Dekabryści/Część czwarta/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dekabryści |
Podtytuł | powieść |
Wydawca | Krakowska Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia „Czasu“ |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Barbara Beaupré |
Tytuł orygin. | 14 декабря |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część czwarta Cały tekst |
Indeks stron |
Następnego ranka komendant Sukin przyniósł Golicynowi zapieczętowaną kopertę z piśmiennemi pytaniami, papier, atrament i pióra.
— Nie spieszcie się z odpowiedzią, namyślcie się pierwej — rzekł oddając mu paczkę.
Dnia tego podano mu tylko chleb i wodę. Zrozumiał, że to kara za wczorajsze.
Późnym wieczorem wszedł sztabs-adyutant Trusow i położył na stole białą pszenną bułeczkę apetycznie przyrumienioną, podobną do tych, które niemieccy piekarze nazywają »różyczką«.
— Zjedźcie na zdrowie.
— Dziękuję wam, nie głodny jestem.
— Nie szkodzi, niech sobie poleży, może się wam zechce.
— Zabierzcie — rzekł Golicyn stanowczo, przypomniawszy kuszenie tytoniem.
— Nie obrażajcie się książę, przecież ja z dobrego serca proszę usilnie zjedźcie, bo mogą być nieprzyjemności.
— Jakie nieprzyjemności? — zadziwił się Golicyn.
Ale Trusow nic nie odrzekł, tylko uśmiechnął się chytrze, a jego słodko bezczelna twarz wydała się Golicynowi jeszcze wstrętniejszą. Skłonił się i wyszedł, zostawiając bułkę na stole.
Do późnej nocy Golicyn porozumiewał się z Oboleńskim stukaniem; palce ich obu zabolały, więc stukali dla odmiany, Golicyn prętem od miotły, Oboleński ogryzkiem ołówka.
— Postanowiłem milczeć na wszystkie pytania — uwiadamiał Golicyn, opowiadając swoje przesłuchanie.
— Nie trzeba milczeć, zaszkodzisz w ten sposób sobie i drugim — odpowiedział Oboleński.
— Czerniszew mówi to samo — rzekł Golicyn.
— On ma słuszność! Trzeba odpowiadać, ale przebiegle, trzeba łgać.
— Nie mogę! A ty możesz?
— Uczę się.
— Rylejew podlec! Wszystkich wydaje.
— Nie, on nie podlec; ty nie wiesz, czy stawiano już was sobie do ozsu, dla konfrontacyi?
— Nie!
— Ano to postawią was jeszcze, a wtedy sam zobaczysz, że on lepszy od nas wszystkich.
— Nie rozumiem!
— Zrozumiesz jeszcze, a jeśli cię spytają o Kachowskiego, to nie mów, że to on zabił Miłoradowicza, ja także raniłem go bagnetem, być może, że ja zabiłem.
— Poco kłamiesz? wiesz dobrze, że Kachowski.
— Wszystko jedno, nie zdradzaj go w każdym razie, staraj się go uratować.
— A ciebie zgubić?
— Nie zgubisz, wszyscy i tak świadczą za mną, a przeciw niemu.
— Nie umiem kłamać.
— Ty zawsze tylko o sobie myślisz, pomyśl o drugich. Idę już, bywaj zdrów.
Po rozmowie z Oboleńskim, Golicyn tak się głęboko zamyślił, że machinalnie nie myśląc co robi, zaczął jeść bułkę. Opamiętał się dopiero, gdy spożył połowę, nie wypadało zostawiać, więc zjadł do końca. W nocy zbudziły go kurcze i ból żołądka. Jęczał i stękał, całą noc się przemęczył, rankiem zaś chwyciły go tak straszne wymioty, że myślał, iż wnet skona; lecz potem zrobiło mu się lżej i zasnął.
— Jakże wam noc przeszła? — spytał go nazajutrz Sukin.
— Bardzo źle, miałem nudności i wymioty...
— Czy zjedliście co niezdrowego?
— Trusow uraczył bułką.
— Nie zapiliście wodą?
— Nie.
— A to dlatego, trzeba zawsze popijać chleb wodą. To nic! prsejdzie, zaraz będzie doktór.
— Nie trzeba doktora.
— Owszem, trzeba. Gdyby, broń Boże, co zaszło, przepisy u nas są bardzo srogie, odpowiadamy głową za życie aresztanta.
»Bezimienny« — tak nazywał Golicyn swego przyjaciela żołnierzyka — był najmocniej przekonany, że Golicyna chciano otruć i wziął bardzo do serca nocną przygodę.
— Wasza wielmożność, naraziliście się im, to was za to męczą.
Przyszedł doktór, ten sam, którego Golicyn widział w zimowym pałacu przy Odojewskim: Salomon Mojszewicz Jelkan, prawdopodobnie z wychrztów, o smagłej cerze, z grubemi wargami i chytremi biegającemi oczkami.
»Obrzydliwa morda« — pomyślał Golicyn — taki i otruć może człowieka.
Zastosowano do więźnia leczniczą dyetę, podając mu tylko herbatę i rzadką zupę. Golicyn nie tykał tych dań i nie jadł nic, prócz chleba, który przynosił mu ukradkiem Bezimienny.
Dwa dni tak przeszło, trzeciego odwiedził go Poduszkin. Przysiadł na tapczanie, westchnął, ziewnął, przeżegnał się i zaczął:
— Dlaczego wy nie jecie.
— Bo nie chcę.
— Dajcie pokój, radzę zacznijcie jeść, to inaczej zmuszą was do jadła.
— Jak zmuszą?
— A no wsadzą wam maszynę do gardła i rosołu naleją tak, że przełkniecie z musu, a potem wsadzą was do mieszka.
— Co za mieszek?
— Takie więzienie pod ziemią, z wierzchu płyta kamienna, z otworem dla powietrza. Tam nie tak, jak tutaj, zimno, wilgoć, nie dobrze.
Umilkł, ziewnął powtórnie i dodał:
— Nie gryźcie się, wszystko przejdzie. Ot i jenerał Jermołow siedział tu za panowania cara Pawła pierwszego, a potem wyszedł i teraz mi się nie kłania i z wami tak będzie, wszystko się dobrze skończy.
— Czytaliście Kandida? Jegorze Michałowiczu?
— To niby tak, wedle nosa, mam istotnie wraz z Kandidem ten przywilej; nie wolno tykać nosa.
Golicyn pamiętny na maszynkę zmuszającą do jadła i mieszek zaczął jeść po tej rozmowie. Niekiedy zachodził do niego komendant Sukin. Siwy krótko przystrzyżony z grubą prostacką twarzą, przypominającą starego mopsa, oparty na swej drewnianej nodze, wołał już zdaleka:
— Ja, panie mój, tak myślę, że jeśli gdzie na świecie można żyć szczęśliwie, to w naszej Rosyi; tylko nie zaczepiaj nikogo, to swobody nigdzie nie zaznasz takiej, jak u nas i wiek przeżyjesz szczęśliwie, jak za królestwa Bożego — przerywał, a nie doczekawszy odpowiedzi przekładał dalej.
— Wy, moi panowie, lekkomyślnieście sobie poczęli. Rosya jest tak olbrzymim krajem, że nie może być rządzoną inaczej jak samowładnym rządem. Gdyby się wam udał zamach 14 grudnia, powstałaby z tego taka kasza, że sami bylibyście nie radzi. — Przerywał mowę wpatrując się badawczo w Golicyna i zaczynał na nowo.
— Och, młodzieńcze! młodzieńcze! serce się krwią zalewa, patrząc na was, miejcie sami litość nad sobą i nie upierajcie się w milczeniu, a skoro odpowiecie jak należy na pytania, monarcha zmiłuje się może i wszystko będzie dobrze.
I tak bez końca. Czy chwycić go za kołnierz i wyrzucić precz? — myślał z cichą wściekłością Golicyn.
Po nocnem przejściu z bułką wciąż jeszcze był niezdrów i nie ukrywał przed doktorem Jelkanem mniemania swego, że go chciano struć.
Doktora tego pozbył się, a zamiast niego odwiedzał go felczer Zatriapeznyj, człowiek nizki, gruby, nie myty, nie czesany, podobny do swego nazwiska, znany mu zresztą poprzednio z czasów sceny w pałacu z Odojewskim. Zatrapezny był wszelako człowiekiem uczciwym i niegłupim, a mianował się chętnie zdeklarowanym Jakobinem. Od niego dowiadywał się Golicyn o różnych wypadkach zachodzących w fortecy.
U pułkownika Pestla, aresztowanego niedawno w południowej armii, znaleziono truciznę, którą zażyć chciał, by uniknąć męki. Podporucznik Zajkin próbował odebrać sobie życie tłukąc głową o ściany, bo wiedział gdzie zakopana jest »Ruska prawda« i lękał się tortury. Podpułkownik Falenberg, prawie wcale nie zamieszany uwierzył, że wrazie przyznania się, przebaczą mu i wypuszczą na wolność, obwinił się więc umyślnie o carobójstwo, a gdy go przewieźli do twierdzy, dostał pomieszania zmysłów. Dziewiętnastoletni miczman Diwow, »chłopczyk«, jak go nazywali współwięźniowie, donosił, że w każdą noc śni mu się ten sam zawsze sen, że ktoś zabija kindżałem cesarza. Słyszał jakieś głosy, miewał wizye i na podstawie tych majaczeń chwytano ludzi i wsadzano ich do fortecy. Porucznik Mieczkow powiesił się na ręczniku, lecz urwał się i znaleziono go leżącego bez przytomności na podłodze. Kornet Swistunow przełknął tłuczone szkło z rozbitej lampki. Pułkownik Bułakow uwierzył w zmiłowanie carskie jak w miłosierdzie Boże, a gdy zobaczył że jest oszukany, postanowił zamorzyć się głodem. Stawiano przed nim najprzedniejsze potrawy, lecz on niczego nie tykał i tylko gryzł palce do krwi, aby oszukać głód. Męki jego trwały dziewiętnaście dni, karmili go sztucznie, wreszcie pomimo usilnego nadzoru, znalazł sposobną chwilę i rozwalił sobie głowę o ściany.
— A co będzie ze mną? — myślał Golicyn słuchając tych opowiadań.
Golicyn nie odpowiedział jeszcze na zadane mu na piśmie pytania. Z początku chciał milczeć i wszystkiego się zapierać, lecz im dłużej o tem myślał, tem więcej czuł, że nie wolno milczeć. Nieodparte były argumenta Czerniszewa i Oboleńskiego, przyjaciela i wroga.
Ojciec Mysłowski zachodził prawie codzień, lecz tylko na chwilę. Zajdzie, bywało pogada, to znów pomilczał, jakby czekał na coś i odchodzi, nie doczekawszy się.
— Co myślicie ojcze Piotrze, czy dobrze ja robię — zapierając się? — zapytał raz Mysłowskiego.
— Waleryanie Michajłowiczu! rodzony mój najlepszy! — ucieszył się Mysłowski i widać było, że właśnie czekał na to pytanie — cóż w tem dobrego? Nie dobrze, nierozsądnie robicie, milcząc, a nawet mogę dodać nieszlachetnie, bo gubicie...
— Wiem! wiem, gubię w ten sposób nietylko siebie, ale i drugich. Wszyscyście się zmówili, aby mi to powtarzać. Ach, ojcze Piotrze i wy przeciw mnie, tego się nie spodziewałem.
— Przyjacielu mój! zrób podług sumienia, jak cię sam Bóg natchnie — zawołał ojciec Piotr i rzucił się znów do uścisków.
Tegoż dnia Golicyn odesłał komisyi swe pytania na piśmie. Odpowiedział na wszystko, co jego samego dotyczyło, co do drugich zaś tłomaczył się nieświadomością. Odesłał z rana, a wieczorem Bezimienny przyniósł mu karteczkę od Kachowskiego.
»Golicyn! pisał do niego, los mój jest w twoich rękach; Rylejew podły, wszystkich zdradza; jeśli was skonfrontują, a on twierdzić będzie, że to ja zabiłem Miłoradowicza, nie wydajcie mnie, wszyscy oni podli są prócz was«.
Po tej kartce Golicyn nie spał całą noc, nie wiedząc, na co się zdecydować i wreszcie nic nie postanowił, zrozumiał, że samo się rozstrzygnie.
Następnego dnia napisał do komisyi, aby mu zwrócono pytania, a gdy je otrzymał, postąpił tak, jak mu doradzał Oboleński. Odpowiedział szczegółowo na każde pytanie, starając się tylko nikomu nie zaszkodzić, nikogo nie zawikłać i łgał, przekręcał, używał wybiegów. Pisał do późnej nocy, skończywszy legł na posłanie.
W półmroku, przy mdławem świetle lampki, ćwiartki papieru bieliły się na stole, a za każdym razem, gdy na nie spojrzał, odczuwał taki wstręt, że miał ochotę podrzeć je na strzępy. Nie zrobił tego jednak, tylko odwrócił się do ściany, by na nie nie patrzyć i zasnął.
Następnego dana, spisał na nowo odpowiedzi, a we dwa dni potem, Sukin obdarzył go pierwszym dowodem zmiłowania carskiego, każąc mu zdjąć z nóg kajdany.
Drugą łaską była przesyłka z domu, stary domowy ulubiony szlafrok, który nosił w czasie swej rekonwalescencji w żółtym pokoju babuni i rozpieczętowany list od Marynki.
»Przyjacielu mój! pisała, jestem zdrowa i czuję się dobrze, o ile to jest możliwe w mojem położeniu. Uważaj na siebie na miłość Boga i nie poddawaj się rozpaczy. Nie myśl abym mogła istnieć bez ciebie. Śmierć może nas rozdzielić. Pójdę wszędzie tam gdzie ty! Pamiętasz jak ci mówiłam, że życie moje zależy od ciebie, jak nitka od igły, gdzie igiełka tam i nitka. Niech cię Bóg strzeże i matka przeczysta; twoja na wieki, księżna Marya Golicyn«.
W parę dni potem powieziono go znów do komisyi, wprowadzono go do tej samej sali, z temi samymi obrzędami.
— Zeznania Rylejewa w niektórych punktach, nie zgadzają się z waszymi, zostaniecie z nim skonfrontowani — oświadczył mu Czerniszew i zadzwonił, poczem konwojowi wprowadzili Rylejewa.
— Czy potwierdzicie Golicyn, że w nocy wilią czternastego, Rylejew powiedział Kachowskiemu dając mu sztylet. »Zabij cara«.
— Potwierdzam.
— A wy Rylejew co na to powiecie.
— Mówiłem już waszej wielmożności, że zgadzam się z góry na wszystko co powie Golicyn. Ja dobrze nie pamiętam com wtedy powiedział, ale jeśli on pamięta, to widocznie tak było. Wy pamiętacie Golicyn.
— Pamiętam! — odparł Golicyn podnosząc na niego oczy.
I znów tak samo jak w Ermitażu, zdało mu się, że to on i nie on. Lecz nie czuł w tej chwili na niego oburzenia ani pogardy, a tylko żałość niezmierną, na widok tego co z nim zrobili. Wychudzony, zmieniony jak po ciężkiej chorobie. Nie była to już twarz żywego człowieka, lecz bił z niej jasny niezmącony spokój jaki gości niekiedy na twarzach zmarłych. »Ty go nie znasz, on lepszy od nas wszystkich« — przypomniał Golicyn słowa Oboleńskiego.
— A zatem Rylejew, wyście namawiali Kachowskiego?
— Namawiałem? Nie, on sam wpierw postanowił i ja o tem wiedziałem, ale być może bezemnie nie zrobiłby nic. Jam winien więcej, niż on — odrzekł Rylejew, a po chwili dodał jeszcze. Ja nie ukrywam wasza wielmożność, nietylko słów moich, ale i najskrytszych myśli. Przychodziło mi często na myśl, że dla ostatecznego utwierdzenia nowego porządku niezbędnem będzie wytępienie całkowite carskiej rodziny. Mniemałem, że zabicie samego tylko cara nietylko nie rozwiąże kwestyi, ale przeciwnie, sprowadzi rozdwojenie umysłów i zgubne będzie dla celów związku. Mniemałem, że powstałoby wówczas stronnictwo cesarskiej rodziny, co doprowadziłoby nieuchronnie do wojny domowej. W razie zaś wygubienia członków rodziny cesarskiej wszystkie stronnictwa musiałyby się pogodzić. Takie były moje myśli, lecz o ile sobie przypomnieć mogę, nie zwierzałem ich przed nikim i sam wreszcie doszedłem do przekonania, że o losie carskiej rodziny zadecydować musi wielki sobór. Proszę więc pokornie komisyę, by nie poczytywano za dowód uporu z mej strony, że nie mówiłem o tem wszystkiem wcześniej, jeśli to uczyniłem, to dla oszczędzenia nie tyle siebie, co drugich. Przyznaję owszem szczerze, że sam się uważam za głównego, a może i jedynego sprawcę wypadków 14 grudnia, bo gdybym był odrazu odmówił uczestnictwa, to zapewne niktby nie zaczął. Słowem, jeśli dla szczęścia Rosyi potrzebna jest czyja śmierć, to ja tylko na nią zasłużyłem i błagam Stwórcy, by na mnie się skończyło.
— Kachowski utrzymuje, że hrabiego Miłoradowicza zabił Oboleński, przebijając go bagnetem — zaczął Czerniszew. — Czy potwierdzacie Rylejew, że zabił go nie Oboleński, lecz Kachowski i że sam mówił o tem w mieszkaniu waszem wieczorem czternastego.
— Potwierdzam — odrzekł Rylejew.
— A wy Golicyn, czy także to potwierdzacie?
Golicyn wiedział, że odpowiedź jego zgubi nieodwołalnie jednego z dwóch, Kachowskiego, czy Oboleńskiego, którego wybrać?
— No i cóż? znowużcie zamilkli — zauważ]ł Czerniszew z domyślnym uśmiechem. Zdawało mu się, że podchwycił go i że się już nie wywinie.
— Błagam was, Golicyn, odpowiedzcie — rzekł Rylejew — inaczej zgubicie niewinnego.
— Potwierdzam! — odrzekł Golicyn.
Wymawiając te słowa, miał uczucie, że przynosi wyrok śmierci Kachowskiemu.
Czerniszew zadzwonił znów i rozkazał:
— Wprowadźcie tu Kachowskiego.
Kachowski wszedł, zawsze ten sam, z twarzą ciężką, kamienną, o nadmiernie wystającej dolnej szczęce, z oczyma żałosnemi, jak u chorego dziecka lub psa, który zgubił pana, z niepoczytalnym wzrokiem lunatyka.
Golicyna wyprowadzono do przyległego pokoju i posadzono — jak zwykle — za parawanem.
W pokoju tym, znajdował się doktor Jelkau i felczer Hieronim Pantalejewicz. Golicyn dowiedział się potem, że obaj siadywali tu zawsze w czasie posiedzeń komisyi, bo przesłuchiwanych wynoszono często bez czucia, więc tu puszczali im krew.
Z początku głosy z komisyi dochodziły stłumione, lecz potem otworzono drzwi i słychać było dokładnie, co mówią.
— Wyście, zdaje się, skłamali, Kachowski, spotwarzając niewinnego.
— Ja spotwarzyłem? Ja? Jestem, być może, zbrodniarzem, ale nikczemnika i potwarcy nikt ze mnie nie zrobi. Sami zawinili, a teraz mnie oskarżają, robiąc ze mnie mordercę. Całowali, błogosławili, a teraz jak złodziejem poniewierają. No dobrze, wszystko jedno, skoro na mnie składają, ja się wypierać nie będę. Ten...
Golicyn zrozumiał, że »ten,« to znaczy Rylejew. Kachowski tak go nienawidził, że nie chciał wymówić jego nazwiska.
— Ten mię obrazić nie może, nie poniży mnie bardziej od siebie; jedno tylko powiem, ja tego człowieka nie znam i nigdy go nie znałem.
— Tak! Ale na główne pytanie dosadnie odpowiedzieliście, kto zabił hrabiego Miłoradowicza?
— Miałem już honor objaśnić, wasza wielmożność, że wystrzeliłem, lecz nie ja jeden, strzelał cały czworobok — a kniaź Oboleński zadał mu ranę bagnetem. Czy ja zabiłem, czy kto inny, nie wiem i nikt nie zmusi mnie do innej odpowiedzi. Proszę mnie więcej nie pytać, bo odpowiadać nie będę.
— Lepiej nie zapierajcie się, Kachowski, na was wszyscy wskazują.
— Jacy wszyscy?
— Rylejew, Odojewski, Bestużew, Puszczyn i Golicyn.
— Golicyn! Nie może być.
— Czy chcecie stanąć z nim do oczu?
— Nie! Nie trzeba.
Milczał czas jakiś.
— Darujcie, wasza wielmożność — rzekł po chwili, a w głosie, jego drżały łzy. — Chwilowa słabość, dzieciństwo... Nie płakać, a śmiać się trzeba. Wszystko jak najlepiej na tym najlepszym z światów, jak mówi nasz beznosy filozof. Ostatni cios zadany, ostatnia nić zerwana. Skończone! Wszystko skończone! Sam zawsze żyłem i sam umrę.
— A zatem przyznajecie się do zabójstwa hrabiego Miłoradowicza.
— Przyznaję się, przyznaję! Obu rękami podpiszę. Ja zabiłem hrabiego Miłoradowicza, a gdyby cesarz podjechał do czworoboku, to jegobym zabił i wszystkich, wszystkich! Zamiarem moim było wytępić całą carską rodzinę. No panowie macie! Czegóż wam jeszcze trzeba. A teraz ukarzcie, zróbcie ze mną, co chcecie. O jedną proszę łaskę, niech wyrok spełnią prędko; śmierci się nie boję i potrafię umrzeć, jak należy.
— Razem, Kachowski, umrzemy! Tyś nie sam, pamiętaj — zawołał Rylejew, a w głosie jego brzmiała tak rozpaczliwie błagalna nuta, że w Golicynie serce zamarło. Czy tamten zrozumie? Czy mu odpowie?
— Co on mówi? Co on mówi? Zróbcie mi łaskę wasza wielmożność. Wyzwólcie mnie od tego. Słuchać obrzydliwość.
— No! Uspokój się Kachowski, nie gorączkuj się — rzekł Czerniszew i powstawszy z krzesła, ujął go za rękę.
W tej chwili Poduszkin wyjrzał z za drzwi, Golicyn także.
— Bądźcie spokojni; nie dotknę go, nie będę rąk paskudził — rzekł Kachowski i odwrócił się w stronę Rylejewa, jakby go teraz dopiero zauważył. — No cóż! Mów teraz.
Rylejew podniósł na niego wzrok z uśmiechem.
— Chciałem powiedzieć Kachowski, że ja ciebie zawsze...
— Co! co! co! — nastawał na niego tamten, zaciskając pięście.
— Ej! dzieci miarkujcie się! — odezwał się Czerniszew.
Nadbiegł plac major z konwojowymi.
— Kochałem cię i kocham — skończył swoje Rylejew.
— Kochasz! To masz za twoje kochanie! — krzyknął Kachowski i rzucił się na Rylejewa, poczem rozległ się odgłos policzka.
Golicyn krzyknął i zachwiał się, jakby jego samego uderzono. Ktoś pobiegł do niego i posadził na krześle, a on stracił naraz przytomność.
Gdy się ocknął felczer Zatraperny, podawał mu szklankę z wodą. Długo dzwonił zębami o szkło, nie mogąc ująć brzegów szklanki, wreszcie napił się wody i spytał:
— Co on mu zrobił, czy go zabił?
— Nie zabił, tylko zjechał podleca po mordzie, co mu się należało — odparł Zatrapeznyj.
I znów, jakby jego samego znieważono, Golicyn uczuł, że pali go w twarz ten sromotny policzek. Napawając się goryczą i wstydem — myślał: »Należy ci się to nikczemniku«.