Dekabryści/Część czwarta/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Dekabryści
Podtytuł powieść
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia „Czasu“
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. 14 декабря
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część czwarta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.

— Na tortury wezmą, o Boże daj siłę przenieść — to była pierwsza myśl Golicyna, skoro ocknął się na świeżem powietrzu.
Oberpolicmajster Szulgin, chcąc przywieść go do przytomności, kazał spuścić okna karety, w której go wieziono z pałacu do twierdzy.
— Co za męki przenosili chrześcijańscy męczennicy... Ale to święci, a ja. No nic, może i ja — próbował dodawać sobie otuchy, lecz ta nie przechodziła i przenikał go żywiołowy strach.
Kareta zatrzymała się przed domem komendanta petropawłowskiej twierdzy. Szulgin wysadził więźnia i zdał go feldjegrowi, ten zaś wprowadził go do niewielkiego pokoju, z gołemi ścianami, gdzie prawie nie było mebli, prócz stolika i dwóch krzeseł. Na stole paliła się łojowa świeca.
Feldjegier posadził Golicyna na jednem krześle, a sam siadł na drugiem i tak pokojowo ziewnął zasłaniając usta dłonią, a potem przeżegnał się, że Golicyn spodziewać się zaczął, że go na męki nie wezmą.
— Nie wezmą? Aż oto idą, Boże ratuj! — pomyślał, słysząc w przyległym pokoju, kroki i szczęk żelaza i czując przytem wewnątrz pod piersią, jadowite jakby wessanie powietrza od którego wnętrzności się przewracają.
Wszedł siwy starzec ostrzyżony nizko po żołniersku, bez nogi, postukując drewnianą kulą. Był to jenerał Sukin, komendant Petropawłowskiej twierdzy za nim wszedł niski tłusty człowieczek z przełamanym nosem, plac-major Poduszkin, dalej różni jeszcze plac-adyutanci, gefrejterzy i kilku jeszcze niższych »czynów«.
Sukin trzymał w ręku żelazny pręt z jakiemiś kołkami.
Niezawodnie narzędzie męki — pomyślał Golicyn truchlejąc i przymrużył oczy, żeby nie widzieć.
— Ratuj mnie Boże, ratuj — powtarzał w duchu odchodząc prawie od zmysłów.
Sukin podszedł do stołu, postukując drewnianą nogą, podniósł do światła urzędowy papier i oświadczył.
— Najjaśniejszy pan, cesarz monarcha kazał ciebie zakuć w kajdany.
Wyraz »ciebie« wymówił z umyślnym naciskiem.
Golicyn słyszał to, lecz jeszcze nie rozumiał. Kilku ludzi rzuciło się na niego i zaczęło mu nakładać kajdany na ręce i nogi i zamykać je na klucz, on jeszcze nie rozumiał, lecz nagle pojął i zagryzł wargi zapierając dech w sobie, aby się na głos nie rozpłakać z radości równie szalonej i żywiołowej jak poprzedni strach bo wreszcie pojął, że męki nie będzie.
Patrzył prosto w twarz komendanta, myśląc »co za godny człowiek« nawet beznosy major, wydał mu się sympatyczny, a rabe twarze żołnierskie, wydały mu się takie poczciwe, że gotów był każdego ucałować.
Zauważył nieznaną sobie pomarańczową wypustkę na mundurze adyutanta.
— Widocznie zmienili z powodu nowego panowania — pomyślał, z tą samą dziwnie bezmyślną radością.
Wstyd mu nieco było, że tak okropnie stchórzył, lecz i wstyd ten rozpływał się w rozradowania.
— Jegor Michajłowicz! Zaprowadzić go do Aleksiejewskiego fortu — rozkazał Sukin Poduszkinowi, a ten związał w dwóch końcach chustkę i nałożył ją na głowę Golicyna, tak aby mu oczy zakryć.
Więzień wstał, sachwiał się i omal nie upadł, bo nie przywykły był chodzić w kajdanach. Chwycili go pod ręce, wywiedli na podwórze i wsadzili do sani. Poduszkin siadł obok niego i objął go w pół. Sanie często zmieniały kierunek, kręcąc się widocznie w ciasnych uliczkach twierdzy między bastjonami.
Wyjrzawszy jednem okiem z pod opaski, Golicyn zobaczył zwodzony mostek, rzucony przez rów i jakby bramę w grubym kamiennym murze.
— Gdzie mnie wieziecie? Do Aleksiejewskiego okopu? — spytał Poduszkina.
— Nie troszcie się o kwaterę, stancyjka będzie wyborna — uspakajał go Poduszkin, poprawiając mu przewiązkę na oczach.
Golicyn przypomniał sobie, co słyszał o tym forcie, do którego wsadzano tylko tak zwanych »zapomnianych« i że z niego nikt nigdy nie wyszedł, lecz w porównaniu z torturą wieczne więzienie wydało mu się pomyślnością. Sanie zatrzymały się, aresztanta wysadzono, biorąc go znów pod ręce i prowadzono po stopniach na jakieś schody, drzwi zazgrzytały na rdzawych zawiasach i zatrzasnęły się z ciężkim hakiem.
»Zostawcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie« — przypomniał sobie Golicyn.
Zdjęto mu z oczu opaskę, i major prowadził go przez długi korytarz, słabo oświetlony mętnymi płomykami i gdzie były po obu stronach szeregi drzwi, opatrzonych numerami. Poduszkin szedł przodem i pukał do różnych drzwi, pytając czy zajęty. Odpowiedź zawsze prawie wypadała twierdząco, wreszcie odnaleziono celę, o której plac major rzekł: »ten numer wolny«.
— Proszę tu wejść — rzekł uprzejmie Poduszkin.
Golicyn wprowadzony został jakby w wązką i długą szczelinę muru, przypominającą grób. Szyldwach zaświecił lampkę, składającą się z zielonej szklaneczki, z knotem pływającym w oliwie. Przy mdłem światełku obaczył Golicyn nawisłe sklepienie powały, okno w głębokiej niszy, zaopatrzone w gęstą i grubą kratę żelazną, dwa krzesła, stolik szpitalny, tapczan i cuchnący szaflik w kącie, tak zwaną »paraszkę«.
Zdjęto z niego kajdany, rozebrano całkowicie, obszukując go, rewidując, poszczypując, nawet pod pachą, potem zabrano mu jego odzież i włożono ubranie aresztanta. Kurtkę więzienną, spodnie, zatłuszczony chałat, ostrzępione pantofle, nad miarę duże.
Po chwili wszedł do celi wysoki, chudy staruszek, w długopołym surducie a czerwonemi wyłogami i czerwonemi naszywkami, krojem mundurów z czasów cesarza Pawła. Był to komendant Aleksiejewskiego fortu, Szwed, Lilien-Ankern. Żołnierze z więziennej straży uważali go za trochę obłąkanego i nazywali go »Kaszczejem« nieśmiertelnym i wierzyli mocno, że ma już sto lat, z których pięćdziesiąt spędził w kazamatach, wieczny więzień wśród więźniów.
Zgarbiony, z rękami założonemi w tył, z otwartemi ustami, z których sterczały dwa żółte zęby z oczyma niewidzącemi, szedł posuwistym krokiem prosto na Golicyna.
— Jak wasze zdrowie? — spytał go jeszcze zdaleka i niedoczekawszy odpowiedzi, osunął się na kolana i biegłym od długiego nawyknienia gestem, nakładać począł kajdany na nogi więźnia. Włożywszy je, zaczął pokazywać, jak trzeba chodzić w kajdanach, podtrzymując za sznurek ogniwa łańcucha, zsunąwszy jednako obrożę obu nóg.
Golicyn próbował, lecz znów o mało nie upadł.
— Nic to, nauczycie się — pocieszał go placmajor.
Obróciwszy obrączki na rękach, tak, aby dotykały ciała zamszową skórką, komendant spytał:
— Czy możecie tak pisać?
— Mogę.
— Ot i skończona »toaleta« — przemówił grzecznie Poduszkin, a Liljen-Ankern zawsze na kolanach, podniósł na więźnia swoje stuletnie oczy, zachodzące plewką, jak u śpiących ptaków i wyrzekł z namaszczeniem, jakby słowa modlitwy:
— Boże miłosierdzie wszystkich nas zbawi.
— Tak zapewne na tamtym świecie starzy nieboszczycy witają nowego — pomyślał Golicyn.
Stary wstał i w tej samej zawsze postawie przygarbiony, z rękoma założonemi w tył, wyszedł a celi.
Dozorcy, pomogli Golicynowi przejść z krzesła na więzienną pryczę.
— Odpocznijcie z Bogiem, nie gryźcie się, wszystko przejdzie — rzekł Poduszkin. — Numerek wasz wygodny, sucheńki, cieplutki.
Wszyscy wyszli i zamknięto drzwi, klucz zazgrzytał w zamku i nastąpiła cisza.
Golicyn czuł się pogrzebany za życia, a jednak wciąż jeszcze radował się, że męki nie było. Zobaczył na stole kęs razowego chleba i dzbanek z kwasem. W czasie rewizyi jeszcze prosił o jedzenie, a plac major usprawiedliwiał się, że późno już, że wszyscy w kuchni śpią i kazał przynieść chleba i kwasu.
Golicyn zjadł i wypił wszystko, dawno już nie wieczerzał z takim apetytem. Zaczął układać się do snu. Zdjął chałat z trudem, dźwignął nogi obciążone kajdanami. Miał już wyciągnąć się, jak długi na swym tapczanie, lecz spojrzał na poduszkę bez nawleczki i zobaczył na niej tłuste plamy. Powąchał, zmarszczył się.
Na stole leżała chusteczka od nosa Marynki, złożona we czworo, z wyszytym czerwono znakiem M. T. Widocznie żegnając się, zdążyła wsunąć mu ją do kieszeni, a przy rewizyi zapomnieli zabrać, czy może umyślnie zostawili przes litość. Rozłożył chusteczkę tak, aby nie dotykać twarzą brudnej poduszki i uśmiechnął się. Chusteczka pachła Marynką. Przypomniał sobie teraz, jak w pierwszą i ostatnią noc poślubną, gdy cna rozbudziła go pocałunkiem, nie umiał jej zatrzymać i zasnął głupio.
Gdzieś blisko, prawie nad samem uchem zagrała, zaśpiewała, zadzwoniła pieśń Kurantowa, niby złoto brzmiące anielskie pienia i zdało się Golicynowi, że słyszy znów słowa: »Boże miłosierdzie zbawi wszystkich«, pozdrowienie martwego między martwymi.
Uśmiechnął się znów błogo i zasnął z tym uśmiechem, a ostatnią myślą jego było: »W paszczy zwierza, jak u Pana Boga za pazuchą«.
Wczorajsze dźwięki tylko w odwrotnym porządku, zbudziły go nazajutrz. Najpierw zgrzytanie śrub, odsuwanie zasuwek, a wreszcie szczęk klucza, obracanego w zamku.
Wszedł Lilien Ankern, spytał jak wasze zdrowie i niedoczekawszy odpowiedzi, znikł z celi. Fajerwerker Szykajew, młody, z wesołą twarzą żołnierz, przyniósł lekkiej herbaty w ogromnym ołowianym czajniku i dwa kawałki cukru. Cukier trzymał przez grzeczność, nie na gołej dłoni, lecz w fałdach poły munduru. Ułożył to wszystko na stole i skłonił się przyjrźnie.
— Która godzina? — spytał Golicyn.
Szybajew uśmiechnął się, milcząc i wyszedł skłoniwszy się znów. Inny, młody żołnierzyk, inwalida, wyniósł »paraszkę« i począł wymiatać celę miotłą.
— Która godzina? — spytał znów Golicyn.
Żołnierzyk milczał.
— A jaka pogoda na dworze?
— Nie mogę wiedzieć.
Chroniąc się od chłodu Golicyn owijał się chałatem i zagrzewał herbatą, oglądał przytem swą suchą, ciepłą stancyjkę.
Na utrąconej sztukateryi, błękitnawy pas świeżo zamalowany oznaczał poziom, którego dosięgała woda w czasie ostatniej powodzi. Dalej były wilgotne plamy, a z sufitu i rury piecowej prawie że ciekło. Powietrze wogóle przesycone było duszną stęchlizną, podziemnej wilgoci, a gdy zapalono w piecu z korytarza, rura żelazna rozgrzana mocno trzeszczała od ognia, tak że w głowę było gorąco, a w nogi zimno.
Ściany opadały koliście, przedłużając niejako sufit do samej podłogi, tak, że stać można było prosto tylko w samym środku celi, a po bokach trzeba się było zginać. Pod zasnutem pajęczyną sklepieniem, roiły się pająki, tarakany i inne jeszcze gady, nieznanego Golicynowi wyglądu, wysuwając się do połowy z różnych szczelin.
— Lepiej się nie rozglądać — i spuścił oczy, lecz wtedy ujrzał, że coś pełznie po podłodze; był to olbrzymi rudy szczur.
Okno było grubo zamalowane kredą, tak, że nawet w dnie słoneczne panował w celi, wieczny mrok. We drzwiach wyrżnięty otwór, tak zwane »oczko« okratowane od wnętrza, a zewnątrz zasłonięte zieloną firanką. Szyldwach, który chodził po korytarzu wysłanym wojłokową matą, i sam miał na nogach miękie walonki, poruszał się niedosłyszalnie, a skoro tylko więzień pozwolił sobie kaszlnąć, chrząknąć, poruszyć stołkiem, ukazywała się zaraz w »oczku« czujna twarz dozorcy.
— Kto tu? — spytał z po za drzwi znajomy Golicynowi głos.
— Michajłow — odpowiedział głos Poduszkina i w okienku poznał Golicyn wąs Lewaszewa.
Dlaczego nazwano mnie Michajłowem, zapytywał siebie więzień, chyba dlatego, że jestem synem Michała.
Celui ci a les fers aux bras et aux pieds — objaśniał Lewaszew, jakby pokazując komuś rzadkiego zwierza i zdało się Golicynowi, że w okienku przemknęła twarz, wielkiego księcia Michała Pawłowicza.
Na ścianach izby widać było w pół zatarte rysunki i napisy, które widocznie kazano więźniom wyskrobać, lecz ślady ich zostały, zagrobowe pamiątki poprzednich więźniów. Niektóre z nich ocalały. Jeden z rysunków, wyobrażał kobiecą główkę, pod którą wypisano wiersz:

Tyś mi na ziemi bóstwem była
Lecz już odeszłaś w wieczną dal
Módl się tam za mną....

Dalszy ciąg wytarto, zostały tylko słowa: »Ujrzeć cię jeszcze«.
Dalej znów rysunek głów męskiej i kobiecej. Pod męzką wypisane było: »Bracie zdecydowałem się na samobójstwo«, a pod kobiecą: »Żegnaj maman na wieki«, a dalej słowa ewangelii: »W ciemnicy byłem i nawiedził mnie«.
Otworzyły się drzwi i wszedł duchowny, szeleszcząc wspaniałą jedwabną rasą z krzyżem na piersiach i zawieszonym orderem.
— Czy mam honor widzieć kniazia Waleryana Golicyna — zapytał ceremonialnie, zatrzymując się u drzwi.
— Proszę, bądźcie łaskawi wejść ojcze — odparł Golicyn.
»Skoro przysyłają mi popa, więc nie tortura a kara śmierci — pomyślał i przypomniał mu się wielki inkwizytor z don Karlosa Szillera«.
Chciał powstać na spotkanie gościa, ale zachwiał się, głośno brzękając kajdanami. Duchowny poskoczył ku niemu i podtrzymał.
— Czyście się nie skaleczyli, pół puda obroży lekko licząc dźwigacie na sobie.
— Nie, nic mi się nie stało. Dlaczego stoicie, siadajcie Ojcze — zapraszał Golicyn.
— Pozwólcie przedstawić się. Jestem ojciec Piotr Mysłowski, protojerej kazańskiego soboru, a tutejszych więźniów ojciec duchowny i śmiem dodać przyjaciel, czem się i szczycę, bo nie grzech pochwalić się przyjaźnią najdostojniejszych ludzi.
»Szpieg rzuca piaskiem w oczy« — pomyślał Golicyn i spojrzał na niego uważniej.
Chłop, jak dąb, ogromnego wzrostu, barczysty, przystojny przytem, majestatyczny. Ogromna ruda broda, trochę już siwiejąca. Wygląd zdrowego włościanina, lat około pięćdziesięciu, a i twarz chłopska z grubsza ociosana, ale dobra i rozumna. Małe oczka ocienione nawisłemi powiekami, miały ów dwoisty wyraz tak pospolity u ruskich ludzi prostoduszny i przebiegły zarazem.
— No, a kiedyż egzekucya? — spytał Golicyn, badając go uparcie wzrokiem.
— Czyja egzekucya? jaka?
— Moja, a jaka, to już wy lepiej wiecie, czy rozstrzelają mnie, czy głowę zetną?
— Co wy książę? Bóg z wami — zaprzeczył trzepiąc rękami Mysłowski. — Ot macie tu krzyż, choć i nie przystoi przysięgać, na krzyż ten klnę się wam, że o żadnych egzekucyach nikt nie myśli. Czy zapomnieliście, że kara śmierci zniesiona w Rosyi ustawą.
Golicyn jeszcze nie wierzył, lecz tak jak wczoraj, gdy opuściła go obawa męki, serce skakało mu z radości.
— Niema kary śmierci, za to jest tortura — rzekł, badając znów wzrokiem gościa.
— W dziewiętnastym wieku tortura? I to w chrześcijańskiem państwie, po złotych dniach Aleksandrowskich — pokiwał głową ojciec Piotr. — Ach, panie mój, panie! Co za niedobre myśli, dodać mogę, nawet nieprzystojne, wybaczcie, że powiem nawet, nieszlachetne, nawiedzają was. Wam się dobra życzy, a wy męczyć chcecie drugich i siebie. Nie chcecie wiedzieć, z kim macie do czynienia. Gdybyście znali niewysłowione miłosierdzie monarsze...
— Słuchajcie, co wam powiem, batiuszka — przerwał Golicyn. — Pamiętajcie raz na zawsze, że ja się o miłosierdzie monarsze nie ubiegam i przekładam nad nie stryczek na szyję, lub topór. Nie trudźcie się więc na próżno, bo nic ze mnie nie dobędzie. Rozumiecie?
— Rozumiem; jak tu nie rozumieć! »Poszedł pracz, pop!« »ty dla mnie gorzej psa«, bo i psa tak byście nie wygnali.
Głos mu zadrżał, usta skrzywiły się, oczka zamgliły; zasłonił oczy rękami.
— »Zdrowe chłopisko, a jaki wrażliwy« — pomyślał Golicyn.
— Wyście mnie źle pojęli, ojcze Piotrze! Nie chciałem was obrazić.
— Och! wasza światłość! Któż-by tu uważał na obrazy — odparł ojciec Piotr, odejmując ręce od twarzy i wzdychając ciężko. — Nie raz człowiek spędzi żałość serca na pierwszym lepszym z brzegu i lżej mu się robi, na zdrowie wychodzi. Nie jestem przecież głupcem i wiem, co macie na myśli. Pop zaszedł do więźnia; od kogo? Od władzy oczywiście, jak szpieg niegodny. A przecież wy mnie, panie, widzicie po raz pierwszy w życiu. Piętnaście lat w kazamatach służę, w tem piekle tutejszem, biję się z tem, jak ryba o lód. I dlaczego służę? Jak myślicie? Dla tej blaszki, prawda? — mówił, ukazując mu order. — Obsypcie mnie rangami, gwiazdami, nie zostałbym tu i dnia jednego, gdyby nie to, że dobra życzę, choć małego, że choć trochę pomódz chcę tym, którym już nikt nie pomoże. Czyż inaczej wytrwałbym na takim paskudnym urzędzie? Przecież gdyby nie ja, lichy pop, nie byłoby tu komu ująć się za wami, a zwłaszcza po wypadkach z czternastego, które mnie bliżej obchodzą.
— Dlaczegóż to bliżej?
— A dlatego, że ja sam z takich jestem — wynurzył się ojciec Piotr i zaczął cichym szeptem.
— Choć prosty ja człowiek, lecz z łaski Boga zdrowy rozum mam i serce nie stępione. Więc patrząc na porządki tutejsze, buntuję się nieposkromionym buntem, szarpię się i męczę, chcę ujść grzechu, a nie mogę. Zdaje się oddawna już powinienem był przywyknąć, a jednak i dziś, gdy zobaczę więźnia a jeszcze, jak wy, w tych żelaznych rękawicach, wszystko we mnie kipi i burzy się. Człowieka, stworzenie Boże, najbardziej dla wolności stworzone, widzieć go w kajdanach, męka niewysłowiona.
»Nie inkwizytor to z Szillera, a sam Sziller« — pomyślał Golicyn coraz bardziej zdumiony.
— Ojcze Piotrze! Jam bardzo zawinił wobec was, darujcie! — rzekł, podając mu rękę.
Ten mocno ją uścisnął, poczerwieniał, zamrugał powiekami i zachlipał, rzucając się na szyję Golicynowi z wielką czułością.
— A u spowiedzi i komunii świętej? Dawno byliście przyjacielu? — zapytał niby od niechcenia.
Lecz Golicyn odgadł odrazu, że po to głównie przyszedł. Oswobodziwszy się z nacisków, Golicyn znów spojrzał uważniej na swego gościa i stwierdził znów ów dwoisty wyraz, przebiegły i prostoduszny razem. Nie mógł i teraz rozstrzygnąć, co w człowieku tym przeważa, chytrość, czy prostota.
— Dawno nie byłem! — odparł mimowoli na pytanie o spowiedzi.
— A teraz nie życzycie sobie?
— Nie! Nie życzę.
Rosyjskie prawa nakazują duchownym donosić o wrogich uczuciach przeciw »wysoko położonym osobom« — pomyślał Golicyn.
Ojciec Piotr, jakby chciał jeszcze go o coś zapytać, lecz nie rzekł nic i spuścił głowę. Potem wstał i miał się ku odejściu.
— Spieszę do waszego sąsiada Oboleńskiego, który siedzi tu obok za ścianą. Zdaje się przyjaciel wasz.
— Tak, przyjaciel.
— Zanieść mu pozdrowienie od was?
— Owszem pozdrówcie.
Niepodobało się Golicynowi, że ojciec Piotr tak łatwo udziela mu wiadomości, o której nie wolno wiedzieć aresztantowi, jakby już z sobą weszli w zmowę.
— Ach! omal nie zapomniałem — rzekł jeszcze Mysłowski, wyjmując z kieszeni stary skórzany futerał.
— Moje okulary! — krzyknął z radością Golicyn, skąd się u was wzięły?
— Od pana Frindina.
— Odbiorą mi je znowu, już jedne zabrali.
— Nie odbiorą, dostałem dla was pozwolenie.
Niepodobało się i to Golicynowi, że się Mysłowski narzuca z grzecznościami, za które on niema czem płacić.
— Pan Frindin kazał jeszcze powiedzieć, że księżna Marya Golicyn pozdrawia was i kazała wam powiedzieć, że ufa mocno w Bogu, a i was o to samo prosi. Pisać sama jeszcze nie może, bo teraz srogie obostrzenia, ale potem będzie mogła przezemnie — dodał szeptem prawie, oglądając się na drzwi. — Wszystko się ułoży wasza światłość, i w kazamatach ludzie żyją, tylko się nie gryźcie i nie upadajcie na duchu.
Odchodząc, podniósł rękę jakby go chciał błogosławić, lecz rozmyślił się i uściskał go tylko, potem wyszedł.
Golicyn już teraz prawie całkiem uwierzył, że nie czeka go ani męka, ani śmierć, i cieszył się; nie była to jednak już owa wczorajsza nadobłoczna radość, »w paszczy zwierza jak u Pana Boga za pazuchą«, coś zepsuło się niby zmętniało w tej radości. Zrozumiał, że są rzeczy gorsze od męki i śmierci. Choćby nawet ojciec Piotr był istotnie przedobrym, cudownie prostym popem, to dla niego Golicyna może się stać niebezpieczniejszym od wszystkich szpiegów i szpiclów.
Fajerwerker Szykajew, przyniósł obiad, kwaśny żur z kaszą. Kasza ta omaszczana była olejem, który tak szkaradnie cuchnął, że Golicyn włożywszy do ust strawę, nie mógł jej przełknąć i wypluł. Nie dano mu noża ani widelca, a tylko łyżkę drewnianą.
»Nic ostrego zapewne, abym się nie zarżnął« — pomyślał.
Po obiedzie, plac-adyutant Trusow, młody człowiek, z czerwoną bezczelną twarzą, przyniósł mu paczkę tytoniu, z wykwintną cygarnicą z perłowej masy.
— Może chcecie zapalić?
— Dziękuję uprzejmie nie palę.
— A czyż to nie wasze?
— Nie, nie moje.
— Proszę darować — rzekł Trusow z uśmiechem od którego twarz jego stała się jeszcze bezczelniejsza.
»Kuszenie tytoniem jak wpierw kuszenie ciałem i krwią Chrystusa« — pomyślał Golicyn z oburzeniem.
Skoro ściemniło się przy słabem świetle nocnej lampki, karakony wypełzły rojnie i sunęły z szelestem po ścianie, przerywając ciszę chrobotem swych łap. Przes górną część okna, niezamazaną wapnem widać było wąski pas ciemnego nieba i mruganie jedynej gwiazdki.
Golicyn myślał o Marynce, lecz nie chcąc się rozstrajać, zmuszał się więc do innych myśli i postanowił dać znak Oboleńskiemu. Przysiadł na tapczanie i zastukał palcem w ścianę, przyłożył ucho, lecz nie było odpowiedzi. Ściana była gruba stuk palcem nie wystarczał. Zmienił więc system i zastukał śrubką od kajdan, na co w odpowiedzi usłyszał podobne stukanie. Ucieszył się tak, że zapomniał o stróżach więziennych i grzmotnął mocno w ścianę, lecz na skutek tego wpadł do celi gefreiter Niczyporenko, z rozpitą, rozczarwienioną gębą.
— Ty co wyprawiasz sukin-syn, do worka chcesz?
— Do jakiego worka? — zapytał Golicyn nie tyle obrażony, co zadziwiony formą połajanki.
— Jak wsadzą, to sam zobaczysz — warknął gefrejter odchodząc, takim tonem, że Golicyn zrozumiał, iż to nie przelewki i że spotkać go może chłosta.
Położył się na tapczanie, obrócił twarzą do ściany i udał że śpi, póki się nie uciszyło, potem znów zaczął stukać palcem w ścianę, a Oboleński odpowiadał.
Zrazu stukali bez rachunku, zapalczywie, z radością, byle tylko słyszeć się wzajemnie »ty?« «ja», «ty?», «ja» i krew im huczała w uszach, z obawy, że może odpowiedzi nie będzie i z radości, że się jednak porozumiewają. Potem zaczęli liczyć uderzenia dla układania zdań, lecz zawsze coś przeoczyli, stukali za mało lub za dużo, ustawali zniechęceni i znów rozpoczynali. Stukając Golicyn zasnął i całą noc śniło mu się, że stuka.
Przeszło tak kilka dni, tak podobnych do siebie, że Golicyn stracił rachubę czasu. Zaczął więc kręcić gałki z chleba i przylepiał je na ścianie, ile gałek tyle dni. Nudy prawie nie doznawał, gdyż miał mnóstwo drobiazgowych zatrudnień i uczył się chodzić w kajdanach, krążył po swej ciasnej izdebce, jak zwierz w klatce, trzymając się poręczy krzesła, aby nie upaść. Jedyna chusteczka Marynki służyła mu wciąż za nawleczkę, oszczędzał ją i aby nie zabrudzić, nauczył się ucierać nos w palce; z początku czynił to ze wstrętem, lecz potem przywykł.
Zauważył, że zrana, gdy spluwał i chrząkał, wydzielał mu się kopeć z gardła i z nosa, lampa nocna kopciła, bo miała za gruby knot. Golicyn wyjął go, rozdzielił na włókna i wsadził z powrotem, lampa przestała kopcić i powietrze się oczyściło.
Spał, nie rozbierając się, bo nie umiał jeszcze rozdziewać się w kajdanach, bielizna zbrukała się do ostateczności, pchły go obsiadły. Mógłby poprosić o świeżą bieliznę z domu przez Mysłowskiego, lecz nie chciał zaciągać u niego dalszych obowiązków wdzięczności. Długo cierpiał, wreszcie przebrała się miara więc zdecydował się prosić o bieliznę Poduszkina. Przynieśli źle zmaglowaną, nie wyschłą jeszcze, parę grubych, żołnierskich kalesonów i szorstką, parcianą koszulę; wdział je z rozkoszą.
Raz piec nadymił, otworzono więc drzwi na korytarz, dla przewietrzenia celi. Te drzwi otwarte, przez które wyjść nie było można, wywołały u więźnia to ciężkie poczucie niewoli, tak nieznośne, że rad był, gdy wreszcie drzwi zamknięto.
Stukali dalej do siebie z Oboleńskim, lecz wciąż jeszcze nie mogli się zrozumieć. Golicyn miał już palce popuchłe i paznogcie połamane; pogrzebani żywcem, tłukli głowami o wieko trumny. Wreszcie Golicyn doszedł do przekonania, że niczego nie dokażą, dopóki nie obmyślą sobie alfabetu.
W ramie okna, w celi Golicyna, był blaszany wentylator; odłamał z niego drzazgę i wyostrzył na cegle, odkrytej przez oderwanie tynku; tym improwizowanym nożem wyciął patyczek z drewnianej nogi tapczanu. Zdjął następnie nieco sadzy z okopconego knota, rozrobił wodą, w jamie wydrążonej w futrynie okna, umoczył drewienko w czarnym płynie i wypisał na ścianie alfabet, litery w kratkach, z oznaczeniem liczby uderzeń — krótkie oznaczył punktami, długie kreskami. Następnie wydobył z futerału papierek, zatykający dziurawe dno i wypisał na nim poraz drugi alfabet, zamierzając posłać go Oboleńskiemu.
Co rano żołnierzyk inwalida przynosił mu do omywania glinianą miskę i ołowiany dzbanek, napełniony wodą. Golicyn nie mógł się sam umyć, mając ręce skute, więc żołnierz namydlał mu ręce jedną po drugiej i zlewał je wodą. Raz przyniósł mu ułamek zwierciadła, on spojrzał i nie poznawał własnej twarzy, tak wychudł, zmienił się, zarósł. Nie kniaź to Golicyn już był, a prawdziwy Michajłow katorżnik. Z żołnierzem nie wdawał się w rozmowę, a i ten zresztą uparcie milczał, lecz raz sam przemówił.
— Raczcie wasza wielmożność przejść bliżej do pieca, tam będzie cieplej.
Mówił to szeptem i przeniósł sam taboret z miską bliżej pieca, gdzie nie dosięgał już wzrok szyldwacha, czuwającego w korytarzu; potem spojrzał na Golicyna przeciągle i jakby ze współczuciem.
— Ot! tęskno siedzieć w kazamacie — rzekł — ale co poradzisz, tak się widać Bogu podobało; Bóg lubi cierpiących, to się może i zmiłuje.
Golicyn spojrzał na niego. Twarz koścista szara, z wystającemi pod oczyma policzkami, lecz w małych, zapadłych oczkach taka dobroć, iż zdziwił się, że tego pierwej nie zauważył. Dobył z kieszeni portret ze spisanym alfabetem.
— Możesz to oddać Oboleńskiemu?
— Pozwólcie, owszem, można będzie.
Ledwie Golicyn zdążył wsunąć mu do ręki, papier, gdy wszedł plac-major Poduszkin, z gefrejterem Niczyporenką. Obejrzeli piec, który znów dymił, nie zauważyli nie i wyszli.
— Małośmy nie wpadli — szepnął Golicyn, blady z przerażenia.
— Bóg się zmiłował — szepnął żołnierzyk.
— A dostałbyś?
— Przez strój pędzą naszego brata, za takie rzeczy.
— Zgubisz się jeszcze, oddaj mi kartkę.
— Nie bójcie się wasza wielmożność, bądźcie spokojni, dostawię na pewno.
Golicyn poczuł, że nie ma na to słów podsięki.
— Jak ci na imię?
Żołnierzyk znów popatrzył na niego długo i żałośnie.
— Ja wasza wielmożność człowiek martwy — uśmiechnął się cicho, jakby w samej rzeczy martwym już uśmiechem.
Golicynowi na płacz się zbierało; poraz pierwszy w życiu zrozumiał naprawdę przypowieść o litościwym Samarytaninie, odpowiedź na pytanie: »Kto mój bliźni?« Tejże nocy wiódł rozmowę z Oboleńskim.
— Witam cię! — zastukał Golicyn.
— Witam cię! — powtórzył Oboleński — czy zdrów jesteś?
— Zdrów, tylko w kajdanach.
— Ja płaczę.
— Nie płacz! wszystko dobrze — odstukał Golicyn i sam zapłakał ze szczęścia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Barbara Beaupré.