Dobra nauczka/IV
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Dobra nauczka |
Pochodzenie | Dobra nauczka. Ilko Szwabiuk |
Wydawca | Jakubowski i Zadurowicz |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Wł. Łoziński |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dwa jest na świecie rodzaje zalotnych kobiet: do pierwszego należą zimne, wyrachowane istoty, które starają się podobać po to tylko, ażeby z tego jakąkolwiek korzyść dla siebie wyciągnąć; drugie wesołe, świegotliwe, nieopatrzne, próbują każdego, spotkanego mężczyznę olśnić swą urodą, same jednak z nadzwyczajną łatwością poddają się urokowi miłości, która wszakże nigdy u tych rozkosznych stworzeń nie bywa trwałą.
Pani Helena była doskonałym typem kokietki drugiego rodzaju. Gdyby była dostała zacnego i rozumnego męża, mogła się była z niej wyrobić zupełnie porządna kobieta; główny zasób swej wrodzonej zalotności byłaby zużytkowała na ciągłe przypodobywanie się mężowi, a pozostałemi resztkami obdarzałaby nie szkodliwych sąsiadów. Stało się jednak inaczej: wykwintna jej natura, zrażona brutalnemi wadami pana Hilarego, podniosła była stanowczy rokosz; po miesiącu pożycia nie miała już piękna mężatka ani jednego uśmiechu, ani jednego figielka dla znienawidzonego. Pozostał więc cały zasób wrodzonej zalotności niezużytkowany. Męczyło to ją, draźniło; do zdrowia, do życia potrzebowała podobać się komukolwiek. Zjawili się wnet wielbiciele; zajmowała się nimi po kolei z wielkim zapałem, lecz najczęściej zamiast rozkochiwać ich na śmierć w sobie, sama pogrążała się w namiętnem, choć krótkotrwałem uczuciu. Za wiele miała krwi i temperamentu na zimną, wyrachowa ną kokietkę. Pani Woynowska niebardzo się mijała z prawdą, twierdząc, że pan Hilary nosił rogi, w liczbach tylko przesadzała. Z tem wszystkiem Helena nie umiała sobie nawet zdać jasno sprawę, w jaki sposób zdradzała męża; robiła to zawsze bezmyślnie, mimowolnie prawie. W rzeczy samej nawet nie te krótkotrwałe niewierności były przyczyną rozejścia się małżonków; z każdym dniem rosnące wady pana Hilarego były bezpośrednim powodem separacyi. Opuszczenie mężowskiego domu i zmiana stanowiska towarzyskiego wywarły na niej głębokie wrażenie. Towarzystwo panny Teresy i wdzięczność za jej opiekę także nie mały wpływ miały na tę dziecięcą naturę. Uspokoiła się była i plotki, zarzucające jej jakoby i teraz miała kochanków, były zupełną potwarzą. Opowiadano sobie wprawdzie, że w przeszłym roku w Krynicy jakiś warszawski, młody literat za długo z nią wieczorami przesiadywał, ale to były głuche wieści, niesprawdzone przez nikogo.
Tak długi stosunkowo przeciąg czasu powstrzymania się od wszelkiej kokieteryi, nie zmienił jej lekkomyślnego usposobienia — przeciwnie ów nagromadzony zasób niezużytkowanej zalotności gwałtownie się domagał jakiegoś ujścia. Choć przez myśl jej nawet nie przychodziło kokietować siedmnastoletniego, a więc o całe dziesięć lat od siebie młodszego Adasia, zupełnego dzieciaka i głuptaśka — jak się o nim wyrażała — to jednak wziąwszy na siebie dość trudną rolę, dania chłopakowi „dobrej nauczki”, zaczęła o tem mimowolnie rozmyślać, coby to było, gdy by tego malca zaczęła kokietować.
— A to by dopiero zrobił minę! zawołała wesoło sama do siebie, przedstawiając sobie zastraszoną i zażenowaną twarz Adasia.
— Ciekawam: czy odważyłby się mnie pocałować? — myślała dalej — patrzcie, jaki smarkacz, myślałam zawsze, że trzech zliczyć nie potrafi, a dziewczęta to już napastuje.
I śmiać się zaczęła wesoło, przypomniawszy sobie całą scenę, którą znała najdokładniej z ust samej Emilki, wezwanej poufnie na konfesatę.
Myśl o Adasiu jak zmora prześladować ją zaczęła. Chociaź chciała czem innem się zająć, to nie mogła; ciągle powracała przed oczy jej duszy, ta scena wczorajsza z Emilką, ta oczekiwana rozmowa z „przestępcą“. Obiecywała sobie pobawić się z chłopakiem jak kot z myszką i pomęczyć go, dokuczyć należycie, a później przebaczyć i tak go ugłaskać, żeby nabrał do niej zaufania.
Nie zastanawiając się nawet nad tem, ubrała suknię, w której jej było najbardziej do twarzy; włosy ułozyła w najpowabniejszą fryzurę i tak ustrojona, świeża i nadpodziw piękna oczekiwała przybycia Adasia.
Na diesięć minut przed czwartą Adaś jak bomba wpadł do saloniku pani Heleny. Tylko na głośne wejście starczyło mu odwagi; później stanął jak trusia, onieśmielony słowa nie umiał przemówić. Patrzył
zdumiony na Helenę, tak piękną nigdy jej nie widział, wydała mu się wprost królową jakąś, zjawiskiem nadziemskiem.
Ona nie zwracała pozornie nań uwagi. Stojąc przed zwierciadłem wkładała na głowę elegancki kapelusik z orzechowego aksamitu, przy którym jej fiołkowe oczy jeszcze piękniejsze się wydawały. W zwierciadle doskonale widziała osłupiałą minę chłopaka i zabawiło ją to nadzwyczajnie.
Nagle zwróciła się ku chłopakowi, który się jej w tej chwili ukłonił, niezgrabnie szastając nogami.
— Cha! cha! cha! — rozległ się jej srebrny, dziwnie mile dźwięczny śmiech — Adasiu, Adasieńku, któryż to profesor nauczył cię tak ładnie się kłaniać? Suwasz nogami jak chłopak sklepowy.
Adaś, słysząc to, oblał się szkarłatem tak ciemnym, że można się było obawiać, iż mu krew z twarzy tryśnie. Nie odpowiedział ani słowa.
Helena odczuła, że struną przeciągnęła, postanowiła go za te drwiny wynagrodzić.
— Któż się zresztą ciotce kłania — dodała wesołym tonem — przecież jestem w hierarchii rodzinnej najaktualniejszą twą ciotką.... Ciotkę się w rękę całuje.... Pocałuj.
I wyciągnęła doń białą, pulchną, pełną błękitnych żyłek rękę.
Adaś, z dziwną niezgrabnością wziął się do tego aktu galanteryi: drobną rączkę podnosił do ust, jakby jakiś kilkodziesięcio funtowy ciężar, ręce mu przytem drżały, serce biło. Gdy jednak usta jego dotknęły różowej rączki, to nagle nabrał niezwykłej śmiałości i pocałował z ogniem, przytrzymując dość długo podaną mu rękę przy swych rozpalonych ustach.... Uczuł nagle ten sam żar, który go wczoraj trawił.
— Wcale nieźle całujesz — zawołała, śmiejąc się Helena i łagodnie odciągnęła rękę od jego ust zabierając się do wkładania przyciasnych trochę rękawiczek.
— Ludwinka zamówiła już fiakra na czwartą — szczebiotała, usiłując napróżne zapiąć klamerki rękawiczki. — Ah!... fiakier już zajeżdża a ja nie mogę pozapinać tych nieznośnych rękawiczek.... Pomóż mi. — I wyciągnęła znowu doń swe obie już ręce.
Praca nad zapinaniem klamerek stosunkowo dość długo trwała, bo Adaś niezgrabnie i nieśmiało brał się do tego, tak że wreszcie znudzona piękna pani sama pozapinała a chłopakowi dostała się znowu nagana na temat niezgrabności i braku obycia z kobietami.
— Już sama muszę się zabrać do ciebie — mówiła, mięszając surowe słowa, z zalotnemi spojrzeniami — i nauczyć cię jak się powinien zachowywać słuszny kawaler.... Bo przecież ty jesteś już słusznym kawalerem, mam wszelkie dane, za takiego cię uważać.
Mówiąc to uśmiechnęła się jakoś tak dziwnie, że Adasia aż lęk zdiął; w tej chwili błysnęła mu myśl, że pani Helena wiedziała o wczorajszej awanturze z Emilką. Wnet jednak usiedli do powozu i podczas drogi zapomniał zupełnie, o chwilowem posądzeniu.
Spacer, który Adaś odbył tego dnia z Heleną, pozostał na długo wyryty w jego pamięci, był to pierwszy tryumf w jego życiu. Nasycił się tryumfem tym do woli.
Znajomych, z którymi by się witali lub rozmawiali, było nie wiele; wszyscy jednak znali Helenę choćby z widzenia i spojrzenia mężczyzn pełne podziwu i uwielbienia, rzucane co krok na jego towarzyszkę napawały go dumą i zadowoleniem.
Zaraz u wejścia przebyli rotowy ogień spojrzeń zebranych tam oficerów. Wykrzykniki zdradzające najwyższy stopień zachwytu nad pięknością pani Heleny posypały się jak z rogu obfitości:
— Ah! Diese ist hübsch!
— Wunderbar hübsch!
— Collosal! Collosal!
— Une beauté superiore! — pochwalił się któryś francuskim frazesem.
Pułkownik ułański, który znał Helenę z balu szlacheckiego, spojrzał surowo na oficerów, jakby chciał im powiedzieć: „cicho bądźcie, nie chwalcie za głośno, znam tę panią”; równocześnie podszedł do Heleny i ze zgrabnym ukłonem wypowiedział jej jakiś, może tysiąc razy powtórzony już komplement. Pani Możewska odpowiedziała mu bardzo uprzejmie, ale nie zwalniając kroku, oparta na ramieniu rozpromienionego Adasia przeszła w głąb zaimprowizowanego ogrodu.
Czas był prześliczny i powietrze wiosennem tchnieniem upajało; bystry, górski strumień swym wesołym szmerem ciągnął ku sobie. Helena wymijając tłum miejskich gości spieszyła ku Bystrzycy, do miejsca, gdzie krzewy były gęściejsze a przechodnie rzadsi. Z pośród kląbów gęsto rosnącej łoziny ukazała się modra powierzchnia z falowanego zwierciadła wody, a po za niem cudowny, rozległy widok na góry sine zamglone, o białych tumanem tajemniczym okrytych szczytach.
Stanęli milcząc, oboje zapatrzeni w przepyszny obraz przyrody, tak głośno do nich dziś przemawiający. Milczenie trwało długą minutę, podczas której krew raźniej im w żylach krążyć zaczęła; serca biły głośniej, płuca więcej upajającego powietrza w siebie wciągały. Helena westchnąwszy cicho, pierwsza przerwała milczenie, mówiąc miękkim, pieszczotliwym głosem:
— Przecież nie ma nic piękniejszego po nad ten świat, a nawet po nad to nasze życie, którem tak często pogardzamy.
Chłopak milczał ciągle, wrażenia, które dziś odbierał, nie usposabiały go do mówienia. W tej chwili myślał właśnie o tem, że nie dawniej niż trzy godziny temu biegł ku tej samej rzece, chcąc w jej nurtach znaleźć śmierć i zapomnienie owego błędu. Teraz cała jego wina i rozpaczliwe myśli nią spowodowane wydawały mu się głupstwem, głupstwem olbrzymiem, niezmierzonem. Patrzył to na widnokrąg daleki, to na twarz swej pięknej towarzyszki, która przymróżywszy nieco oczy i rozwarłszy różowe, ślicznie zarysowane nozdrza piła namiętnie wiosenne powietrze i nasycić się niem nie mogła.
Ach! Jak byłem głupi — szepnął Adaś w duszy i mimowolnie silniej przycisnął do siebie rękę Heleny, spoczywającą mu na ramieniu.
Ruch ten obudził młodą kobietę z tej dziwnej zadumy, której się była poddała bez oporu; spojrzała nań niby ze snu miłego obudzona i cicho pieszczotliwie szepnęła:
— Chodźmy do ludzi.... tam ma być jakaś loterya, sprobójemy dziś szczęścia.
Idąc ku pawilonowi, obok którego grała muzyka wojskowa i odbywało się ciągnienie loteryi fantowej na cele dobroczynne, Adaś dojrzał Włodzia, myszkującego pomiędzy gęstemi łozami, za jakąś czarnowłosą żydóweczką. Spojrzenia ich spotkały się ze sobą i Adaś niespodziewanie wyczytał w oczach Dobieckiego wyraz zazdrości, nienawiści wprost zajadłej. To jedno mgnienie oka wystarczyło mu do zrozumienia, że Włodzimierz nigdy nie był jego szczerym przyjacielem.
— Ach! jak byłem głupi — powtórzył w myśli po raz drugi i rozpoczął jakąś rozmowę ze swą towarzyszką. Szło mu teraz lepiej; rozmawiał wcale rozumnie i tematu mu nie brakło.
Za chwilę wmięszali się w gęsty tłum. Wszyscy cisnęli się do kilku stoliczków, przy których panie z dobroczynności sprzedawały bilety. Helena wybrawszy jedną, która względem niej była najmniej wrogo usposobiona, poprosiła o kilkanaście biletów, z pomiędzy których kilka było wygrywających.
Adaś przejęty do głębi rolą „słusznego kawalera” także kupił biletów za stosunkowo dość znaczną sumę — i nie wygrał nic. Helena obserwująca go w owej chwili bacznie, ze zdziwieniem dostrzegła, że go to niepowodzenie ani trochę nie zmartwiło; nie zwrócił nawet na to uwagi. Ten drobny, nic pozornie nie znaczący rys, wywołał cały tłum myśli i wspomnień w pięknej główce pani Możewskiej. Zrozumiała, że w tym rumieniącym się co chwila chłopaku mieści się materyał na człowieka światowego, na dżentelmana.... Jak zmora przykra stanęły w jej pamięci wstrętne obrazy; przypominała sobie pana Hilarego, jak wpadał w gniew i obrzucał partnerów impertynencyami przy lada małej przegranej. Mimowolnie porównywała byłego męża z tym chłopakiem i widziała jasno, że „ten mały”, jak wyrośnie, będzie należał do zupełnie innej kategoryi ludzi niż pan Możewski. Żałowała teraz w duszy, że nie trafiła na podobnego.
Po dwugodzinnej prawie przechadzce, nasłuchawszy się do woli pięknej muzyki i zlustrowawszy wszystkie możliwe i niemożliwe tualety, pani Helena uczuła się tak znużoną, że ze strachem pomyślała o czekającem ją jeszcze przejściu kilkaset kroków do powstawionego na szosie fiakra. Opierając się silniej na ramieniu rozbawionego i wesołego Adasia, kazała mu prowadzić się do powozu.
W księdze przeznaczeń znać zapisanem było, że Adaś tego dnia zaspokoi wszelkie pragnienia miłości własnej. Zaledwie bowiem znaleźli się na ścieżce prowadzącej do wyjścia spostrzegł przed sobą niedoszły swój zimowy ideał, ową pannę Hanię. Szła, rozmawiając wrzaskliwie i śmiejąc się zbyt głośno; obok niej kroczył wyschnięty i tykowaty niemiec, oficer od ułanów; za nimi wlokła się podobna do stracha na wróble stryjenka i naturalna opiekunka panienki, wdowa po c. k. poborcy podatkowym. Panna była krzycząco, jaskrawo, lecz dziwnie niesmacznie ubrana. Gdy się obie pary tak do siebie zbliżyły, że już dokładnie widzieć się mogły, panna Hania ze zdziwieniem i niedowierzaniem spojrzała na Adasia, prowadzącego tak piękną i imponującą kobietę. Nie była w stanie pojąć tego, żeby tak elegancka dama przechadzała się publicznie oparta na ramieniu uczniaka z szóstej klasy.
Oficer nie spojrzał nawet na kawalera. Prawe oko przymróżył, a lewem w monokl uzbrojonem obrzucił od stóp do głowy wykwintną postać Heleny.
— Wer ist’s? — zapytał półgłosem swą towarzyszkę, nie odrywając oczu od pięknego zjawiska:
— Jakaś kuzynka tego studenta — odrzekła panna tak gniewnie i głośno, że Adaś wyraźnie słyszał każde słowo.
Spojrzał za to pogardliwie na gniewną panienkę i musiał pomyśleć o sobie po raz już dziś trzeci:
— Jakiż byłem głupi, głupi!
Przy wyjściu spotkali znowu uprzejmego pułkownika ułanów i cały zastęp oficerów, zajmujących tu widocznie obserwacyjne stanowisko. Pułkownik sam pospieszył przywołać fiakra, którym Helena przyjechała, a oficerowie dość głośno wyrażali swą zazdrość że nie mogli zająć miejsca Adasia w powozie, obok pięknej pani. Krótko to trwało, wnet pani Helena usiadła do powozu i skinieniem głowy odpowiedziawszy na ukłony oficerów, dała znak furmanowi żeby ruszał. Pomimo turkotu kół, do uszu odjeżdżających doleciały okrzyki oficerów, rozgłaszane na cześć piękności Heleny. Jeden szczególniej zagłuszył inne:
— Mord’s weib! Mord’s weib!
Słysząc to Helena, rozśmiała się jak pensionarka i w przystępie dobrego humoru zwróciła się do Adasia:
— Jacyż oni zabawni! Jacy śmieszni.... Prawda, że ty Adasiu nigdy taki śmieszny nie będziesz? Prawda?...
Adaś miał olbrzymią ochotę powiedzieć jej, że nic śmiesznego nie widzi w tem uwielbieniu oficerów dla jej piękności, i że sam by to samo robił, gdyby był na ich miejscu. Nie starczyło mu jednak odwagi na wypowiedzenie tego komplementu, poczerwieniał tylko swoim zwyczajem, po same uszy i mruknął coś niezrozumiałego, co można było w rozmaity sposób tłómaczyć.
Piękna pani domyśliła się, co chłopak w tej chwili chciał powiedzieć, miała nawet wielką ochotę wyciągnąć go na wyznania w tej sprawie, przeszkodził jednak temu wjazd do miasta. Kurzawa, turkot, wrzask i krzyk przekupniów tak zagłuszyły panią Helenę, że usunąwszy się w sam kąt powozu, przymknęła oczy i zamilkła.
Adasiowi zdawało się tego dnia, że fiaker pędził z szybkością pospiesznego pociągu; żal mu było, że tak piękny dzień, najpiękniejszy dzień w jego życiu — jak myślał wówczas — już się ma ku końcowi. Rozmarzony, odurzony, opad się na poduszki powozu i także przymknął oczy. Doznawał jakiegoś dziwnie słodkiego upojenia, gdy jego cienkie, wyciągnięte przed siebie nogi dotykały szeleszczącej, jedwabnej sukni swej towarzyszki.
Nareszcie powóz się zatrzymał. Helena otworzyła oczy i powoli niedbale zabierała się do wysiadania. Adaś wyskoczył już był pospiesznie i podawał jej rękę, żeby w ten sposób pomódz jej wysiąść. Wyskakując oparła mu się oboma rękoma na ramiona, a później śmiejąc się znowu swym wesołym, dziecięcym śmiechem, pogłaskała go po gładkim zarumienionym policzku.
— Dziękuję ci kuzynku za ten spacer — mówiła pospiesznie nie równo. — Gdyby nie twoje towarzystwo, nie byłabym doświadczyła tej przyjemności.... Ach! ta wiosna, to powietrze, ten wiatr upajają mnie, osłabiają, do jakiegoś pół snu pół marzenia usposabiają.... Znudziłam cię?
Stali przed gankiem domku położonego wśród obszernego ogrodu panny Teresy, w którym od dwu lat zamieszkiwała pani Helena. Adaś nie wiedział, co właściwie miał z sobą zrobić, czy wracać do lekcyi, czy towarzyszyć pani Helenie do wnętrza. Miął kapelusz w ręku, a wyraz coraz większego zaambarasowania występował mu na oblicze i przesłaniał piękne wyraziste oczy. Wreszcie
z wyraźnym odcieniem smutku w głosie szepnął:
— Dziękuję pani!... Trzeba iść do lekcyi.
Brzmienie jego słów wywołały w oczach młodej kobiety te jakieś niezwykło filuterne błyski, które migotały już w nich dziś rano. Uśmiechając się nieznacznie zapytała:
— Czy te lekcye są dziś konieczne ?... Chciałam żebyś dziś ze mną napił się herbaty.
— Jak pani każe — szepnął Adaś i wszedł za nią do środka domku.
Szedł niechętnie ociągając się. Tak jak przed chwilą żal mu było opuścić jej towarzystwo i wrócić do swych książek, tak teraz uczuwał w piersi jakiś niewytłómaczony niepokój, jakąś dziwną obawę przed tą herbatą sam na sam z panią Heleną. Figlarny wyraz, który gościł w jej oczach nie uszedł jego uwagi, zrodziła się w nim obawa: czy piękna pani nie drwi z niego? Wyprostował się, i starał się przybrać zimną i sztywną powierzchowność. Pomyślał w tej chwili, że zupełnie jest niestosownie, żeby ona mówiła doń wprost po imieniu; postanowił dać jej to uczuć i tytułować ją „panią”; wpierw nazywał ją „kuzynką” lub przemawiał w trzeciej osobie.
Gdy znaleźli się w środkowym, jadalnym pokoju, obok którego mieścił się buduar, a dalej sypialnia młodej kobiety, Adaś uczuł nagle brak powietrza; atmosfera pokoju przepełnioną była wonią perfum i tualetowych preparatów. Odetchnął ciężko, tak jak człowiek, któremu nagle tchu zabraknie. Atmosfera ta musiała takie same wrażenie zrobić i na Helenie, bo wnet po wejściu zwróciła się do kręcącej się wokoło fertycznej pokojówki i dość z wyraźnem zniecierpliwieniem zawołała:
— Tyle razy ci Ludwiko nakazuję, żebyś przewietrzała pokoje.... Tu jest strasznie duszno; nie ma czem odetchnąc.... Otwórz zaraz okno w tym pokoju.
Za chwilę potężny prąd świeżego, wiosennego powietrza wdarł się do pokoju. Zapach jaśminów, kwitnących tuż pod samym oknem i olbrzymiemi swemi krzakami ocieniających cały ten pokój, pomięszał się, z woniami panującemi już tam poprzednio.
Ludwika, kręcąca się, jak wirak po jednej powierzchni wody, zabrawszy kapelusz, narzutkę, parasolik swej pani, zajęła się pospiesznie przygotowaniami do herbaty. W niespełna dziesięć minut stół był nakryty a na bocznym stoliku szumiał duży rosyjski samowar. W ciągu tego czasu dziewczyna kilka razy w ten sposób spojrzała na Adasia, iż ten był pewny, że ona musi znać w całej rozciągłości wczorajszą historyę. Onieśmieliło go to do reszty i uczuł prawdziwą przy jejemność i ulgę, gdy Ludwiczka skończywszy nakrywać, stanęła w pokornej postawie przed panią i potulnym głosem zapytała:
— Czy mogę, proszę pani pójść dziś na majowe nabożeristwo? Nie chciałabym ani dnia opuścić.
Helena uśmiechnęła się łaskawie i odrzekła:
— Możesz, możesz!
Pomimo tak zadawalającej odpowiedzi dziewczyna nie odeszła zaraz; stała spuściwszy oczy ku ziemi i mnąc w ręku fartuszek robiła wrażenie, jakby jeszcze o coś panią prosić chciała.
— Czego chcesz więcej? — spytała domyślna pani.
— Chciałabym po nabożeństwie skoczyć na minutkę do matki; już dwa tygodnie u niej nie byłam.
— Jeżeli ci się tak gwałtownie chce, to pójdź — brzmiała odpowiedź — tylko nie baw tam długo, bo czuję się dziś zmęczoną i chcę się przed dziesiątą położyć. Teraz już wkrótce siódma.
Dziewczyna uradowana pocałowała panią w rękę i rzuciwszy na Adasia spojrzenie, które — jak mu się zdawało — mówiło: „jakiś ty dzieciuch, po co ci było zaczepiać głupią Emilkę“, wybiegła jak strzała z pokoju.
Zostali sami. Chłopak, pomimo że z obejścia Heleny nie mógł przypuszczać, żeby ona wiedziała o wczorajszem jego przejściu, uczuwał ciągle instynktowny niepokój; na wesołe szczebiotanie ładnej gospodyni, uwijającej się około kipiącego samowaru, odpowiadał ciągle monosylabami. Onieśmielenie to bawiło wprawdzie Helenę, nie w tym jednak stopniu jak przypuszczała; coś jej dziś dolegało, czuła się dziwnie zmęczoną i osłabioną. ręce jej opadały, głowa ciężyła. Nagle zwróciła się do Adasia mówiąc krótkiemi urywanemi słowami:
— Nie wiem co mi dziś brakuje.... Wszystko mi dokucza.... Przepraszam cię, że cię tu na chwilę samego zostawię.... Suknia niewygodna.... Gniecie mnie.... Widocznie się już starzeję. Pójdę się przebrać.
I kończąc ostatnie słowo zniknęła poza grubą kotarą sąsiedniego buduaru.
Adaś odetchnął swobodniej zostawszy sam. Miał przez chwilę zamiar wynieść się, zanim powróci gospodyni; zbliżył się nawet do drzwi i wszedł do oszklonego ganku, zauważył tam jednak, że wyjść nie może bez zwrócenia uwagi, drzwi zamknęła Ludwika wychodząc na klucz, a w dodatku był do nich przytwierdzony dzwonek, któryby narobił hałasu przy każdem odemknięciu. Powrócił więc do pokoju. Zbliżył się do okna i nic tam ciekawego nie zobaczył; kląb jaśminu rosnący tuż pod samym oknem zasłaniał cały widok. Zauważy tylko wśród zieleni kilkoro drobnych ptasząt przeskakujących z gałązki na gałązkę; nieopodal od okna, ale tak ukryty, że dojrzeć go nie było można, wyspiewywał słowik czułe swe trele.
Wkrótce inne odgłosy zwróciły całą jego uwagę: z sąsiedniego buduaru dochodziły do jego ucha wyraźne szelesty jedwabnej materyi. Wreszcie drgnął cały gdy do jego uszu doleciał brzęczący jakiś metaliczny dźwięk. Domyślił się, że to stalowe „brykle” sznurówki tak zadźwięczały, uderzając o marmurową płytę stolika. Cały obraz wnętrza buduaru malował się w jego wyobraźni jasno i dokładnie.... Miał szaloną ochotę podejść cicho, podkraść się pod samą kotarę przesłaniającą nie dość szczelnie drzwi i rzucić okiem do środka — odwagi mu zabrakło. Krew gwałtownym strumieniem rzuciła mu się do mózgu; po całym organizmie przebiegały wszechpotężne jakieś, bolesne prawie drgnienia; w oczach mu ciemniało. Musiał się oprzec o krawędź stołu, żeby nie zatoczyć się i nie upaść.
Niemoc ta trwała chwilę i przerwało ją wejście przebranej Heleny.
Spojrzał na nią i stracił przytomność do reszty — była olśniewająco piękną, pięknością pełną krwi i rumieńców, upajającą zwrok, słuch i powonienie. Patrząc na nią, przyszła mu na myśl Afrodyta, poznana z pieśni Homera. Biały, batystowy, prawie przeźroczysty negliż pozwalał wzburzonej piersi poruszać się swobodnie — falowała niby lekko rozkołysana powierzchnia spokojnego jeziora. W oczach jej świecił dziwnie namiętny, ponury płomień, tworząc rażący kontrast z twarzą i ustami, po których igrał dziecięcy, figlarny uśmiech.
— Ach! Cóż ty chłopcze robisz? — zawołała wesoło — Ja się tam guzdrałam bez końca, a ty nic nie jesz.... Musisz być szalenie głodny?
Jak ptaszek lekko i swobodnie zakrzątała się po pokoju; za chwilę lekka para unosiła się z dwóch filiżanek pełnych wonnej, chińskiej herbaty. Stojącego w sztywnej i wyprostowanej postawie Adasia popchnęła łagodnie do krzesła i gwałtem prawie posadziła go na niem. Później sama usiadła tuż obok i z widoczną przyjemnością nadpiła kilka haustów gorącego napoju. Wzrok jej z tym samym płomiennym wyrazem spoczywał na zaambarasowanej twarzy chłopaka. Nagle śmiać się poczęła nierównym nerwowym śmiechem:
Adasiu, czemu nic nie jesz? — zawołała — Pewno wszystko nie dobre?... Czyś próbował szynki, ma być świeża.... No, czemu nie jesz?
— Nie mogę jeść... Dziękuję pani!
— A toż co nowego? — zawołała, przybierając żartobliwie — surowy wyraz twarzy — Gdzieś się nauczył tego sposobu mówienia.... Pani! Pani! — powtórzyła kilka razy to słowo — Krewni u nas tak do siebie nie mówią.... Mówiłam ci, że jestem twą ciotką.... Rozumiesz — ciotką. Możesz mnie jednak nie nazywać ciotką; i ten tytuł zostawię ciotce Teresie.
Adaś, podczas gdy to mówiła, spuścił oczy w talerz i zawzięcie bębnił trzymanym w ręku nożem o krawędź stołu; gdy skończyła z trudnością wyjąknął:
— A jakże mam mówić?
— Możesz mnie nazywać: Heleną, Helenką, Helą.... Jak ci się podoba.
Ostatnie słowa wymówiła prawie szeptem, który dźwięczał jak łagodny, rozkoszny szmer drobnego źródełka. Głos ten ośmielił znowu Adasia; spojrzał śmiało w jej roziskrzone oczy i odpowiedział:
— Ach! nie jem, bo dziś zupełnie nie mam apetytu. Nie wiem zupełnie co mi brakuje. Uczuwam zawrót głowy.... Sam nie wiem czego mi się zachciewa.
Mówiąc to, obrzucił młodą kobietę takiem pożadliwem spojrzeniem, ze ta zdziwiona, aż cofnęła się na krześle. Przypomniała sobie cel dla którego sprowadziła tu chłopaka.... Należało mu wyczytać należytą reprymendę, wiedziała o tem, jednak uczuwała brak sił do tego; chłopak tak był miły, tak się jej podobał, że nie mogła prawie zrobić mu żadnej przykrości. Jednak obiecała ciotce, więc dotrzymać musiała; spojrzała więc nań surowiej i głosem, w którym pomimo pozornej powagi czuć było w głębi ton żartobliwy, zaczęła mówić:
— Wiem, nie po czciwy chłopcze, dla czego nie masz apetytu.... Sumienie masz nieczyste.... Słyszałam, coś wczoraj zbroił.... Przyznaj się.
Adasiowi się wydawało, że w tej chwili grom weń uderzył; zerwał się z krzesła i nieruchomemi, przerażonemi oczami wpatrywał się prosto w twarz Heleny. Wyraz tych oczu mówił jej wyraźnie: „nie spodziewałem się, byś mnie tak podeszła; myślałem, żeś szlachetna, a tyś podstępem mnie tu zwabiła, żeby się ze mnie naśmiewać — pogardzam tobą”. Twarz miał przy tem dziwnie bladą, a błękitne żyłki na skroniach drgały chorobliwie.
Pani Możewska zrozumiała wszystko, co jej te oczy chciały powiedzieć i równocześnie doznała dwu nad wyraz silnych wrażeń: najpierw się zawstydziła; wstydziła się tego, że miała zamiar podrwić z dzieciaka, a teraz wzrok jego ją onieśmielał. Następnie dopiero w tej chwili spostrzegła, jak ten chłopiec, pobudzony do najwyższego stopnia rozdrażnienia nerwów, wstydem i gniewem, był niezwykle, wspaniale piękny.
Adam w tej chwili stoczył pierwszą w życiu walkę z samym sobą, walkę ciężką i zajadłą; wyszedł z niej zwyciężcą. W pierwszej chwili omal, że nie wybuchnął gniewem i w grubiański sposób nie odpowiedział Helenie, że jej nic do tego co on zaprzejście miał wczoraj z Emilką. Nim jednak przemówił spostrzegł w jej oczach czuły serdeczny wyraz; zmiękł więc i opuszczając głowę na piersi szepnął:
— Po co się pani o to pyta?
Pragnął być teraz o sto mil od tego miejsca.
Zrozumiała go Helena, zapragnęła naprawić przykrość mu wyrządzoną; ujęła więc pieszczotliwie jego rękę opartą na stole i gładząc ją swą mięką delikatną dłonią mówiła doń pieszczotliwie:
— Adasiu, najpierw nie mów mi pani, a Helenko.... Inaczej pogniewamy się .... A później nie oburzaj się na mnie.... Czy byś wolał, żeby o tej historyi dowiedziała się ciotka Teresa?... Com miała zrobić? Rózia mi wczoraj wieczór opowiedziała.... Zakazałam jej o tem wspominać komukolwiek.... A sama chciałam cię o to wypytać.
I rozśmiała się znowu swym figlarnym dziecięcym śmiechem, nie przestając głaskać rękę chłopaka, który ujęty jej głosem szczerym i czułym i tą pieszczotą uśmiechał się już także.
— No, opowiedz mi jak to było? zapytała znowu.
— Nic ciekawego, pocałowałem ją, a ona, Bóg wie po co narobiła strasznego krzyku.
Śmiech Heleny stawał się coraz nienaturalniejszy, czasami spazmatyczny prawie; ręki Adasia nie wypuszczała ze swej dłoni, a w chwilach wolnych od śmiechu mówiła:
— Pocałowałeś.... Proszę kogo.... To ty już to umiesz.... Zabawne.... Pokaż że mi jakieś to zrobił?
Na chłopaka nadszedł w tej chwili znowu paroksyzm zawstydzenia, odsunął się trochę od niej i zarumienił się gwałtownie. Nie mógł jednak odsunąć się daleko, ręka jego pozostawała ciągle w uwięzi, czuł, że Helena ściska ją konwulsyjnie; nie chciał się tego uścisku pozbawiać; sprawiał mu on trudną do wypowiedzenia rozkosz.
— No, pokaż że mi jakeś to zrobił — nalegała Helena, głosem drżącym, urywanym.
Przed oczami chłopaka błysnęła biała pulchna ręka, po sam łokieć obnażona, przytrzymująca w uścisku jego własną bezsilną dłoń; nachylił się i namiętnie, drząco przycisnął swe usta do białej ręki tuż poniżej łokcia.
Coś dziwnego się stało w tej chwili.... Obojga tym nieopatrznym wydało się, że cała powódź jaśminowej woni wlała się do pokoju.... Słowik śpiewał tak cudnie jak nigdy przed tem, ani po tem. Oba serca biły jednakiem tempem i jednakowa rumiana barwa zajaśniała na obu twarzach. Po pocałunku była chwila milczenia. Przerwał ją suchy, spazmatyczny śmiech Heleny.
— Jak to, Adasiu — wołała wśród śmiechu — więc tę Milkę, pokojówkę, subretkę w rękę pocałowsłeś? Cha! cha! cha! Milkę w rękę pocałował.
— Ależ nie w rękę, nie w rękę! — bronił się chłopak.
— A gdzież?.. Zabawne !... Powiedz gdzie? ... Pokaż, jak to było?
Byli tak blisko siebie, że oddechy się prawie łączyły. Druga ręka Heleny dotknęła jasnych włosów Adasia i on pod tym lekkim naciskiem pochylił się aż do jej ust purpurowych, rozkosznych.... Przez chwilę oboje pozostawali w nieświadomości, całego otoczenia. Wzniosła, wspaniała, niby hymn tryumfalny, głośna symfonia słowika wyrwała ich z tej ekstazy.
— Nie trzeba tego nigdy robić, nie poczciwy chłopcze, to nie ładnie.
Przemówiła pierwsza Helena, lecz usta jej jeszcze raz bezwiednie szukały ust chłopake, a białe ręce oplatały konwulsyjnie cienką szyję.
— To nie ładnie — szeptała cicho, bezsilnie.
Ostatni promień słońca ozłocił wówczas najwyższe listki jaśminowych krzewów. — Słowik zabierał się do nowej wspanialszej jeszcze pieśni. Helena uparcie powtarzała:
— Nie rób tego niepoczciwy chłopcze, to nie ładnie.
∗
∗ ∗ |
Przed dziesiątą powrócił Adaś do siebie zupełnie innym, niż był dziś rano. Nauczka dana mu przez panią Heleną zmieniła jego usposobienie doszczętnie; z dzieciaka stał się — mężczyzną· Inaczej wyglądał nawet. Oczy mu się rozwarły i stały ciemniejsze; twarz przydłużyła się, a wokoło ust, od czasu do czasu pojawiać się zaczął cień ironicznego uśmiechu.
I w duszy jego zaszły też zmiany wielkie: nie marzył już o sławie wielkiej i o wielkiej miłości.... Powszednia codzienna strawa miała mu na długo wystarczyć.... Nie na zawsze jednak.
Ciotka Teresa była zachwycona skutkami nauczki udzielonej Adasiowi przez dowcipną i wesołą kuzynkę.... Adaś ani myślał zaglądać teraz do garderoby; nawet z pogardą patrzył na Emilkę; uczył się doskonale; z Włodzimierzem zerwał wszelkie przyjazne stosunki.... Stał się nawet elegantem, a co soboty i środy po południu chodził do pani Heleny w celu wprawiania się w francuskiej rozmowie....
Tylko jedna Rózia kręciła coś nosem na te lekcye i szeptała w duszy:
— Jaki ojciec taki syn.... Trudno, krwi nie odmienisz....