Dolina Tęczy/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Dolina Tęczy
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie „Helikon”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Rainbow Valley
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ II.
Ploteczki.

— A gdzie reszta dzieci? — zapytała panna Kornelja, po pierwszych powitaniach, z jej strony bardzo serdecznych, ze strony Ani impulsywnych i oschłych ze strony nieugiętej Zuzanny.
— Shirley już w łóżeczku, a Jim, Władzio i bliźnięta, jak zwykle pobiegły do swej ukochanej Doliny Tęczy, — odparła Ania. — Dopiero dziś po południu wróciły do domu i nie mogły się doczekać kolacji, bo chciały jak najprędzej biec do doliny. Zakątek ten ukochały ponad wszystko w życiu. Nawet cudne klony nie mogą rywalizować z doliną.
— Dobrze spędzili czas w Avonlea? — zagadnęła panna Kornelja.
— Nadzwyczajnie. Maryla strasznie ich rozpieszczała, szczególnie Jima, który jest jej pupilkiem.
— Panna Cuthbert musi być już bardzo stara, — zauważyła panna Kornelja, wyciągając z torebki robótkę i zabierając się do szydełkowania. To był jedyny jej punkt styczny z Zuzanną. Panna Kornelja utrzymywała, że kobieta powinna mieć zawsze ręce czemś zajęte i wtedy dopiero może mieć przewagę nad kobietą, która rzadko kiedy coś robi.
— Maryla skończyła osiemdziesiąt pięć lat, — szepnęła Ania z westchnieniem. — Włosy ma już zupełnie bielutkie. Dziwnem się wyda, jeżeli powiem, że wzrok jednak jeszcze jej doskonale dopisuje.
— Jestem ogromnie zadowolona, żeście wreszcie wrócili. Byłam taka osamotniona. Ale wierzaj mi, Aniu, nie próżnowaliśmy tu w Glen. Jeszcze żadna wiosna nie była tak emocjonująca, jak w tym roku, gdy zaczęto mówić o sprawach kościelnych. Mamy wreszcie pastora, Aniu.
— Wielebny John Knox Meredith, pani doktorowo, — wtrąciła Zuzanna, postanawiając nie dopuścić do tego, aby panna Kornelja opowiedziała wszystkie nowinki.
— Sympatyczny? — spytała Ania zaciekawiona.
Panna Kornelja westchnęła, a Zuzanna mruknęła coś niechętnie.
— Tak, mimo wszystko dość sympatyczny, — rzekła panna Kornelja. — Sympatyczny, wykształcony i bardzo pobożny. Ale wyobraź sobie, Aniu, że nie ma ani odrobiny rozumu!
— Więc dlaczego otrzymał parafję?
— Nie ulega wątpliwości, że to najlepszy kaznodzieja, jakiego dotychczas mieliśmy w Glen St. Mary, — odparła z powagą panna Kornelja, — jest bardzo wzniosły i uduchowiony i potrafi oddziaływać na ludzi.
— Cała parafja długo się nad tem zastanawiała, — mówiła dalej panna Kornelja, — a na pastora Mereditha zdecydowaliśmy się wszyscy odrazu. Wszystkim poprzednim każdy z nas miał coś do zarzucenia. Nawet Mr. Folson nie wszystkim się podobał. Był doskonałym kaznodzieją, ale wygląd miał straszny. Nie dbał zupełnie o swoją powierzchowność. Miał zbyt czarne włosy i za gładko wygoloną twarz.
— Wyglądał zupełnie, jak wylizany kot, pani doktorowo, — odezwała się znowu Zuzanna. — Nie mogłam znieść tego człowieka, gdy się co niedzielę ukazywał na ambonie.
— Potem przyszedł Mr. Rogers, a ten to już był zupełnie, jak ciepłe kluski, ani zły, ani dobry — podjęła panna Kornelja. — Gdyby nawet potrafił wygłaszać kazania, jak Piotr Apostoł, to i tak nie byłoby z tego żadnego pożytku. Pamiętam, że pewnej niedzieli do kościoła wpadła owca starego Caleba Ramsaya i zaczęła beczeć, właśnie w chwili, kiedy pastor rozpoczął nabożeństwo. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a biedny Rogers nie wiedział gdzie się ma podziać. Niektórzy twierdzili, że parafję naszą powinien objąć Mr. Stowart, bo przecież jest bardzo wykształcony. Potrafi czytać Nowy Testament aż w pięciu językach.
— Nie znaczy to, żeby się prędzej od innych dostał do nieba, — wtrąciła Zuzanna.
— Wielu z nas nie lubiło jego wymowy, — rzekła panna Kornelja, ignorując uwagę Zuzanny. — Mówił zbyt dobitnie, a znów Mr. Arnett wcale nie był kaznodzieją. Najtragiczniej wychodziło, gdy czytał Biblję. Zawsze musiał utknąć na zdaniu: „Przeklinam cię, Meroz“.
— Potem tknięty jakąś nagłą myślą zamykał Biblję i wykrzykiwał jeszcze głośniej: „Przeklinam cię, Meroz“. Biedna dusza Meroza musiała się czuć jeszcze gorzej dnia tego po takiem przekleństwie, — dorzuciła Zuzanna.
— Kandydujący pastor nie może się zastanawiać nad tekstem kazania, — rzekła uroczyście panna Kornelja. — Jestem pewna, że zostałby wybrany Mr. Pierson, gdyby wybrał inną treść swego kazania inauguracyjnego.
— A jaka jest pani Meredith? — zagadnęła Ania.
— Niema pani Meredith i to jest właśnie najgorsze. Mr. Meredith jest wdowcem. Żona umarła mu cztery lata temu. Gdybyśmy wiedzieli o tem, na pewno nie zostałby naszym proboszczem, bo wdowiec dla parafji jest jeszcze gorszy, niż kawaler. Słyszeliśmy, jak mówił o swych dzieciach, byliśmy pewni, że ma również i żonę. Dopiero po przyjeździe okazało się, że jest z nimi tylko stara ciotka Marta, jak ją nazywają. Podobno jest kuzynką matki pastora i zajmuje się jego dziećmi. Mając już lat siedemdziesiąt pięć, trochę niedowidzi i głucha jest, jak pień.
— A przytem strasznie nędzna z niej gospodyni, pani doktorowo.
— Najgorsza, jaką sobie można wyobrazić na plebanji — wtrąciła z goryczą panna Kornelja. — Pastor nie chce przyjąć nikogo do domu, bo twierdzi, że uraziłoby to ciotkę Martę. Wierzaj mi, Aniu, stan naszej plebanji jest tragiczny. Wszystko pokryte grubą warstwą kurzu, a myśmy sobie nowego pastora tak pięknie wyobrażali.
— Więc ma czworo dzieci? — zapytała Ania, przejęta macierzyńskiem uczuciem.
— Tak, jedno niewiele większe od drugiego. Najstarszy jest Jerzy, ma dwanaście lat i w domu nazywają go Jerry. Całkiem rozsądny chłopak. Flora ma lat jedenaście, straszny z niej urwis, ale przyznać trzeba, że śliczna, jak obrazek.
— Ma twarz anioła, lecz psoci gdzie tylko może, pani doktorowo, — oburzała się Zuzanna. — Któregoś wieczora byłam na plebanji z panią Jamesową Millison. Przyniosła pastorowi mendel jajek i bańkę mleka. Flora przyjęła to od niej i miała zanieść jajka do piwnicy. Na ostatnim stopniu schodów potknęła się i wysypała wszystko na ziemię. Niech pani doktorowa sobie wyobrazi, że nie zmartwiła się tem zupełnie, tylko wybuchnęła głośnym śmiechem. „Nie wiem dlaczego jestem taka niezdara“, rzekła. Pani Jamesowa Millison wpadła w złość. Zapowiedziała, że nigdy już nic nie przyniesie na plebanję, skoro jej podarunki mają być tak nie szanowane.
— Marja Millison nie jest znowu taka hojna, jeżeli zaniosła jajka i mleko, to tylko dla prostej ciekawości. Mała Flora pewno nie chciała stłuc jajek, ale każdemu to się może zdarzyć. Strasznie żywe i wesołe dziecko.
— Trochę podobna do mnie. Zaczynam lubić tę małą Florę, — zadecydowała Ania z uśmiechem.
— Coprawda i ja lubię dzieci pełne życia, pani doktorowo — przyznała Zuzanna.
— Z tą małą jest coś nie w porządku, — dorzuciła panna Kornelja. — Zawsze się śmieje i mimowoli każdego zmusza do uśmiechu. Nawet w kościele nie potrafi zachować powagi. Trzecia z rzędu, Una, ma dziesięć lat i jest szalenie milutka, choć nieładna. Później idzie Tomasz Carlyle, najmłodszy, niedawno skończył lat dziewięć. Nazywają go Karolek, posiada on dziwną manję zbierania wszelkiego robactwa i żab i przynoszenia ich do domu.
— Najgorsze to, że dzieci na plebanji nie są nigdy porządnie ubrane, — mówiła dalej panna Kornelja. — Nawet w porze pierwszych śniegów chodzą boso do szkoły. Coprawda nigdybym nie zniosła, żeby córka pastora metodystów nosiła lakierowane trzewiczki. Poza tem nie podoba mi się, że głównem miejscem ich zabaw jest cmentarz metodystów.
— Cmentarz leży tuż przy plebanji, — zauważyła Ania. — Zawsze myślalam o tem, będąc dzieckiem, że na cmentarzu można się najlepiej bawić.
— O nie, pani tak myśleć nie mogła, pani doktorowo, — oburzyła się Zuzanna, usiłująca zawsze bronić Anię, nawet przed samą sobą. — Nawet dzieckiem będąc musiała pani być rozsądniejszą.
— To poco zbudowali plebanję przy samym cmentarzu? — martwiła się Ania. — Podwórze mają tak małe, że dzieci z konieczności muszą wychodzić na cmentarz.
— Właśnie to był największy błąd, — przyznała panna Kornelja. — Ale tym sposobem budowa plebanji wyniosła taniej. Jednak dotychczas żadne z dzieci na plebanji nie wpadło na myśl przebywania całemi dniami na cmentarzu. Pan Meredith również swoim małym nie powinien na to pozwolić, ale on ciągle siedzi zagrzebany w książkach, gdy tylko jest w domu. Wiecznie czyta i czyta, albo spaceruje po gabinecie, jakby w śnie letargicznym. Dziwię się nawet, że nie zapomina o swych niedzielnych obowiązkach w kościele. Dwa razy zato zapomniał przyjść na zebranie i dopiero jeden ze starszych musiał chodzić po niego na plebanję. A najzabawniejsza historja była, gdy zapomniał o ślubie Fanny Cooper. Dopiero zatelefonowano po niego i przybiegł w pośpiechu w rannych pantoflach. Metodyści pękali ze śmiechu, na szczęście nie śmieli krytykować pastora i jego kazań. Ten człowiek żyje dopiero wtedy, gdy się znajdzie na ambonie, a pastor metodystów podobno zupełnie nie jest kaznodzieją. Na szczęście ja go nigdy nie słyszałam.
Od chwili swego ślubu panna Kornelja miała mniejszą pogardę dla mężczyzn, ale ciągle jeszcze lekceważyła metodystów.
— Nigdy nie miałam zaufania do metodystów — mówiła dalej, — a pan Meredith również doszedł do wniosku, że lepiej się trzymać od nich zdaleka. Coprawda mógłby być dla nich mniej uprzejmy. Niepotrzebnie znalazł się na srebrnem weselu Jakóba Drew i przez to potem miał wiele nieprzyjemności.
— A o co chodziło?
— Pani Drew prosiła go, aby pokroił gęś, bo Jakób Drew nigdy sobie nie mógł z tem dać rady. Pan Meredith zabrał się do dzieła z zapałem i jednym niefortunnym ruchem zrzucił kawałek tłustej gęsiny na kolana pani Reese, która przy nim siedziała. Nie zmieszał się wcale, tylko rzeki sennym głosem: „Pani Reese, zechce pani łaskawie położyć to udko zpowrotem na talerzu?“ Pani Reese z pozornym spokojem spełniła prośbę, ale musiała być wściekła, bo miała na sobie nowiutką jedwabną suknię. Najgorsze to, że przecież ona jest metodystką.
— Jednak całe szczęście, że ci wszyscy, którym Meredithowie się narazili należą do metodystów, — ciągnęła panna Kornelja. — Dwa tygodnie temu najstarszy syn pastora, Jerry, przyszedł na nabożeństwo metodystów i usiadłszy obok starego Williama Marsha, zapytał: „Czy pan się dzisiaj lepiej czuje?“ Biedny Jerry chciał być uprzejmy, lecz Marsh wziął to za impertynencję i wpadł w złość. Właściwie nie wiadomo poco zjawił się w kościele metodystów. Te dzieci z plebanji same już nie wiedzą, co mają ze sobą zrobić.
— Myślę, że nie zdążyły jeszcze obrazić pani Aleksandrowej Davis z Portu, — uśmiechnęła się Zuzanna. — To bardzo wrażliwa kobieta, ale udaje wielką damę. Słyszałam, jak mówiła, że dzieci pastora nie mają ani odrobiny wychowania.
— Coraz bardziej upewniam się w mniemaniu, że Meredithowie należą do ludzi „znających Józefa“, — zadecydowała Ania.
— Właściwie tak, — przyznała panna Kornelja. — I to jeszcze bardziej utrudnia sytuację. W każdym razie, skoro już są u nas, powinniśmy się starać, aby ich za wszelką cenę odciągnąć od metodystów. Ale muszę już biec do domu. Marszałek tylko patrzeć jak wróci i z niecierpliwością będzie czekał na kolację. Jak każdy mężczyzna. Przykro mi, że nie widziałam dzieci. A gdzie doktór?
— Wyjechał do portu. Zaledwie od trzech dni jesteśmy w domu, a on nie ma ani chwili czasu, nawet na zjedzenie obiadu.
— Nic dziwnego. Od sześciu tygodni wszyscy chorzy z niecierpliwością oczekiwali jego powrotu i mieli zupełną słuszność. Lekarz portowy po poślubieniu córki pogrzebowego przedsiębiorcy z Lowbridge zupełnie stracił ich zaufanie. Sam sobie winien. Musisz przyjść, Aniu, z doktorem do nas i opowiedzieć o swej podróży. Przypuszczam, żeście przywieźli mnóstwo nowych wrażeń.
— Istotnie, — przyznała Ania. — Marzenia długich lat ziściły się nareszcie. Europa to prawdziwy kraj czarów. Ale z wielką satysfakcją wróciliśmy do starych kątów. Jednak Kanada jest najwspanialszym zakątkiem na świecie, panno Korneljo.
— Nigdy o tem nie wątpiłam, — rzekła panna Kornelja z powagą.
— Stara Wyspa Św. Edwarda najmilszem cichem ustroniem, a Przystań Czterech Wiatrów najcudowniejszą miejscowością na Wyspie, — śmiała się Ania, spoglądając z zachwytem na cudowny zachód słońca ponad przystanią. — Nawet w Europie nie zdarzyło mi się widzieć cudowniejszego krajobrazu, panno Korneljo. Musi już pani iść naprawdę? Dzieci będą ogromnie zmartwione, że pani na nie nie zaczekała.
— Mam nadzieję, że wkrótce mnie odwiedzą. Powiedz im, że zawsze świeże pączki mam dla nich przygotowane.
— Mówiły o tem przy kolacji. Na pewno rychło ujrzy ich pani u siebie, bo przecież niedługo będą musiały wrócić do szkoły. Bliźnięta rozpoczną też wkrótce lekcje muzyki.
— Przypuszczam, że nie u żony pastora metodystów? — zapytała lękliwie panna Kornelja.
— Nie, chcę żeby się uczyły u Rozalji West. Wczoraj wieczorem byłam nawet u niej i omówiłam wszystko. Szalenie miła dziewczyna!
— Doskonale się trzyma, choć nie jest już tak młoda, jak była kiedyś.
— Musiała być ładniutka. Nigdy nie znałam jej bliżej, jak pani wiadomo. Mieszkają dość daleko i zazwyczaj widywałam ją tylko w kościele.
— Nie wiem, czy ci wiadomo, że panny West są spokrewnione z Ewą. Czy Fordowie tego lata zamierzają przyjechać do portu?
— Nie. Wybierają się do Japonji, gdzie zamierzają zostać cały rok. Ostatnia powieść Owena została przetłumaczona na język japoński. Po raz pierwszy kochany stary Wymarzony Domek będzie świecił latem pustkami.
— Myślę, że Owen Ford mógłby z równem powodzeniem pracować w Kanadzie i nie męczyć swej biednej żony oraz dzieci tak uciążliwą podróżą do Japonji, — mruknęła panna Kornelja. — „Księga życia“ była jedną z najbardziej udatnych jego prac, a przecież napisał ją w Czterech Wiatrach.
— To kapitan Jim dostarczył mu materjału, jak pani wiadomo. Zbierał ten materjał podczas długich swych podróży. Według mnie wszystkie książki Owena są doskonale.
— Wcale nie przeczę. Prawie wszystkie czytałam, chociaż uważam, Aniu, że czytanie książek jest niepotrzebnem marnowaniem czasu. Muszę napisać do Forda, jak się zapatruję na jego podróż do Japonji. Widocznie chce, żeby dzieci jego stały się poganami.
Z temi słowy, pełnemi niechęci, panna Kornelja wyszła. Zuzanna układała Rillę do łóżeczka, a Ania usiadła znowu na schodkach werandy pod baldachimem granatowego nieba wysrebrzonego gwiazdami i zatonęła w marzeniach, rozkoszując się swem szczęściem, które właściwie poznała dopiero od chwili, gdy zamieszkała w Przystani Czterech Wiatrów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.