<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Dewajtis
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1911
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Nad jeziorem w Wiłajkach zapadła noc przerwała robotę.
Dwa obozy biwakowały nad wodą, pod szałasami, wypoczywając po dziennych trudach. Z jednej strony kupcy z podwodami, z drugiej rybacy.
Od biwaków Żydów rozlegał się hałaśliwy gwar i sprzeczki, przy ognisku Żmujdzinów zmęczeni ludzie pokładli się do snu, inni śpiewali nabożne pieśni lub odmawiali wieczorne pacierze, kilku czuwało pod szałasami, paląc fajki i podsycając ogień. Siedział tam Marek Gral, młody Downar i Ejnacki z Saudwilów, a wśród nich drzemał w pled owinięty Clarke Marwitz, wyczerpany całodziennem rybołówstwem i ruchem.
Wieczerzę dawno spożyli, a teraz otoczyli wieńcem Łukasza Grala, który smutnym, jękliwym tonem opowiadał starą bajkę:
— »Była piękna Egle sama u rodziców bogatych i chodziła co ranka po kwiaty nad jezioro w głąb puszczy, śpiewając cudnie. I razu pewnego otworzyła się woda, i wąż zielony wstał z głębi i pozdrowił ją ludzkim głosem: »Witam cię, piękna dziewico! Królewiczem byłem młodym, i bogowie krasy zmienili mą postać! Żaltis mi na imię, ale tam w wodzie mam pałac z bursztynu, i ogrody z pereł, i postawę mą dawną odzyskuję. Nic mi nie brak, tylko smutek mnie toczy, bom sam wśród tych skarbów i pałaców. Dni mi płyną w smutku i tęsknocie, bo nikt nie chce mnie poślubić! Ztąp, piękna Egle, bądź królową mych ziem, żoną moją!«
Egle strwożona uciekła, ale nazajutrz znów ją coś zawiodło nad wodę i Żaltis znów wypłynął, i błagał, i zaklinał. Aż za trzecim razem usłuchała go i poszła za królewiczem w głąb jeziora! A tam na dnie opadły go łuski wężowe i stał się piękny, jak zorze, i dał jej sznury bursztynu i pereł, wprowadził w komnaty koralem wykładane i była z nim Egle bardzo szczęśliwa lat kilka. Dwóch synów i córkę wypiastowała mężowi i miłowali się, jak słońce z kwiatem, i nic im nie brakło w szczęśliwości. Aż po kilku latach przypomniała sobie rodziców starych i braci dorodnych i jęła prosić męża, by ją tam, do nich puścił w odwiedziny. Długo się opierał, i ociągał, i przystał z wielką żałością: »Idź, rzekł wreszcie, ale wracaj rychło, i wołaj mnie po imieniu. Jeśli żyw będę, wypłynę, ale jeśli zobaczysz na wodzie czerwoną pianę, to znak, żem zginął.«
Poszła tedy Egle, zabrawszy dzieci. Przyniosła w dom piękne dary, ale skąd szła, nie chciała powiedzieć i dzieciom zakazała. Więc bracia na pierwszą noc na stróżowanie koni poszli i wzięli z sobą najstarszego chłopca. Bili go i męczyli, ale on nic niewyznał. A na drugą noc wzięli młodszego, ale i ten milczał, jak skała, pomimo katowania. A na trzecią poprowadzili dziewczynkę, a ta ze strachu i bólu wyznała prawdę. Wzięli tedy, bracia ostre miecze, poszli nad jezioro i wołali: »Żaltis! Żaltis! Wyjdź do mnie!« A gdy uradowany wąż wypłynął, zasiekli go mieczem i wrócili do domu, nic nie mówiąc siostrze.
»A po tygodniu gościny zatęskniła Egle za mężem i pożegnała rodzinę, przyszła nad wodę i wołała wedle umowy, ale tylko piana czerwona wystąpiła na wierzch i nikt jej nie odpowiedział.
»Zapłakała Egle, że go opuściła, i w żałości nie dała się utulić ani ojcu, ani matce. Więc bogowie zmienili ją w ciemną jedlinę; starszego syna w dąb, młodszego w jesion, a dziewczynę w drżącą, podłą osikę.
»I długie lata widzieli ludzie tych drzew cztery pochylonych nad jeziorem, a jedlina gałężmi obejmowała wodę, i wciąż szumiała: »Żaltis! Żaltis! Żaltis!«
Umilkł Łukasz, ciężko westchnąwszy. Słuchający drzemali, ukołysani monotonną opowieścią. Znali ją wszyscy zapewne. Jeden Marek nie drzemał, ale też i nie słuchał. Duch jego daleko był, sądząc po oczach, po całej twarzy. Wpatrywał się uważnie w toń wodną, migotliwą i ruchu pełną, to znów w głowię ogniska oczy wlepiał, to po niebie gwiaździstem błądził wzrokiem bez blasku, takim, co, skupiony, w jakiś obraz myśli, nie widział przedmiotów wokoło. Śnił z otwartemi oczyma, on, dziki Marek Czertwan!...
Roiły mu się po głowie także pałace i skarby, ale nie z bajki, lecz rzeczywiste, otoczone łanami zbóż, gęstwinami lasów. Marzyły mu się piękne cugi i liberya, srebra, kobierce i kryształy, zbytek magnacki! Już go teraz nie zajmowała ani zagroda, ani młyny, ani Żwirble, ani złotodajne jezioro, które dawało mu setki: on chciał tysięcy; mogła go ta praca mrówcza uczynić bogatym za lat dziesięć, on chciał mieć dzisiaj miliony.
Ogarnęło go jakieś męczące uczucie niepokoju, gorączki i rozstroju. Chwilami rzeźwiał nieco, ruszał się żywo, to znów siadywał, jak martwy, nie słysząc i nie widząc nic, co się działo wkoło. Nie był to już jego spokój i chłód, niczem nie wzruszony: był to stan chorobliwy, cierpienie całego organizmu.
Towarzysze posnęli, on tylko czuwał i Gral. Mąż Marty, pomimo ślubu, śpiewał, jak przedtem, półgłosem żałosną pieśń o złej doli. Skarga nie schodziła nigdy z ust jego, i teraz, spostrzegłszy, że Marek nie śpi, zaczął opowiadać swe troski:
— Sądzenia Boskie grzech krzyżować — ozwał się, głową kiwając — doli nijakiej to nie da i życie zatruje! Nie z Boga to, ale z szatana takie zaślepienia bywają! Trza mi było iść precz; jeśli oczy pamiętały, oczy wydrzeć; jeśli serce pamiętało, serce podeptać! Grzech takie miłowanie okrutne, a jam na grzech nie patrzył. Za to mnie Bóg pokarał! Co mi przyszło? Żonę mam i nic mam! dom mam i nie mam! Zawiniłem musi być ciężko!
— Cudze winy bierzesz na siebie — odparł Marek — miłowanie nie grzech, tylko to gorzkie szczęście mało komu spokój da i uciechę, zawsze frasunek.
— Czyś ty kiedy mocno miłował? — zaryzykował Łukasz dziwne pytanie względem nieufnego i skrytego człowieka — po Marcie toś nie tęsknił, ani desperował!
— Kto wie, co za zębami się kryje? — odparł Marek przysłowiem.
— Za zębami ciężko kryć — westchnął Grał — człowiekowi lżej stanie, jak się wygada, poskarży. Żeby ciebie wielkie kochanie ogarnęło, tobyś nie mógł milczeć! Boga mi! Powiedziałbyś...
— Nie! — rzekł Czertwan stanowczo, po krótkim namyśle.
W tej chwili na drodze, daleko jeszcze, rozległ się tętent konia, cwałem puszczonego. Obadwaj podnieśli głowy. Marek, jakby go coś tknęło, powstał i wytężył w tamtą stronę wzrok i słuch. Bez żadnej racyi serce mu bić poczęło gwałtownie. Kto mógł jechać o tej porze konno? Nie szedł tu trakt, nie było nigdzie miasteczek.
Galop nie ustawał, zbliżał się co minuta; noc była bez księżyca, ale bardzo pogodna; tam, gdzie kończyły się zarośla, jeździec się ukazał; zamiast jechać drogą, skręcił na wygon, pędził prosto na blask ogniska.
— Kto to być może? — szepnął Łukasz, również zajęty.
Marek, zamiast odpowiedzi, skoczył naprzód: poznał z daleka swoją Białkę ze źrebakiem. Ktoś jechał do niego w nocy, cwałem...
Przeczucie jakiegoś nieszczęścia dodawało mu sił, przez grzązką łąkę biegł naprzeciw wysłańca. O sto kroków stanął.
— Kto to? — krzyknął.
Asz esu, pone! (ja jestem, panie) — odparł zdyszany głos Grenisa.
— Czego ty tu?
— Pan kapral przysłał, żeby pan prędziusieńko wracał!
— Co się stało? chory kto? pożar?
— Panie! źle się dzieje! Przyszli Żydzi z młodym panem i rąbią nasze Dewajte!
Marek zachwiał się; chciał krzyknąć, nie mógł; chciał o coś spytać, nie dobył głosu. Jak człowiek tknięty gromem, poczerwieniał, oczy mu krwią zaszły, dygotały mu wszystkie członki.
— Dziś po południu przyszli — mówił Grenis, ocierając pot z twarzy — pan kapral zaraz poszedł. Słyszę, młody pan go złemi słowy zwymyślał! Stanie mu się za to nieszczęście, bo pan kapral...
Nie dokończył Grenis. Żelazna dłoń Marka podniosła go z siodła i zrzuciła na ziemię, potem bez słowa i namysłu młody człowiek skoczył sam na siodło, zgarnął cugłe, zwrócił klacz napowrót i poleciał, jak strzała.
Dziewięć mil miał przed sobą; spojrzał na niebo: było jednolite, ciemne, bez śladu brzasku. Trzy lub cztery godziny dzieliły go od rana, kurs był bardzo mozolny i trudny dla sędziwej Białki.
Klacz to była wysokiej ceny i wartości, ale zniszczona poniewierką w Skomontach. Teraz, pod opieką Ragisa poprawiła się znacznie; pomimo długiej odbytej drogi szła raźno, niekiedy tylko niespokojnie wzywając rżeniem źrebaka.
Cała myśl Marka była zajęta pośpiechem. Znał krótszą drogę o połowe, ale rzadko kto jej używał, bo szła pustkowiem i przerzynały ją dwa grzązkie strumienie, płynące do Dubissy. Dla pieszych były wprawdzie kładki, a dla jezdnych brodów kilka, ale w nocy nikt się tamtędy nie puszczał, bo wśród manowców można było zabłądzić, a lud opowiadał, że po moczarach zbierały się duchy topielców.
Co znaczyły w tej chwili dla pędzącego manowce i duchy? Około jakiegoś krzaku jałowca skręcił na lewo, przeżegnał się i ruszył na los szczęścia.
O północy wiatr się zerwał, snuł się nizko, wstrząsając zaroślami i kręcąc piaskiem, klacz strzygła uszami, leleki[1] i sowy przelatywały nad głową jeźdźca, okolica stawała się coraz dziksza.
Pochylony nad grzywą, cały we wzrok się zamienił: po piaskach tych dzikich wynajdywał instynktem szlak jakiś, czasem ślad kopyt, czasem gałąź złamaną, innych znaków nie było. Mrok szary wielkimi płatami mamił go i mylił co chwila; zaczął żałować, że wybrał ten kierunek,
zdjął go strach przed zbłądzeniem w pustce. W takim razie jeździłby do rana, nie mogąc się zoryentować.
Przypomniał sobie bajkę matczyną o upiorach, co czatują na ludzi w takich rozdrożach i wodzą w krąg błędny, nasyłają złudzenia, męczą do świtania. Machinalnie podniósł rękę do czoła i piersi; zaklęć, których go matka uczyła, dawno zapomniał, natomiast pacierz począł mruczeć...
Wtem klacz zaczęła zapadać w grzązką ziemię: byli w sąsiedztwie pierwszego strumienia. Obejrzał się; nie pamiętał, by tędy szedł kiedykolwiek, zapewne zjechał w bok ze ścieżki, co wiodła do brodu.
Nie było czasu się cofać, gwizdnął, poczciwe zwierzę rzuciło się odważnie naprzód, wprost, bez drogi!
Rzeczka płynęła w torfiastym gruncie, czarna i złowieszcza. Białka, wzdrygając się, skoczyła w wodę, muł sięgał jej kolan, chrapała dziko... Wybrnęła przecie, na stałym lądzie zatrzymała się minutę, zhasana, spieniona, drżąc z natężenia. Zwróciła głowę i wołała źrebaka. Odpowiedział jej słabo, jakby się skarżył. Marek trącił cugle niecierpliwie, klacz zasiekała, jak człowiek stroskany, i posłuszna już szła kłusem, dobywając reszty sił. O wiorstę za rzeką potknęła się pierwszy raz i jakby zawstydzona, podwoiła kroku. Chód jej było gorączkowy, nierówny. Marek czuł, że dygotała, jak w febrze. Ujechali mil parę; na wschodzie rozjaśniało się zaledwie.
— Hej, Białka! Hej! — zawołał, spojrzawszy w tę stronę.
Pędzili, bez drogi już na tę jasność: tam oto, na wschodzie, wróg był, co chciał wziąć biednemu pracownikowi jego otuchę, jego własność, jego skarb.
Gdy mu ta myśl przemykała pod czaszką, zgrzytał zębami, perły potu występowały na skronie, za piersi chwytała rozpacz. Pochylał się jeszcze niżej do łęku i podniecał klacz nieprzytomny. Byle prędzej! Byle dzień choć raz się spóźnił, dał mu pośpieszyć na porę, by ratować starego protoplastę[2] dąbrowy, co wieków tyle szumiał nad kochaną /mujdzią!
Drugi strumyk zaczerniał w wieńcu łozy. Białka zawahała się sekundę i skoczyła w wodę. Dzielne zwierzę! Sieć żył wybiła się na skórę, z boków dymiła para; na brzeg wydobyła się z widocznym mozołem i znów zarżała.
— Daj mi tchnąć, panie! zdawała się prosić — daj spocząć! Służyłam ci, ile mocy, tyle mil.
Ale Marek na nic nie zważał. Na wschodzie jaśniało z każdą chwilą. Klacz potknęła się ciężko i upadła na kolana. Zerwał ją, uderzył cuglami; porwawszy się, rzuciła na oślep, plątała nogami, biegła jeszcze pięć minut i znowu upadła, jęcząc ciężko. Podniósł ją wędzidłem, chciała iść, zachwiała się, spuściła głowę, daremnie szukała równowagi: siły ją opuściy, zwaliła się na ziemię, przygniatając jeźdźca.
Wówczas dopiero oprzytomniał; zrozumiał, że pastwił się nad niemą ofiarą, żal go ogarnął. Zerwał się, wydobył z pod konia, rozluźnił popręgi, pomagał powstać. Ale Białka skończyła już swą służbę uczciwie, do ostatniego tchu. Ciężko jęcząc, dogorywała na tem pustkowiu, o milę od domu; nie nęciła jej już ani woda, ani obrok, ani wygodna stajnia. Oczy jej zaciągały się bielmem, z nozdrzy płynęła krew, zmęczone nogi drgały w przedśmiertnych kurczach. Dobiegła mety.
Marek rozsiódłał ją i chwilę patrzał z żalem na mękę szlachetnego zwierzęcia, potem ogarnęła go wściekłość straszna, cicha a nieubłagana, znana tylko milczącym i skrytym duszom. Zatrząsł się cały, zęby zaciął, czapkę nacisnął na oczy i poszedł wielkim krokiem na jasność ową, zwiastującą blizki poranek.
Koguty piały i dalekie szczekanie psów słyszeć się dawało. Tam on dążył coraz prędzej. Gdy odnalazł drogę, jasność na wschodzie pokraśniała jutrzenką, dzień wstawał czysty i pogodny, jak szczęście.
Zaścianek ledwie się budził, gdy on go mijał, sczerniały przez tę jedną noc i straszny, jak potępienie. Nikt go nie widział, tylko Margas poznał, i pobiegł w ślad. Czuby dąbrowy ozłocił wschód, stała jeszcze i szumiała, jak zwykle, witając właściciela. Zwolnił nieco kroku, odetchnął, gdy wtem w chór głuchy i poważny ciemnych konarów wmieszał się odgłos jakiś obcy, urywany, odgłos, na dźwięk którego cała krew rzuciła się falą do twarzy idącego, aż od krwi tej zabarwiły się białka i skronie.
Poskoczył, jak lew w obronie legowiska, kilku skokami znalazł się na polanie, o parę kroków od swego starego druha.
Spojrzał i, jak lew, zaryczał...
Na głazie Aleksoty, tam, gdzie przed laty stała Julka, deklamując, gdzie przed tygodniem Irenka Orwidówna opowiadała, mu swe dzieje, gdzie tyle razy sam dumał, stał teraz Żyd rudy, ogromny, w brudnym kaftanie, z roztarganą wielką brodą. Głowę miał podniesioną, w dłoni trzymał siekierę i uderzał nią w pień starego dębu, próbując, czy zdatny na klepki.
Za każdym razem garść drzazeg odlatywała na ziemię, i jęk się rozlegał głuchy, i dreszcz szedł po gałęziach, aż do szczytu, gdzie spłoszony siwy orzeł krążył nad gniazdem i krakał żałośnie.
Markowe usta oniemiały. Zdało mu się, że żywe członki ktoś rąbie, że drzewo skarży się na ból swem drżeniem i jękiem.
Na chwilę stracił pamięć. Co to było? Huragan! Żyd nagle zachrapał, znalazł się w powietrzu. Żelazne dłonie podniosły go w górę, wstrząsnęły, jak płachtą. Ciśnięty, jak kamień z procy, zatoczył krąg i padł ogłuszony o dziesięć kroków dalej, omdlały, bez ruchu.
Siekiera wypadła mu z dłoni, Marek ją chwycił, poskoczył do Żyda...
Co chciał robić, sam nie wiedział. Szał ćmił mu oczy, myśli i rozum, działał pod wrażeniem instynktu obrony, żalu i zemsty. Nie pamiętał nic!
Ten złodziej, oszust, leżał u jego stóp i charkał; niech ma ból za ból, krzywdę za krzywdę!
Podniósł siekierę... Bóg wie, coby się stało, gdyby w tej chwili ktoś go nie porwał za ramię. Było to tak niespodziane, że spuścił siekierę i obejrzał się, pewny, że drugi Żyd przybywa z pomocą.
Oczy jego, krwią zabiegłe, błyskające dziko z pod zsuniętych brwi, spotkały bystre, przejmujące źrenice Irenki. Stała tuż i ściskała go mocno za ramię, blada, zdyszana, przerażona okropnie!
— Co panu? — zawołała zdumionym głosem.
Milczał. Pierś mu pracowała, jak miech w kuźnicy, zęby błyskały z za warg; na czoło, potem zlane, wystąpiły żyły, jak sznury.
— Rzuć pan topór! Co się tu stało? Co panu zrobili ludzie? — pytała prędko, odciągając go na bok. Siekierę wyjęła mu sama z ręki.
Jeszcze milczał, ale przytomność wracała do oczu.
— Za co pan chciał mordować tego człowieka? opamiętaj się pan! — mówiła, drżąc cała.
Wzrokiem wskazał jej Dewajtisa, ślady żelaza na korze, jak świeże rany.
— Dąb pański rąbano? Kto pozwolił?
Mozolnie otworzył usta.
— Brat! — rzekł jedno słowo.
— Pan Witold? Bezprawnie? To broń się pan, ale nie w ten sposób. Tam moja łódka stoi u brzegu. Jedź pan do Poświcia, wezwij policyi i prawa. Są tam dla pana moje konie i służba. Jedź pan co najrychlej!
Oprzytomniał zupełnie. Krew ustąpiła z twarzy, ale się nie ruszał.
Zwiesił głowę, jak zawstydzony, i po chwili wyrzekł:
— Dziękuję pani. Troska mieściła się w duszy aż dotąd. Ale dziś miejsca jej nie stało. Gdyby nie pani, krewby tu pociekła.
Rzucił okiem na Żyda, otarł rękawem pot z czoła.
— Od północy pędziłem tu, aż mi koń padł, potem szedłem jak waryat. Rozpacz rosła z każdym krokiem, a jakem tego zobaczył, tom oślepł od szału. Bóg łaskaw! zdążyłem na czas jeszcze!
Odetchnął głęboko i już uspokojony postąpił parę kroków do drzewa.
— Tyle wieków on stał i wszystko przetrwał! Dziesiątki pokoleń go strzegło, broniło, aż Bóg za karę takich zesłał, co ni pamięci, ni ducha ojców w piersiach nie mają. Najcięższy to dopust i próba! Co my warci bez pamięci starej sławy i cnoty? Skąd my ją odbudujemy i utrzymamy?
Może nigdy tyle słów naraz nie wyszło z zaciętych ust tego odludka.
Jak z za chmur wyjrzało słońce, tak w tej chwili wybił się na wierzch z głębi duszy odblask świetny tego, co tam, na dnie w ciszy wiecznej żyło, pragnęło i bolało. Przeistoczony wyglądał i potężny, aż od tych promieni roziskrzyły mu się wpadłe oczy i cisnęły skry wielkiego gorąca.
Nigdy przed nikim takim nie bywał. Skąd wobec tej, obcej prawie, cisnęły mu się do ust słowa, krew do serca i skroni? Dlaczego jej tak ufał i wierzył? Skąd brał pewnik, że go zrozumie?
Odgadł może bratnią duszę i uczucie w jej oczach złotawych, utkwionych poważnie w jego obliczu.
— Nie budują trutnie, lecz pszczoły — odparła. — Ci, co tak myślą i czują, jak pan, nie dadzą temu, co dobre, upaść. Nie trwóż się pan — dodała — obronimy ten dąb i to, co on przedstawia.
Uśmiechnęła się doń z otuchą. Wyprostował się, podniósł wyzywająco głowę.
— Obronimy! — powtórzył z mocą. — Pókim ja żyw, Dewajtisa mego nie weźmie topór. Dziękuję pani raz jeszcze!
Teraz sam pierwszy wyciągnął do niej rękę.
— Idź pan po sąd i policyę, ja tu zostanę na straży. Dąb wasz będzie bezpieczny. Nie dam go tknąć nikomu.
— Za chwilę przyślę pani pomoc, a i odemnie z zaścianka niebawem ktoś przybędzie. Mój chrzestny będzie mnie szukał. Pani będzie tak dobra i objaśni, gdziem poszedł.
Za chwilę nie było go na polance. Psu kazał pozostać, więc wierny Margas ułożył się u nóg Irenki i czuwał.
Irenka siedziała na głazie i parę minut pozostała zamyślona, patrząc w głąb, gdzie go jej z oczu zabrały wypukłości lochów i gąszcz jeżynowy; potem porwała się żywo i przystąpiła do leżącego Żyda.
Powoli budził się z omdlenia i przestrachu. Począł jęczeć i stękać.
— Gdybym się spóźniła o minutę — pomyślała z mimowolną zgrozą. — gdziebyś ty był jutro, bohaterze? Bóg łaskaw!
Tymczasem w dąbrowie działy się szczególne rzeczy. Słychać było gdzieś w dali razy siekier i nawoływania, potem rozległa się wrzawa i ruch. Głosy ludzkie mieszały się z ujadaniem psów i tupotem koni, przez polankę przemknęło kilka strwożonych wiewiórek, ptactwo świegotało na alarm.
Irenka obejrzała się z zajęciem. Byliż to napastnicy, czy pomoc?
Nagle z gęstwiny ukazali się sprawcy hałasu. Był to Rymko Ragis ze swą czworonożną komendą, za nim pieszo i konno młodzież z zaścianka. Na widok poświckiej dziedziczki stary zdumiał, eskorta poczęła wołać, zobaczywszy leżącego Zyda. Rzucono się ku niemu.
— To sam herszt, ten, co kupił! Ach, łotr! Zabiło go coś. Widzicie!
Owe »coś« wyszeptali tajemniczo, żegnając się trwożnie. Rymko pokulał w tę stronę.
— At, umarł! Gadacie, Bóg wie co! Żyje i żyć będzie na zgubę każdego uczciwego. Jak go coś i przydusilo, to słusznie! Ho, ho, ho!
Ukośnie spojrzał na Irenkę. Zrozumiał, czyja ręka działała w tym wypadku i że to w tajemnicy powinno pozostać, Bał się jej świadectwa, badał wzrokiem.
— Chłopcy! — zawołał — teraz do roboty! Rozdzielcie się na dwie partye i biegajcie co żywo do tych drwali, cośmy ich rozpędzili. Uchowaj Boże, bez gwałtu. Siądźcie sobie blizko i tylko pilnujcie. Jakby wzięli w rece siekiery, wtedy sobie grzeczniutko wstańcie i siekiery z garści. Nic więcej. Rozumiecie?
— Rozumiemy! — zawołali chórem parobczaki i, nawykli słuchać czarodzieja, rozbiegli się na wsze strony.
Tego tylko chciał Ragis. Szybko żblżył się do Irenki, zamrugał oczkiem, zniżył głos i szeptem zapytał:
— Marek był?
— Był — odparła.
— A widziała panienka to? — nieznacznie wskazał Żyda.
— Widziałam — skinęła głową.
Kaleka złożył ręce, jak do modlitwy.
— Nie mówcież nikomu, panieneczko! — prosił usilnie. — Chłopca mego życie całe krzywdzą. Krwawy ma żywot od kołyski. Jak ten dzik, co go psiarnia opadnie, broni się i rzuca. Nie ze złości to zrobił, ale z desperacji. Najlichsze zwierzę swego broni, a jemu ostatki chcą wydrzeć. Sąd nie pyta o duszę, ale z czynów sądzi. Nie świadczcie przeciw niemu!
Na tę przemowę, którą ledwie w części zrozumiała, obraziła się prawie.
Potrząsnęła żywo głową i, po chwili szukania wyrazów, odparła:
— Pan Czertwan poszedł po policyę, a ja tego pilnuję. Ratujcie Żyda.
Stary się rozpromienił, troska znikła z pomarszczonej twarzy, z uznaniem i dumą spojrzał w jej oczy.
— Szlachetność w panience mieszka. I rozum! Ho, ho, ho! Rada mądra. Ma się rozumieć. Trzeba go ratować.
Po chwili starań Żyd się ocucił, siadł na ziemi, błędnym wzrokiem wodząc dokoła.
— A co to, pan kupiec konwulsyi dostał? — zagadnął naiwnie Ragis.
— Aj, gwałt! co to było? Gdzie ten rozbójnik? Zabili mnie! Gwałt! Ja na sąd podam! U mnie głowa pęknięta, u mnie serce odskoczyło! Ja zabity! Ja trup! Ajej! Ajej!
— To kupiec chyba za gniazdami łaził, a z dębu spadł i pokaleczył się?
— Co to gniazdo? Co to spadł? Ja las kupił! Mnie zabili! ja podam na sąd!
— To kogóż, bo jak my tu przyszli, to nie zastali żywej duszy?
— Co to duszy? Co to przyszli? Ja tego starego dębu próbował. Mnie ktoś złapał i zabił! U mnie głowa opada, u mnie w piersi boli! Ja zabity!
— Kupiec musić był pijany, jak do lasu szedł, i pijany, jak ten ktoś złapał. Nie trzeba było starego dębu ruszać, w jego pniu licho siedzi, dlatego nikt go nie tyka, bo byle szpara w korze, złe wychodzi i dusi. Kupiec póty stukał, aż wylazło.
Żyd rozejrzał się okrąglomi oczyma. Zmierzył kalekę i młodą osobę.
To nie mogli być jego napastnicy.
Przypomniał sobie robotników, pośpiech, nakazany przez sprzedającego, i stękając, stanął na nogi.
— Och! — jęczał — całe zdrowie mnie wyjęli! Och! och!...
Zgarbiony, kulejąc, powlókł się w las; za nim Ragis pogroził ręka.
— Idź, idź! — zamruczał Ragis — Bogu dziękuj, że jeszcze dyszesz.
Zostało tedy na polanie tych dwoje wiernych prześladowanemu. Irenka radaby pogawędziła ze starym, ale nie miała z sobą rozmówek. Pozostało jej tylko słuchać i odpowiadać na migi. Ragis nie hołdował zwyczajom Marka. Usta mu się nigdy nie zamykały. Umiał gadać z jeżem i żórawiem, z panem i chłopem! Nie troszczył się, czy go rozumieją i słuchają.
Więc zaraz wgramolił się na głaz i obejrzał uważnie kalectwo dęba.
— Nic mu nie będzie! — zawyrokował — jeszcze sto pokoleń przestoi! Żylasty starowina! Ho, ho, ho! Takie rany to fraszka! Nawet i bez biedrzeńca panny Anety się wygoją!
Zszedł na ziemię, spostrzegł Margasa.
— I ty tu, błaźnie? Odstąpiłeś pana, białogłowy pilnujesz? Dobrze, dobrze! A nie wiesz ty, gdzie to Białka? Marek musiał ją szpetnie zmordować, a może z tego pośpiechu i w Dubissę wpław zagnał! Biedna Białka! Taki wyrostek ten Witold, a starych ludzi dziś spędza, że i tchu nie złapią. Będzie mu łaźnia, jak Marek z policyą wróci! Oj, warto! Skąd to się bierze taki chwast w rodzie? Tfu! Pieścili, cackali, bo gładki! Ot i wyhodowali pociechę! Oj bić, bić, tylko słuchać, czy dysze!
Usiadł niedaleko Irenki i fajeczkę zapalił, parę razy zerknął na nią bokiem i zagadnął wreszcie:
— Może panuńci tytuń szkodzi?
— Nie, nie — zaprzeczyła z przyjaznym uśmiechem.
— To dziękuję! Fajeczka żołnierzowi bywa często za jadło i napój, a potem to zastąpi i zabawę, i towarzystwo, i rodzinę! I Marka tak nauczyłem: ty, synku, po wieczorynkach nie biegaj, a masz wolną chwilę, to sobie lulkę zapal i na dym spoglądaj.
Irenka zaśmiała się wesoło. Były to szczególne rady dla młodego chłopca, ale widocznie bardzo skuteczne. Marek wobec niej nie palił nigdy, ale parę razy zeszła go, jak siedział zgarbiony i ścigał obłoczek dymu. Co on widział w nim? Co mu zastępowało rozmowę i zabawę?
Ragis, zarażony jej wesołością, także się uśmiechał.
— Nic gorszego, pannusiu, jak próżna gadanina i wieczorna bieganina! Co mu z tego przyszło, że biegał do Wojnatów? Serce w błoto utopił i siecią wiatr myślał złapać. Nie posłuchał mnie raz i pożałował. Nie lepiejby fajkę wypalił w domu ze mną?
— Co to: Wojnatów? — zagadnęła.
— To wuj jego tak się zowie. O płot mieszkamy w zaścianku! Wychowanicę miał, ot, młodą i nieszpetną! Ziela musi być jemu podsunęli, bo nie było czego tyle zadawać sobie fatygi. Rozmiłował się: żenić i żenić! Aha! prawda: złap wiatr w sieć! Ho, ho, ho!
— Ożeni się? — spytała z widocznem zajęciem.
Ragis się roześmiał z trymfem.
— Ho, ho! a widziała panienka wiatr w siatce? także i tego nikt nie zobaczy! Zaraz po kolendzie za mąż sobie poszła! Chłopiec aż sczerniał z tej troski, a jam taki temu rad, jakbym derkacza ręką złapał. Lepsza jego troska, niż takie wesele! Ma się rozumieć, sprawimy jemu gody, ale inaksze!
— A jakie? — badała ciekawie, ale już z całą powagą.
— Za lat parę, jak w pierze porośnie! — prawił swobodnie, jakby mówił do kuma, czy panny Anety. — Z roboty wybrnie, ziemię spłaci i opatrzy, dom sobie założy. Wtedy w swaty pojedziemy! Stary Rymwid ma jedynaczkę, jak łanię, gospodarną, jak pszczoła, u Olechnowiczów są dwie córki, w Jurgiszkach on często przesiaduje: panienka dobra i bogobojna! Bogatej on nie chce, sam mi mówił onegdaj, to weźmie biedną, ale rozumną i dobrą. Ho, ho! Byle biedę odbyć i to nasłanie, Witolda!
Zamilkł na chwilę; w dymie fajki widział zapewne te gody wymarzone.
Irenka spuściła nizko głowę i gryzła w białych ząbkach żdżbło trawy.
Przez chwilę twarz jej spochmurniala, ale wnet wpół wyzywający, wpół rzewny uśmiech prześlizgnął się po delikatnych rysach.
Spojrzała na Ragisa lekko drwiącemi oczyma i wstała.
Słońce już zaszło wysoko. Z pogodnego rana dzień się zmienił na pochmurny. Wiatr dął silny od Dubissy, hucząc jak pobudka do burzy. Marka nie było.
— Może panience co trzeba? — zagadnął stary, także się podnosząc. — Deszcz za minutkę będzie, i coś na grzmoty się zabiera! Dobrze, żem wczoraj siano zebrał! Niech panienka śpieszy do domu przed ulewą!
Potrząsnęła głową przecząco. Obchodziła powoli polanę, za nią Ragis dreptał, gawędząc do drzew, chmur i swej psiarni.
— Co to? — zagadnęła, nagle zatrzymując się w miejscu.
Pod stopami miała jakby otwór zasypanej studni, bujnie zielskiem obrosły.
— A to lochy — objaśnił — podziemne drogi zamczyska! Mówią, że pod całą dąbrową ich pełno! Ale całkiem zasypane! Takich dziur jest kilka. Głębokie tam są kurytarze i aż do rzeki się ciągną!
— Chodził pan tam?
— Czy mi życie niemiłe? I czego? Na skarby się nie łakomię, i nikt ich tam nie znajdzie! Marek kiedyś, wyrostkiem będąc, łaził niecnota. Chciałem siec za to głupstwo. Nie znalazł ani złota, ani wina, o którem plotą, tylko gdzieś w załamie czaszkę ludzką i zardzewiałe toporzysko! Ledwie żyw się wydobył, tak tam duszno, i drugi raz nie chodził. Z naszych niktby się na taką wyprawę nie naraził, chyba on jeden! Niech panienka nie zagląda! Fe! Jeszcze nietoperz wyleci, a ziemia może się osunąć...
W powietrzu robiło się coraz niespokojniej. W oddali huczały grzmoty.
Nagle psy Ragisa podniosły hałas i rzuciły się naprzód na dziwaczną postać, która się ukazała z gęstwiny. Był to Marwitz w gumowym płaszczu i ceratowym kapeluszu, dźwigający w ręku parasol, szal i jakieś białe zawiniątko.
Spostrzegłszy Irenkę, zaczął machać rękoma, jak majak staroświeckiego telegrafu.
— Skądeś się wziął? Domyśliłeś się, gdzie jestem? — zawołała.
— Czertwan powiedział! — odparł zasapany. — Konie wziął i poleciał; jak waryat! Nic a nic nie rozumiem, co się tu dzieje?
— Sprzedano mu bezprawnie las! Żyd rąbie!
— Zlynczować go! — zadecydował z całem przejęciem...
— Tu nie doszli do tej amerykańskiej sprawiedliwości. Co ty niesiesz?
— Okrycie dla ciebie i śniadanie.
Usiedli pod dębem. Ragis przypatrywał się z daleka. O ile czuł sympatyę dla dzielnie wyglądającej dziewczyny, o tyle nie znosił chuderlawego Amerykanina.
— Strach w konopie! — mruczał do siebie.
Irenka otworzyła białe zawiniątko. Ukazała się butelka wina, kawał pasztetu i cukierki. Było to śniadanie pomysłu Clarka!
Sięgnęła żywo po flaszkę i kieliszek, poskoczyla do starego, nalała pełną czarkę i podała mu ją z serdecznem spojrzeniem.
Wypił, wąsy otarł i aż się oblizał.
— Orwidowski maślacz[3] stuletni. Ot mi trunek! Dziękuję panience! Aż mnie po kościach mniej łamie! Oho, ho!
Zaprosiła go wdzięcznym ruchem do zaimprowizowanego stołu na głazie.
Zasiedli we troje do śniadania. Jedli spiesznie, bo deszcz zaczynał padać.
— Zmoknie panienka! — frasował się stary — a Marwitz dodawał:
— Wracaj, Iry! Jeśli chcesz, ja cię tu zastąpię, choć, słowo daję, nie wiem, czego tu siedzimy?
— Dla rozmaitości, my dear[4] — odpowiedziała ze śmiechem, nie troszcząc się o burzę. Nakarmiła pasztetem Margasa, otuliła się w szal i spokojnie wyglądała ulewy.
— Gdzie ten Marek marudzi? — burczał Ragis.
Deszcz począł padać strumieniem. Gromy biły coraz cześciej, wicher dął szczyty dębów. Schronili się wszyscy pod opiekuńcze konary Dewajtisa, chmury zbiły się w czarną oponę. Co chwila rozdzierał je wąż błyskawic.
— Zmokniesz, Iry! — wołał Marwitz, daremnie starając się utrzymać parasol.
— Już zmokłam! — uspokajała go wesoło. — Patrz, co to za wspaniały widok...
— Ja miłuję nadewszystko spokój!... — skarżył się żałośnie.
— Może choć Żyda ubije! — pocieszał się Ragis po każdym piorunie. — Ale gdzież ten Marek?
Marek dopiął swego. Poświcki koń doniósł go do miasteczka. Pieniądz zelektryzował[5] potrzebną mu pomoc. Wracał pocztą z urzędnikami policyjnymi, ile koń wystarczy. Przedstawiciele porządku, zmokli trochę, pokrzepili się w jurgiskiej gospodzie i, cali przejęci ważnością swej roli, stanęli na miejscu. Tam, na skraju dąbrowy, leżało dziesięć ściętych drzew, siedziała gromadka drwali, opodal młodzież z zaścianka, w środku Żyd przedsiębiorca, rwąc włosy, złorzecząc, i zachęcając swych robotników.
Widział, że interes przegrał. Wściekał się w bezsilnym gniewie...
Burza już przeszła. Nad dąbrową rozpoczęła się inna wśród ludzi.
Urzędnicy położyli areszt na lesie — na mocy oświadczenia Marka. Sprzedający nie był jedynym dziedzicem, nie miał prawa rozporządzać wspólną własnością.
Spisano protokół, zabroniono dalszego wyrębu, rozpędzono robotników.
Na placu boju został Żyd, Marek i policya, kończąca raport.
— Nu, co to będzie? — zagadnął kupiec ponuro i wyzywająco — tu był gwałt, mnie pobili, ja skargę wnoszę! Ja dał pieniądze, oddajcie pieniądze!
— Ja nie brałem! — odparł Marek.
— Nu, wasz brat brał! Co to będzie? To gwałt! rozbój! awantura!
Urzędnicy zakończyli swe czynności. Półgłosem, na uboczu, porozumieli się z Czertwanem i odjechali, gwiżdżąc, widocznie radzi ze spełnienia obowiązków. Marek podziękował szlachcie za odsiecz, spytał się o Ragisa i ruszył ku polance. Żyd szedł za nim.
— Ja swoich pieniędzy nie daruję! Albo las, albo kapitał oddajcie! Ja wam mówię, oddajcie! Przeczytajcie kontrakt: zapłaciłem dziesięć tysięcy rubli gotówką. Ja ich nie daruję!
Marek milczał, jak głaz. Może nie słuchał.
— Nu, panie, po co swary? Ja panu dopłacę jeszcze dziesięć! Oddajcie las; więcej daję niż warto! Poco proces i awantura? — kusił ryży, zmieniając ton z zuchwałego na pokorny.
Drugie milczenie. Żyd dyszał, jak w ciężkiej walce. Spróbował najdzielniejszego sposobu.
— Panie, u mnie jest na piętnaście tysięcy weksli waszego brata; ja wam oddam wszystkie za ten las. Płacę na wagę złota. Róbcie zgodę!
Przez gałęzie świeciło słońce z polany. Marek oczy tam utkwił i kroku przyśpieszył. Żyd wpadł w szał. Cera mu sczerniała, oczy zaszły złowieszczym wyrazem, zaszedł mu drogę.
— Nie chce pan? — wymówił ponuro — będzie proces! Nu, wasza wola, ale pamiętajcie, żebyście nie pożałowali! Ja więcej prosić nie będę!
Młody człowiek zmarszczył brwi, ruchem ręki usunął go ze ścieżki.
— Z drogi, gadzino! — zamruczał — idź, kąsaj, gryź, ale lasu tego nie dostaniesz za miliony. On mój był, jest i będzie! Zapamiętaj!
— Nu, zapamiętam! — odparł Żyd, zatrzymując się w miejscu.
Na polance już dostrzeżono wracającego. Powstali wszyscy troje, i tym razem Irenka pierwsza doń podeszła.
— A co? — zawołała — gdzież policya?
— Już odjechała! A pani tutaj burzę przebyła? Czy się godziło? Zmoknąć, zziębnąć, i po co? — rzekł z cicha.
— Nie gorzej niż pan zmokłam, a po co? Ot, tak mi się podobało. Już nie rąbią?
— Nie, wszystko spokojnie. Och, chrzestny tutaj i pan Marwitz!
— Strzegliśmy wspólnie pańskiego drzewa. Cóż pan robi dalej?
— Natychmiast jadę do Kowna.
Ragis podszedł i z daleka już wołał:
— Gdzie Białka?
Marek reka machnał.
— Nie troszcz się o nią — rzekł posępnie. — Za Lejką mi padła dziś w nocy.
— Żywot z niej wyparłeś? Ach, szkoda, szkoda!... A źrebak?
— Nie wiem, co się z nim stało. Może też padł.
— Czyś oszalał? Cała nasza chudoba zmarniała przez jedną noc, a ty się nawet nie zafrasujesz?
— Niema czasu. Trzeba większe ratować. Do Kowna jadę...
Stary poczerwieniał z żalu i złości na tę obojętność, splunął, psy zawołał i bez pożegnania szybko się oddalił. Szedł szukać klaczy i źrebaka; nie spytał nawet o sprawę leśną. Żal mu było Białki faworytki i pieszczocha młodego, który miał być tak rozumny, jak człowiek.
Długo szukał po pustkowiu! Do chaty nie zaszedł, choć przemoknięty był do kości, błąkał się, złorzecząc i stękając. Psy wreszcie wpadły na trop i zaprowadziły go na miejsce.
Białka leżała nieżywa, skostniała, okryta cała błotem rzeczułki, z krwią skrzepią u nozdrzy. Siodło leżało obok, a nad nią z głową zwieszoną, chwiejąc się z głodu i chłodu, stał źrebak sierota, trącał ją i rżał ochryple. Wokoło z daleka jeszcze krążyły czarne kruki i śpiewały poczciwej klaczy na stypę[6]. Wrony, zuchwalsze, opadły niżej i zaglądały w jej szklane oczy. Gdzieś w gąszczach zapewne czatowały wilki i lisy.
Ragis oparł się na kiju i miał ochotę zapłakać, potem żal jego w złość przeszedł:
— Bodaj was piekło! złodzieje i szachraje! Jak te kruki, za krzywdą latacie, bierzecie pot, siły, zdrowie, grosz krwawy! Biedna starucho, wartaś była lepszego końca! nie dam cię wilkom i krukom, zakopię głęboko. Lepszaś była od wielu ludzi. Już nie wstaniesz, nie usłyszysz! No, chodżże ty ze mną, sieroto! Nie nakarmi cię już matka i nie ogrzeje. Ale ja ci zmarnieć nie dam. Chodź do pustej stajenki, nie płacz!
Pociągnął je za sobą, a biedactwo szło posłusznie, skarżąc się żałośnie.
Kruki krakały coraz przeciągłej, spuszczały się niżej i niżej na ucztę.
Nad pustkowiem zapadła noc i głusza. Skargę źrebaka niósł wiatr i oddalenie...





  1. Lelek — ptak nocny.
  2. Protoplasta — przodek, praszczur.
  3. Maślacz — rodzaj wina węgierskiego.
  4. My dear, mój drogi (ang.).
  5. Zelektryzować — tu: podnieść na nogi.
  6. Stypa — uczta pogrzebowa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.