedziała — oświadczył Golicyn, osuwając się na krzesło.
— Nie wiedziała? — zadziwił się Czerniazew, uśmiechając się jeszcze słodziej. — Ślub wzięliście wilią aresztowania, małżeństwo z miłości, i nic jej nie zwierzyliście? mimo że tajemnica ta dotyczyła waszego i jej losu. »Nie naturalne, nie naturalne«. Darujcie książę! Zresztą nie macie powodu niepokoić się, chyba w ostateczności trudzilibyśmy księżnę.
»Czy rzucić się na podleca i rozwalić mu łeb kajdanami«, myślał Golicyn.
Ecoutez Czerniszew, il est trés probable, que le prince n’a, voulu rien confier à sa femme e qu’elle n’a rien su — przemówił wielki książę Michał, który już od pewnego czasu chmurzył się, zasłaniał arkuszem papieru, lub przesuwał po ustach rączką od pióra. Le bourru bienfaisant, poczciwy mruk, srogi był z wyglądu, ale serce miał dobre.
— Słucham wasza wysokość! — skłonił się Czerniszew.
— Jutro dostanie pan wszystkie pytania na piśmie — rzekł do Golicyna i powstawszy z miejsca, poszedł do dzwonka i pociągnął za sznurek.
W progu ukazał się plac major Poduszkin z konwojowymi.
— Panowie! — rzekł Golicyn, podnosząc się z krzesła — wyście mnie pytali o wiele rzeczy, pozwólcie i mnie z kolei zadać wam pytanie.
Powiódł oczyma po obecnych z bladym uśmiechem na zmartwiałej twarzy.
— Co? Co to znaczy? — żachnął Tabiszczew, otwierając oba oczy.
Il a raison messieurs il faut être juste laissons le dire son dernier mot — uśmiechnął się wielki książę, przeczuwając jeden z tych kalamburków, w których się lubował.
— Nie bójcie się panowie, nie powiem nic strasznego — uśmiechnął się znów Golicyn — chciałem tylko spytać, za co nas sądzą.
— Cóż to? Głupca udajecie, rozzłościł się Dybicz. — Buntowaliście lud, myśleliście o carobójstwie i jeszcze pytacie za co was sądzą.
— Myśleliśmy — rzekł Golicyn zwracając się do Dybicza — chcieliśmy może zabić, lecz nie zabiliśmy, a dlaczegóż nie sądzą tych, którzy zabili, nie teoretycznych lecz prawdziwych morderców.
— Jakich morderców? Mówcie do rzeczy, mówcie do rzeczy! lub niech was dyabli biorą — krzyknął Dybicz rozwścieczo waląc pięścią w stół.
— Nie trzeba! nie trzeba! Wyprowadźcie go ztąd jak najprędzej — protestował Tatiszczew, nagle zalękniony.
— Ci panowie — rzekł Golicyn, podnosząc obie skute ręce i ukazując najpierw Tatiszczewa, potem Kutuzowa, ci panowie dobrze wiedzą o kim mówię.
Wszyscy osłupieli, zrobiło się tak cicho, że słychać było wyraźnie trzeszczenie gorejących świec.
— Nie wiecie? No to ja wam przypomnę carobójstwo z 11 marca 1801.
Tatiszczew zsiniał, Kutuzow pozieleniał, gdyż obaj brali udział w morderstwie cara Pawła pierwszego i wszyscy obecni wiedzieli o tem dobrze.
— Precz! piecz! zabrać — krzyknęli obaj zrywając się i odżegnując się ruchami rąk.
Poduszkin przybiegł do aresztanta i narzucił mu kołpak na głowę, konwojowi pochwycili go pod ręce i wyprowadzili z sali, ale i pod kołpakiem Golicyn śmiał się jeszcze tryumfującym śmiechem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Barbara Beaupré.