Doktór Muchołapski/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Doktór Muchołapski |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1892 |
Druk | P. Laskauer i W. Babicki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Julian Maszyński |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pierwsze kroki.
Wschodzące słońce dnia 2‑go lipca 1889 roku było świadkiem mego rozstania się z sir Robertem Biggs.
Noc całą bezsennie spędziliśmy w namiocie, rozpiętym przez górali w miejscu złączenia doliny Rówienki z doliną Białej Wody, otoczeni malowniczym laskiem i omszałemi głazami, a z pierwszemi promieniami gwiazdy dziennej, pożegnawszy się serdecznie, zmalałem Anglikowi w oczach, niby oddalający się szybki pociąg kolei żelaznej.
Pomimo, żem był przygotowany do zmian, jakie zajść miały, zdawało mi się, że zapadam w gorączkę, a nawet, że umieram. Pod wpływem narkotyku Nureddina ogarnęło mię najprzód przerażenie, potem obojętność na wszystko, a w końcu, wyczerpany, zapadłem w ciężki sen.
Widok, jaki po zbudzeniu się przedstawił się moim oczom, wytrzeźwił mię natychmiast. Chociaż nie ruszyłem się z miejsca, znalazłem się jakby w nowym, nieznanym świecie.
Pożegnawszy, jak mogłem, sir Biggsa, który nie mógł już dosłyszeć słów moich, znikłem w gąszczu zieleni.
Szmat dość gładkiej górskiej polany stał się dla mnie ogromną, urozmaiconą doliną tatrzańską, pełną tajemniczych zakątków, skał i przepaści. Rzecz nie do uwierzenia! Posiwiały nad księgą przyrody, naturalista nie rozpoznawał najbardziej sobie znanych przedmiotów.
Liście, naprzykład, przestały być dla mnie liśćmi. Zarysy i postać nie dały się, jak dawniej, objąć jednem spojrzeniem i dopiero dłuższe oglądanie przez odwróconą lunetę pozwalało mi rozpoznać gatunek.
Ogromne te płaty, o chropowatej powierzchni, najeżone bywały częstokroć nieprzeliczonemi szczecinkami lub przezroczystemi, kolorowemi kolcami. Takie same kolce lub szczecina pokrywały wiele łodyg, a nawet korony kwiatowe. Wyrostki, o których mówię, były to zwykłe włoski, pokrywające powierzchnię liści i łodyg różnych roślin.
Jedne były zwyczajnemi, ostro zakończonemi wyrostkami, powstałemi z przedłużenia się lub podziału komórek naskórka, inne, gruczołowe, na czubkach zgrubiałe, sączyły ze swych główek lepką ciecz, która spływała na powierzchnię liścia lub łodygi i tworzyła warstwę podobną do rozlanej warstwy miodu.
Wstępowanie na tak lepkie liście, nie było bynajmniej przyjemnem; w każdym razie, los mój był o wiele weselszym od losu drobnych muszek i chrząszczyków, które, niebacznie siadając na takich liściach, całemi secinami przylepiały się do nich i dopóty szarpały, usiłując uwolnić ugrzęzłe nóżki i skrzydełka, aż wyczerpane i zgłodniałe ginęły marnie. Spotykałem rośliny, na których widziałem seciny nieszczęśliwych istot, w części już zaschłych, w części skazanych na zagładę. Szczególniej niektóre gatunki Łomikamienia (Saxifraga), Firletek (Lychnis) i Lepnic (Silene), a także Rozchodnika (Sedum), okryte bywały mnóstwem muszek, chrząszczyków, mszyc, mrówek, lub drobnych liszek.
Tak samo niezwykły wygląd miały ziarna piasku. Przybrały one pozór ogładzonych brył szklannych, o żółtawym, lub czerwonym odcieniu.
Spotkałem biały, strząśnięty płatek, podobny do kwiatu głuchej pokrzywy (Lamium album). Wyglądał on jak sklepiona łódka, wyrobiona z milionów przezroczystych pereł. Blask dzienny odbijał się w niej wszystkiemi odcieniami tęczy. Była to prawdziwa kryształowa chatka z bajki.
Powonienie moje i słuch spotykały same niespodzianki. W powietrzu unosiły się dziwne wonie i szmery, przerywane co chwila silniejszym jakimś podmuchem, albo gwałtownym hukiem i świstem skrzydeł owadzich.
Zaraz pierwszego dnia mogłem ocenić doniosłość usług, jakie mi oddawała luneta. Gdym potrzebował objąć wzrokiem duży a blizki przedmiot w całości, odwracałem ją i patrząc w szkło przedmiotowe, oddalałem obraz, przez co w zmniejszeniu dostrzegałem go wcale nieźle. Chcąc znowu bardzo oddalone przedmioty zbliżyć, patrzyłem tym końcem, jaki się zwykle do oka przykłada.
Po oswojeniu się z pierwszemi niespodziankami, najważniejszą myślą moją było zapewnić się, czym nie zgubił flakonika, od którego zależało teraz życie dwóch ludzi. Znajdował się na swojem miejscu, w trzosie, jakim się przepasałem przez ostrożność, aby mi się gdzie nie wysunął.
Nie chcąc tracić drogiego czasu, zamierzyłem przedewszystkiem rozejrzeć się po okolicy.
W tym celu wdrapałem się na gruby i rozłożysty pień Krwawnika (Achillea millefolium) i po kilku minutach dostałem się aż na baldaszek. Był on obszerny, niby wielki dywan, utkany z białych koron i żółtych pręcików. Obok kołysały się z tego samego pnia wyrosłe cztery inne, podobnej wielkości bukiety.
Z tak zaimprowizowanej dostrzegalni okolica wydała mi się czarującą.
Ogromne głazy, niby skały, umalowane różnokolorowemi porostami (lichenes), zasłaniały mi niebiesko rysujące się w dali prawdziwe szczyty gór, a miejscami kępki wspaniałych paproci i ziół tworzyły zasłonę, przez którą wzrok mój napróżno szukał szerszych horyzontów.
Nieprzebrana obfitość fantastycznych kształtów dopraszała się o pędzel malarza. Jakiemiż potężnemi motywami, nieznanemi dotąd w żadnej galeryi obrazów, mógłby on poruszyć serca i wyobraźnie widzów!
Nie byłoby w nich ani zamczysk, ani chatek, ani łąk, na jakie napatrzyliśmy się już dosyta, natomiast oko widza przykuwałyby krajobrazy, których głównem tłem byłaby drobna kępka szmaragdowego mchu, przyczepiona do próchniejącej kory stuletniego świerka, albo kilkocalowej rozległości skały i wodospady — bohaterami zaś istotki powszechnie lekceważone, a przecież hojniej niż my, w fizyczne wdzięki uposażone.
Doprawdy! zabawnie wyglądają ci ludzie, którzy w swej jednostronności pysznią się swoją organizacyą, stawiają ją za ideał — i uważają owady za istoty niedołężne! Cóż za jednostronny pogląd na świat i żyjącą przyrodę! na istoty, które są bezwzględnie najsilniejszemi i najzwinniejszemi stworzeniami pod słońcem! Prawdziwie na nasze szczęście Bóg małemi je stworzył! Jeśli owady są wątłemi stworzeniami, jakże nazwać wtedy niemoc człowieka? Nie byłoby chyba wyrazu na określenie tego stanu słabości fizycznej i upośledzenia od natury, jaki jest naszym udziałem!
Czemże my jesteśmy wobec takich tytanów, jak chrząszcze lub pszczoły, jeśli nie poziomemi, białemi lub czarnemi robakami, które zmuszone są na podobieństwo mrówek, chodzić zawsze po ziemi, bynajmniej ich siły nie posiadając?
I czyż takie istoty, okryte od stóp do głowy w pancerze, trwalsze od stalowych zbroi, czują się skrępowanemi, jak rycerze średniowieczni, zakuci w ciężkie blachy? Gdzie tam! odznaczają się one największą lekkością ruchów, tak na lądzie, jak w wodzie i w powietrzu!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Zapatrzony w te cudowne widoki, i zamyślony głęboko, choć nie jestem poetą ani malarzem, długo nie mogłem oderwać oczu od otaczającej mię panoramy, aż nareszcie przeniosłem wzrok na zachód, gdzie otrzeźwił mię widok chorągwi i zamglony cień ludzkiej postaci. To sir Biggs siedział nieruchomo wpatrzony w pstry kobierzec dolinki.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Pierwsze chwile wyprawy przyniosły mi przestrogę, aby nie bawić się w astronoma, gdy się niema stałego gruntu pod nogami. W chwili, gdym przez odwrócone szkła najspokojniej obserwował wielkie jak księżyc... oko mego przyjaciela, spodziewając się, że dojrzę przyjazne jego mrugnięcie, zerwał się lekki wietrzyk i tak mocno zakołysał całym lasem ziół, że strącony z baldaszka, stoczyłem się w przepaść i w oka mgnieniu, poturbowany, znalazłem się aż na samej ziemi. Na dobitkę złego omałom nie postradał lunety. Porwała mi ją skalna mrówka i myśląc, że to bezużyteczne ździebełko, gorliwie niosła do mrowiska.
Co za dowód barbarzyństwa i ciemnoty! Zaledwiem dogonił tę poczwarę, aby odebrać swoję własność. O! pomyślałem, ocierając pot z czoła, strzeżmy się, bo i tu, podobnie jak wśród ludzi, co krok można być okradzionym.
I ktoby to pomyślał, że mrówka, wzór pracowitości, może być złodziejką? Do czego jej moja luneta? Dobrze jeszcze, że amatorką cudzej własności była mrówka, bo gdyby istota, tak skwapliwie korzystająca z cudzego nieszczęścia miała skrzydła, pożegnałbym się na zawsze z potrzebnem mi narzędziem.
Podczas odpoczynku, urozmaiconego filozoficznemi rozmyślaniami, dostrzegłem, że nie jestem sam w tym lesie. Najprzód przeszła obok mnie jedna mrówka, potem druga i trzecia, następnie widziałem ich wiele, a wszystkie kierowały się w jednę stronę. Każda dźwigała w szczękach jakąś zdobycz: nóżkę chrząszcza, wonne ziareczko żywicy, albo inną jaką kruszynę.
Omijały mię wszystkie w spokoju i z godnością dobrze wychowanych istot. Widocznie gniazdo było niedaleko i znajdowałem się na jednej z wydeptanych ścieżek, jakich mnóstwo rozchodzi się od każdego mrówczego miasta. Podobnie jak my, na drogach lub ulicach, mrówki na tych gościńcach czują się bezpieczniejszemi, aniżeli w szczerem polu, a gdy jeszcze są w licznej gromadzie, to choćby dom był odległym, czują się już mrówki „niby na swoich śmieciach”. Rozproszone tylko pojedyńczo po okolicy, stają się nieśmiałemi i unikają nieznanych przedmiotów. Zanim spostrzeżenie powyższe zdołałem uczynić, nadbiegło z przeciwnej strony, to jest od domniemanego mrowiska, kilka innych mrówek. Był to gatunek inny, większy i straszniejszy jakiś. Zdaleka już musiały odczuć moję obecność, bo gestykulując żwawo różkami, zbliżyły się do mnie i otoczyły kołem. Jeszczem nie zdołał opamiętać się i pomyśleć, co z tego wyniknie — już ruchliwe te poczwary porozumiały się z sobą i... rozsypały w różne strony, a po kilku sekundach znikły w gąszczu, nie uczyniwszy mi najmniejszej krzywdy. Widocznie ciekawość tylko, a nie chęć napadu, zwabiła je ku mej osobie, a gdy przyjrzały się bliżej, osądziły zapewne że nie jestem „podejrzanym“ i zostawiły mię w spokoju.
Jakież one były naiwne! Gdyby wiedziały, ile tysięcy ich współsiostrzyczek pomordowałem w długiej mej entomologicznej praktyce, z pewnością inaczejby się ze mną obeszły!
Na samą myśl doraźnej kary, jaką były w stanie wymierzyć mi te istoty, mrowie przeszło mi po skórze. Uczułem dziką radość, jaką zapewne odczuwają zatwardziali zbrodniarze, gdy ich omija kara. Trzeba wiedzieć, że mrówki mogły się srogo pomścić za krzywdy, wyrządzone ich pra‑pra‑babkom, w mocno bocznej linii (bo w tych okolicach nigdy jeszcze, jako żywo, nie byłem).
Oprócz groźnych szczęk, mają one bowiem zaczepną i odporną broń, w postaci lotnego i octem pachnącego płynu, który obficie mogą wydzielać z siebie i wyrzucać z pewną siłą.
Jest to kwas mrówczany.
Dla ludzi zwykłych jest on nieszkodliwym i bynajmniej nie może iść w porównanie z witryolejem (kwas siarczany), który stał się od pewnego czasu nader poważnym argumentem w awanturach miłosnych. Oparzenie tym płynem wzbudza conajwyżej lekkie zaognienie skóry.
Dla mnie jednak, malutkiego, delikatnego człowieczka, kwas mrówczany groźniejszym był, niż witryol dla ładnych Paryżanek. Drobne istoty, obryzgane trującym płynem, giną najczęściej w srogich cierpieniach.
W krótkim czasie wyszedłem tedy nietknięty z dwóch spotkań. Dobre to na teraz, ale co będzie dalej?
Wszak gdzie się obrócę, spotkam ruchliwych piechurów armii owadziej. Otaczają mię ich tysiące, rozsiane wszędzie, ciekawe obejrzeć wszystko, co na drodze dostrzegą. Byłem, jak biały podróżnik po stepach amerykańskich, otoczony czerwonoskóremi plemionami.
Oby one były dla mnie przyjazne!...
Mimowoli myśl moja zwróciła się na te mądre zwierzęta i snuć począłem porównania mrówek z ludźmi. Przedewszystkiem nasunęło mi się zawiłe pytanie, niemożliwe dla mnie teraz do rozstrzygnięcia: który z tych dwóch rodów jest naprawdę panem ziemi: ludzki, czy mrówczy? bo obadwa gęsto zaludniają glob cały. Gdybym się mógł zapytać o to mrówki, jestem pewny, że przyznałaby swemu rodowi berło pierwszeństwa i naiwnie, ale z całą mrówczą słusznością odezwałaby się o człowieku „ja go wcale nie znam. Pana pierwszego spotykam!”
W swej prostej logice miałaby ona zupełną słuszność. Wszak ogółem wziąwszy, mrówki są bez porównania liczniejsze na ziemi, niż ludzie. Wioski i miasta ludzkie liczą się tylko na tysiące — miasta mrówek z pewnością na miliony! Aby się o tem przekonać, dość przejść się uważnie po polu i po lesie, a w Tatrach dość podnieść kilka kamieni, wystawionych na operacyę południowego słońca. Pod każdym głazem z pewnością znajdziemy podziemne salony i galerye, pełne ruchliwej rzeszy. Licząc spotykane po drodze większe i mniejsze mrowiska, łatwo dojdziemy do przekonania, że każda mila kwadratowa pól i lasów mieści liczne setki mrowisk, a każde — to przecież osobne miasteczko! Panują one w lasach po swojemu bezpodzielnie, rządzą, jak się im podoba, i nie ulegają niczyjej przemocy. Człowieka nawet nie znają i nie ciekawe poznać, cóż ich więc może obchodzić zabawna okoliczność, że o tej samej ziemi, którą posiadają, jakaś nieznana im zgoła kreatura powiada „to moja”. Co ich obchodzi, że stawia sobie siedziby na niej, gdy one mają jeszcze na swoje gniazda gruntu poddostatkiem?
Wyższości, ani przewagi człowieka nad mrówkami nie dowiedzie przecież ta jedna okoliczność, że może on bezkarnie rujnować im grody, oraz zabierać poczwarki, boć i mrówki w gorących krajach rujnują ludziom domy i przejmują trwogą. Zresztą przemoc podobna, jeśli jej doświadczy które mrowisko, równa się dla jego mieszkańców praktycznie przemocy ślepych sił przyrody, którą i ludzie ze wszystkiemi stworzeniami odczuwają, a przecież czują się wolnymi.
Dla mrówek swawolny szkódnik, rozgrzebujący zapomocą laski pracowicie zbudowaną siedzibę, jest tylko nieokreśloną, wyższą potęgą, której działanie uczuwają na swoich karkach. Poza klęską, jaka dotyka je nagle z ręki takiego człowieka, jego samego nie dostrzegają wcale, podobnie jak nie widzą wiatru, który złamaną gałęź strąca na mrowisko, niszcząc owoc mozolnej pracy i przyprawiając o kalectwo setki niewinnych robotnic. Dla mrówek człowiek jest conajwyżej tem, czem w wyobraźni naszych protoplastów były bogi lasów, chochliki, dyabły i t. p. wytwory wyobraźni, albo czem są dzisiaj meteorologiczne i wulkaniczne potęgi, — sprawiające trzęsienia ziemi, zalewy, burze i t. p. katastrofy. Przytem pamiętajmy jeszcze, że brutalnej przemocy ludzkiej podlega maleńka cząstka mrówczego narodu, to jest ta tylko, co wspólne z człowiekiem zamieszkuje obszary. Reszta, gnieżdżąca się w puszczach Europy i innych części świata, nie obawia się ludzi, nie domyśla się nawet ich istnienia. Jeśli więc mimo srogiej zależności od martwych sił przyrody, które nam częste i dotkliwe płatają figle, — my, ludzie, głosimy się jej panami, dlaczegóżby miały inną logiką rządzić się w tej kwestyi mrówki? Wymagać tego od nich byłoby zawiele. Zresztą, jeśliby one w niezrozumiałej dla nas skromności nie uznały siebie za koronę stworzenia, to z pewnością umieściłyby na tronie sześcionogiego i skrzydlatego przedstawiciela rozumu i siły w mrówczem pojęciu tych słów.
Podczas tych wywodów uczułem, że mi głód zaczyna dokuczać, trzeba więc było wyjąć z torby podróżnej posiłek i zająć się pokrzepieniem osłabłego ciała, a tymczasem, coraz to nowe mrówki przesuwały się przed memi oczyma.
Jedne pięły się w górę na pionową łodygę, w blizkości której rozbiłem obóz, inne schodziły po niej śpiesznie i znikały w zaroślach.
Co je ciągnęło do zielonego drzewa, na które tuzinami się wspinały, nie bacząc na uciążliwość podobnego spaceru?
Zaciekawiony, podniosłem głowę i jedno spojrzenie wystarczyło mi do rozwiązania zagadki.
Górna część łodygi i gałązki okryte były nieprzeliczonym tłumem napół‑przejrzystych, żółto‑zielonawych owadów. Zdaleka wyglądały jak rozpierzchłe stado górskich owiec. Oryginalnym zaiste był widok tych zielonych owiec bez runa, które, zamiast skubać trawkę, trzymały zagłębione ostre smoczki pod naskórkiem łodygi i wysysały soki, jakie za jej pośrednictwem korzenie wysełały do liści, kwiatów i gałęzi.
Teraz nie dziwiła mię już nieustająca procesya mądrych potworów. Pod cieniem zielonych baldachimów kryło się prawdziwe Eldorado mrówczego świata: nieprzeliczone stado mszyc (Aphis) wyrabiających słodki sok, najulubieńszy specyał mrówczy. Mszyce owe nie były w ścisłem znaczeniu tego słowa fabrykantkami słodyczy, gdyż tylko słodkie odchody ich nęciły niewybredne mrówki, ale już za tę mimowolną przysługę doświadczały opieki ze strony swych pasterek i dójek. Poczciwe mrówki nietylko bronią je od napaści, ale niekiedy budują im obory. Pewne gatunki mrówek (np. Formica flava) umieją przeprowadzać te stada do głębi gniazd swoich, gdzie otaczają bydełko równą pieczołowitością jak własne liszki i poczwarki. Lasius fuliginosus należy do największych hodowców tych miododajnych krówek.
Rozmyślając nad dziwnym stosunkiem mrówek do mszyc, przypominającym stosunek ludów pasterskich do owiec, kóz i bydła rogatego, ukończyłem dzienny posiłek i ruszyłem w dalszą drogę.