Dekabryści/Część czwarta/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Dekabryści
Podtytuł powieść
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia „Czasu“
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. 14 декабря
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część czwarta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.

Władzom więziennym w twierdzy nakazano czuwać troskliwie, by żaden z uwięzionych nie umarł przed końcem procesu. Więc i Golicyna otoczono teraz staranniejszą opieką. Zmieniono mu twardy tapczan na wygodne łóżko, dawano lepszą strawę, dostarczano książek, zdjęto kajdany z rąk, a potem z nóg, a wreszcie przeniesiono go do zdrowszej suchej celi. Lecz on tęsknił, za swą dawną izbą, z jej podłogą ceglaną, wyżłobioną od ludzkich stóp. Tęsknił za przyjacielem pająkiem, za plamami wilgoci, które dla niego miały kształt i życie wyśnionych obrazów. W początkach kwietnia wyzdrowiał na dobre, a gdy przekonał się, że już nie umrze, chciał się tem martwić a nie mógł. Niech go nawet czekają miesiące i lata zamknięcia, niech nawet wieki i cierpienia jeszcze nieznane, wszystko dobre, byleby żyć.
Okno w nowej celi wychodziło na zewnątrz w dole był rów, opadające mury bastyonu rozchodziły się tak, że więcej światła wpadało przez okno, mimo, że wsunięte było w grubą dwuarszynową prawie ścianę. To też słońce w początkach kwietnia zaglądać poczęło coraz częściej i kładło się na ścianie w kącie, jaskrawym płatem, pokratkowanym cienistą siatką od kraty okiennej. Golicyn siadał w tym narożniku i otwierał szeroko oczy, patrząc prosto w słońce. Nie myślał o niczem, a tylko wchłaniał w siebie światło i ciepło jak roślina.
Golicyn nie myślał o niczem, tylko wchłaniał w siebie słońce jak roślina. Słońce i on, więcej mu nic nie było trzeba.
A Marynka? Marynka, to jak to słońce, które świeci ziemi. Zda się pierwszy raz w życiu, tu w więzieniu poznał, co znaczy wolność i szczęście. Z początku wstydził się i prawie bał, że jest tak po prostu szczęśliwy, lecz potem zrozumiał znów, że »wszystko dobrze«. Och jak dobrze! Boże mój! I modlić się chciał, lecz modlitwy nie było, a tylko wzdychanie do Boga, pytanie i odpowiedź: — »Tu«? »tu« i dusza cała uczuła się w ostatecznem ukojeniu.
Z ojcem Piotrem pogodził się całkiem. Zrozumiał, że chociaż z niego filut, ale ta jego przebiegłość, jak to często bywa u ruskich ludzi, zmieszana jest z dobrocią i to tak nawet, że im większy filut, tem dobroć w nim większa. Może być, że z początku spaczoną miał duszę, służył dwom panom, lecz stopniowo zdradził stróżów więziennych i przeszedł do obozu więzionych, nie rozumem a sercem odgadywał, że to najlepsi synowie Rosyi, i pokochał ich sercem całem, w samej rzeczy jak ojciec duchowny dzieci swe.
— A wiecie ojcze Piotrze, wyście już całkiem nasz — powiedział mu raz Golicyn.
— Nareszcie zobaczyliście to! — rozpromienił się ojciec Piotr. — Wasz! druhu najmilszy, wasz, z takimi jak wy żyć i umierać.
Dnia 12 kwietnia w niedzielę palmową wszedł ojciec Mysłowski do Golicyna w zasie z kielichem w ręku i powiedział, że rozdaje komunię świętą więźniom.
— A wy książę czy pragniecie? — spytał Golicyna tak samo, jak za pierwszem spotkaniem przed trzema miesiącami.
— Nie! nie pragnę — odrzekł Golicyn, tak samo jak wtedy.
— Dlaczego?
— Bo nie chcę mieszać Chrystusa ze zwierzem.
I objaśnił mu swoją dawną myśl o świętokradzkiem pomieszaniu cesarskiego z Boskiem, kościoła z państwem.
— A choćby i tak. Dlaczego macie gubić się a tego powodu — odrzekł Mysłowski. — Czyż głodny człowiek nie pożywi się chlebem, dlatego że go znalazł w jaskini zbójców.
Golicyn umilkł rozbrojony; tak ułagodziło i niemal poraziło to ukorzenie się, nietylko może ojca Piotra, lecz i tego wszystkiego, co stało za nim.
— Wiecie przecież ojcze Piotrze, za co zaliczono mnie między złoczyńców i wiecie, że niema we mnie skruchy, jakże więc chcecie nieskruszonego nakarmić hostyą.
— Nakarmiłbym.
— Nawet zabójcę?
— Co wam książę? Bóg z wami, przecieżeście nikogo nie zabili.
— Wszystko jedno, chciałem zabić, zabić zwierza w imię Chrystusa. Jak myślicie ojcze Piotrze, czy wolno w imię Chrystusa zabijać?
Ojciec Piotr stał przy oknie. Promień sfoneczny padał na złoty kielich w jego ręku, który lśnił, jakby sam był słońcem: Ręce duchownego drżały tak iż zdawało się, że oto opuści kielich, wargi poruszały się bezdźwięczne. Chciał coś rzec i nie mógł.
— Nie wiem! — rzekł wreszcie — ja was nie sądzę. Niech Bóg sądzi!
Golicyn osunął się na kolana.
— Darujcie ojcze Piotrze — wyszeptał.
— Ucałował jego rękę i pochylił nizko głowę przed kielichem. Ojciec Piotr przeżegnał go i wyszedł milcząc.
Dnia 18 kwietnia w noc wielkanocną, Golicyn nie spał i wciąż czegoś czekał i nasłuchiwał, lecz przez głuche ściany więzienia nie przenikał żaden głos i panowała martwa cisza.
Wspiął się na futrynę okna i patrzył przez szczelinę wentylatora, bo i tu jak w dawnej celi, wyłamał z niego blaszane piórko. Obaczył tylko czarną bezdenną ciemność. Przyłożywszy jednak ucho do szczeliny wentylatora, dosłyszał wreszcie coś jakby odległe brzęczenie pszczelnego ula, był to odgłos dzwonów wielkanocnych, hasło zmartwychwstania. Nigdy jeszcze nie czuł jak dziś tu w tym więzieniu, gdzie pogrzebano go żywcem, że Chrystus zmartwychwstał.
W maju zaczęto wyprowadzać więźniów do małego ogródka wewnątrz Aleksiejewskiego fortu, wyprowadzono i jego. Skoro po raz pierwszy przestąpił próg więzienia, i znalazł się pod gołem niebem, słoneczny blask olśnił go tak, że zakrył oczy rękami. Świeże powietrze zapierało mu dech i jak człowiek, który dostał się na ląd po długiem pływaniu, miał uczucie, że ziemia się pod nim kołysze. Fajerwerker Szybajew, prowadził go pod ramię i podpierał.
Ogródek był trójkątny, opasany trójkątnym, wysokim murem jak dno studni; mury gładkie granitowe, nagie, pokryte od dołu porosłym mchem, jak naturalna skała. Jedne tylko drzwi ciężkie, okute w żelazo, stanowiły wyjście. Uboga trawka, parę krzewów, bzu i czeremchy, dwie czy trzy brzózki między niemi, nawpół złamana ławka drewniana; pod jedną ze ścian darniowy kopczyk, mogiła, jak objaśnił Szybajew księżnej Tarakanow, która utonęła w więzieniu w czasie powodzi.
Ogródek był lichy, lecz Golicynowi wydał się niebiańskim rajem i jak pierwszy człowiek z raju lub zmartwych wskrzeszony z grobu, wpatrywał się z zachwytem w żółte kwiatki, rosnące w trawie, w kleisto-żywiczne prątki brzozowe, w błękitne niebo i przejrzyste, jak świetlany opar, obłoki. Zagrały kuranty, jakby wprost nad głową jego, spojrzał więc w górę.
— Pozwólcie tędy, wasza wielmożność, tam jest widok — rzekł Szybajew, wskazując mu jeden z narożników trójkątnego muru.
Golicyn zbliżył się do tego miejsca, wspiął się na krawędź opadającej tu rynny i oparty plecami o mur, ujrzał oślepiająco błyszczącą w słońcu iglicę petropawłowskiej twierdzy z archaniołem trąbiącym na trąbie, jakby dla zaświadczenia, że więźniowie, pogrzebani w tej żywej mogile wyjdą z niej dopiero w dniu ostatecznego sądu, wskrzeszeni z martwych.
Powrócił następnie znów na środek ogródka i siadł na ławce.
Szybajew mówił do niego, lecz on nie słuchał. Ten zrozumiał, że Golicyn pragnie być sam, odszedł więc nieco, odwrócił się i zapalił fajeczkę.
Golicyn długo patrzył na cienki smukły pień białej brzózki, aż wreszcie objął go, przylgnął do kory twarzą i zamknął oczy.
Przypomniał słowa Marynki: »Wybiegnę, bywało, w gaj, gdzie młode brzózki, cienkie, jak woskowe świeczki, kora na nich taka miękka, ciepła, słońcem nagrzana, obejmę, bywało, pieszczę, całuję; siostrzyczko, ty moja, miła rodzona«.
Skoro po tej przechadzce Golicyn wrócił do swej nowej jasnej celi, wydała mu się ciemną i ciasną, jak mogiła. Jak gdyby na chwilę wstał z grobu i znów się tam położył, lepiej było wcale nie wstawać. Postanowił nie chodzić na spacer. Odmówił raz, drugi, potem nie wytrzymał i znowu wyszedł. Brzózki już się rozwinęły. Bez zakwitł, od bzu kwitnącego powiało mu w twarz świeżością wonnej rosy.
Znów, jak poprzednio, usiadł przy brzozie, objął w uścisku i przylgnął do niej twarzą. Zamknął oczy, taka tęsknota ścisnęła mu serce, że chciałby krzyczeć z bólu.
Nagle usłyszał szelest kroków. Podniósł oczy, skoczył i wyciągnął ręce z uczuciem cichego lęku. Zdało mu się bowiem, że widzi przed sobą widmo Marynki.
— Waleńka! serce ty moje jedyne! — zawołała, biegnąc ku niemu.
Objęła go, przylgnęła całem ciałem, żywa, żywa Maryńka.
Co było potem? już nie pamiętali oboje. Mówili coś razem, nie rozumiejąc się wzajemnie; przerywali sobie, śmiali się i płakali.
On patrzył na nią i dziwił się i nie poznawał. Pobladła a jednak rozkwitła nową nieznaną mu urodą. Dziewiętnastoletnia dzieweczka, lecz już w pełni kobieta. Jakie spokojne męstwo, ani lęku, ani smutku nawet w tych czarnych oczach, a tylko moc nieskończonej miłości, jak u tamtej na płótnie Rafaela.
— Ty Marynka tu? Boże miły! Jakim sposobem tu?
— A cóż? Nie czekałeś na mnie? Myślałeś, że nie przyjdę? A widzisz, że przyszłam. Ankudynicz wprowadził mnie.
— Co za Ankudynicz?
— Niczyporenko. Czyż nie wiesz? O ten, co tam stoi.
Golicyn spojrzał na stojącego obok szybajewa gefrejtera Niczyporenkę. Był to ten sam, który groził mu kiedyś chłostą.
— Wiesz, że ja tu codziennie bywam w fortecy. Nibyto do cerkwi chodzę na mszę ranną, ale nie wiedziałam, że ty w tym forcie jesteś. Z bulwaru cerkwi widać okna więzienia, wszystkie jednakie, wapnem zamalowane, nic nie można poznać, ja wciąż patrzę i myślę, które twoje? które? Wszystkim już dokuczyłam. Komendant łaje. Raz chciał mnie kazać z cerkwi wyprowadzić. Więc ja bywało przebieram się za służącę, tak przychodzę. Poduszkin ma córkę Adelajdę Jegorównę. Stara panna przedobra! Kocha się w Kachowskim... Ach Boże mój! co ja opowiadam, same głupstwa. A wiesz kiedy lody puściły...
Zaczęła i nie skończyła, osądziwszy widocznie znów, że to głupstwa. Chciała opowiedzieć, jak raz, Ananyasz, stróż babuni, który także codzień chodził do fortecy, nastraszył ją, że kniaź śmiertelnie chory. Pobiegła do fortecy, a tu wszystkie mosty zniesione, bo kry puściły. Przewoźnicy nie chcieli jechać, aż wreszcie ubłagała jednego za 25 rubli. Rzucił jej sznur, musiała go uwiązać do żelaznego obręczu, przymocowanego do sztachetów na brzegu, by spuścić się po lodem pokrytych granitowych schodach. Długo nie mogła sobie poradzić. Sznur szorstki zamarzał, koło żelazne ciężkie, schody obmarzłe śliskie, a ręce słabe.
Lecz pokonały wszystko te słabo ręce, lód, żelazo i granit. Spuściła się do czółna, popłynęli. Niosło krę wprost na nich. Płaty lodu obijały się o czółno z trzaskiem, zdawało się tuż, tuż, przewrócą je. Stary przewoźnik blady od strachu, to łajał ją, to modlił się. A gdy przybyli do drugiego brzegu, spojrzał na nią z podziwem.
Zapewne pomyślał o niej, to co wszyscy: Co za śliczna dziewczyna.
Późno było; bramy twierdzy zamknięte, warta puścić nie chciała. Wsunęła datek, wpuścili; pobiegła do mieszkania Adelajdy Jegorówny, ta ją uspokoiła. Książę był ciężko chory, ale już teraz ma się lepiej, doktór powiedział, że wkrótce wyzdrowieje.
— Ale co się to księżnej z rączkami stało — zawołała przerażona Adelajda.
Marynka spojrzała na swoje ręce, rękawiczki na strzępy porwane, na dłoniach krew. Otarła skórę o zamarznięty powróz, zdarła ją sobie do krwi. Uśmiechnęła się na wspomnienie, jak on te dłonie całował.
— Po kim jesteś w żałobie? — zapytał Golicyn po długiem milczeniu, w czasie którego patrzyli sobie w oczy i odgadywali wzajemnie wszystko, czego sobie nie zdążyli wypowiedzieć. Dopiero teraz zauważył, że ona jest w czarnej sukni w kapeluszu z czarnym woalem.
— Babunia umarła.
— A mama jak się ma?
— Tak sobie, nie bardzo — urwała i zaczęła mówić o czem innem.
Zrozumiał, że ona pragnie, aby nie zaczynał z nią o matce; chciała sama nieść swój krzyż. Zbliżył się Ankudynicz.
— Pozwólcie wasza światłość!
— Zaraz, zaraz Ankudynicz, jeszcze minutkę.
— Nie można żadną miarą, komendant zobaczy i będzie bieda.
Marynka sięgnęła do kieszeni i wyjęła paczkę asygnat, wsunęła mu je do ręki. On skrzywił się, widocznie za mało. Znów sięgnęła do kieszeni lecz już nic nie znalazła. Zdjęła więc z szyi złoty łańcuszek z krzyżykiem i oddała mu, wtedy odszedł.
Znowu zaczęli rozmawiać, ale już bez radości. Czuli, że chwila rozłąki bliska.
— Poczekaj, co to ja chciałam? aha! — pochyliła się i szeptać mu zaczęła po francusku, że można uciec. Teraz na Newie stoi dużo statków zagranicznych i to blisko twierdzy. Foma Fomicz rozmawiał już z jednym kapitanem i paszport dostał, a plac adjutant Trusow, za dziesięć tysięcy...
— Trusow? Łotr, strzeż się go; zresztą nie wolno uciekać, a gdyby i wolno było nie chcę.
— Dlaczego?
On popatrzył na nią tak, że zrozumiała.
— Daruj miły, ja może nie rozumiem, a wiesz ojciec Piotr mówi, że wszystkim darują.
— Nie Marynko! nie darują, i nie trzeba nam ich przebaczenia.
— No! wszystko jedno, choćby cię zesłali na kraj świata, będziemy razem. A jeśli...
Nie skończyła, ale on zrozumiał. Jeśli umrzesz, to i ja z tobą.
— Wasza światłość! — powtórzył znów Niczyporenko i wziął ją za rękę.
Wyrwała ją i rzuciła się na szyję Golicynowi. Objęła go przywarła, całowała go, a potem przeżegnała.
— Niech cię chroni Matka przeczysta.
I znów w ostatniem spojrzeniu, ani lęku nie było, ani smutku, a tylko moc bezgranicznej miłości, jak u tamtej wszechmocnej na płótnie Rafaela.
Gdy się opamiętał już jej nie było i mógł znów mniemać, że to tylko widzenie. Opadł na ławkę i długo siedział z zamkniętemi oczyma bez ruchu.
Nagle uczuł na twarzy wilgotne krople. Podniósł oczy. Chmurka deszczowa nadpłynęła tymczasem i złote strugi spływały rozdzwonione w słońcu, niby struny złotej lutni, niby świetlane łzy, jakby ktoś płakał z radości.
Mocniej zazieleniała trawa, zabieliły się jaśniej smukłe pieńki brzóz, a bez zawoniał silniejszym aromatem. Golicyn obejrzał się, nikogo nie było w ogródku, Szybajew wyszedł rozumiejąc widocznie, że w takiej chwili więzień pragnie sam zostać. Golicyn osunął się na klęczki pochylił nisko głowę, rozgarnął rękami trawę i przywarł ustami do ziemi.
— Ziemię kochać grzech, niebieskie rzeczy kochać trzeba — przypomniał te słowa Marynki i zapłakał od radości.
— Ziemio rodzona! Matko przeczysta — szeptał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Barbara Beaupré.