Dolina Tęczy/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Dolina Tęczy
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie „Helikon”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Rainbow Valley
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ III.
Dzieci ze Złotego Brzegu.

Podczas dnia dzieci Blythe‘ów najchętniej bawiły się w małym lasku klonowym pomiędzy Złotym Brzegiem i sadzawkę Glen St. Mary, lecz wieczorami ulubionem miejscem ich zabaw była mała dolinka poza laskiem klonowym. W wyobraźni dzieciaków dolinka ta tchnęła romantycznym czarem. Wiara ta pochodziła od owej chwili, kiedy któreś z dzieci spoglądając z okna facjatki w Złotym Brzegu, po przebrzmiałej niedawno letniej burzy, ujrzało wielobarwną, tęczę nad dolinką, zakreśloną wyrazistym łukiem.
— Nazwijmy ją Doliną Tęczy, — zaproponował wówczas Władzio i od tej pory nazwa ta się utrzymała.
Poza krawędzią dolinki niejednokrotnie szalał wiatr, lecz w samem wnętrzu jej było zazwyczaj spokojnie. Dolinkę przecinały wąskie ścieżki, porośnięte wilgotnym mchem. W porze wiosennej miejsce to porośnięte gdzie niegdzie drzewkami dzikiej czereśni, lśniło bielą żywego kwiecia. Przez sam środek dolinki przebiegał wartki strumyk, wiodący swój początek od wsi Glen. Domki wiejskie były dość oddalone stąd, tylko na północnej krawędzi doliny tuliła się mała opuszczona zagroda, nazywana przez wszystkich „Domostwem starego Baileya“. Domostwo to opuszczone było od wielu lat i obrośnięte ze wszystkich stron wysoką trawą, a tylko poza niziutkim parkanem znajdował się mały ogródek, w którym dzieci ze Złotego Brzegu zrywały wczesną wiosną fiołki i stokrotki, a latem wonne lilje, które okwitały dopiero jesienią. W przeważnej części ogródek zarośnięty był rozgałęzionemi krzewami kminu, który w blasku księżyca połyskiwał srebrzystym odcieniem.
Bardziej na południe ulokowała się tuż nad krawędzią sadzawka, okolona z jednej strony laskiem klonowym, którego górne konary spoglądały wyniośle na wieś Glen i na przystań. Dolina Tęczy sprawiała wrażenie odosobnionego zakątka, mimo bliskości wsi i właśnie to odosobnienie wywierało specjalny urok na wrażliwe wyobraźnie dzieci ze Złotego Brzegu.
Pełno było w dolinie miłych zakamarków, które dzieci tak dobrze znały. Szczególnie jedno ustronie posiadało czar przemożny i w tem ustroniu najchętniej się zbierano po zachodzie słońca. Było to miejsce porośnięte młodemi jodłami, których korzenie przylegały prawie do samego brzegu wartkiego strumyka. Tuż nad strumykiem rosła srebrna brzoza nazwana przez Władzia „Białą damą“. Wpobliżu wyrosła „Trójka kochanków“, jak Władzio nazwał kępkę złożoną z dwóch jodeł i klonu, zrośniętych niemal razem. Jim zawiesił w tem miejscu małe dzwoneczki, które otrzymał w podarunku od kowala z Glen i każdy, kto chciał odwiedzić „Trójkę kochanków“ musiał uprzednio w owe dzwoneczki zadzwonić.
— Jak to dobrze, żeśmy już wreszcie wrócili! — zauważyła Nan. — Tych wszystkich zakątków w Avonlea nie można porównać z naszą Doliną Tęczy.
Mimo to dzieci ogromnie lubiły Avonlea i każde odwiedziny na Zielonem Wzgórzu dawały im nowe emocje. Ciotka Maryla była dla nich bardzo dobra, jak również pani Małgorzata Linde, która większą część czasu wolnego poświęcała tkaniu wełnianych kołder, myśląc o tym dniu, kiedy córki Ani trzeba będzie wyposażyć. Poza tem byli tam mili towarzysze zabaw, a mianowicie dzieci „wuja“ Tadzia i dzieci „ciotki“ Diany. Młodzi obywatele ze Złotego Brzegu znali te wszystkie ukochane miejsca, związane z wspomnieniami dziecinnych lat ich matki, więc Aleję Zakochanych, okrytą purpurowym kwieciem polnych różyczek, Świątynię Westchnień i Jezioro Lśniących Wód. Bliźniaczki mieszkały w pokoju na facjatce, który kiedyś zajmowała ich matka, a ciotka Maryla zazwyczaj zaglądała do nich wśród nocy, czy aby śpią spokojnie. Dzieci wiedziały jednak dobrze, że ulubieńcem ciotki Maryli jest Jim.
W tej chwili Jim zajęty był smażeniem małych pstrągów, które właśnie złowił w sadzawce. Piec, na którym przyrządzał ową ucztę, składał się z kilku czerwonych cegieł i rozpalonego wewnątrz ogniska. Pstrągi smażyły się na starej żelaznej patelni, a jedynem narzędziem kulinarnem był stary widelec, o jednym zębie. Mimo to wszystkie dzieci zazwyczaj zasiadały do takiej uczty z nadzwyczajnym apetytem.
Jim był jedynem dzieckiem, które przyszło na świat w Wymarzonym Domku. Reszta urodziła się już na Złotym Brzegu. Jim miał falujące rudawe włosy, jak jego matka, czarne, żywe oczy, jak ojciec, równy niewielki nosek i zakrojone w uśmiechu usta. On jeden z całej rodziny posiadał małe uszy, któremi zawsze zachwycała się Zuzanna. Ale Jim nie darzył Zuzanny specjalną miłością, bo nawet do dzisiaj nie przestawała go nazywać „Małym Jimem“, choć miał już lat trzynaście. Matka prędzej tę niedorzeczność zrozumiała.
— Ja już nie jestem mały, matuchno, — rozpłakał się serdecznie w ósmą rocznicę swych urodzin. — Jestem już strasznie duży.
Matka westchnęła, zaśmiała się i westchnęła znowu. Ale od tej pory nigdy już w jego obecności nie nazwała go „Małym Jimem“.
Jim zawsze był stateczny i godny zaufania. Nigdy nie łamał danego słowa. Ponieważ nie posiadał zdolności wymowy, nauczyciele nie wyróżniali go w klasie, lecz uważany był za dobrego ucznia. Nie potrafił przyjmować nic ze ślepą wiarą, a zazwyczaj musiał poznać prawdę i wtedy dopiero wyrabiał sobie własne zdanie o danej rzeczy. Pewnego razu Zuzanna powiedziała, że jeżeli dotknie językiem zmarzniętego żelaza, to cała skóra z języka mu zejdzie. Jim musiał to uczynić, aby się przekonać, czy to istotnie była prawda. Oczywiście eksperyment ten przypłacił kilkudniowym dotkliwym bólem. Ale Jim potrafił wszystko poświęcić dla „wiedzy“. Dzięki bacznym obserwacjom i dzięki czynieniu wielu eksperymentów, nauczył się dużo i stał się dla rodzeństwa autorytetem, wprawiając je niejednokrotnie w podziw. Wiedział naprzykład kiedy dojrzewają gruszki, kiedy fiolki rozkwitają i ile błękitnych jajek złożyła raszka w gniazdku swem na najwyższym klonie. Umiał przepowiadać szczęście z płatków stokrotki, ssać miód z czerwonej koniczyny i wykopywać najrozmaitsze gatunki robaków na brzegu sadzawki, podczas, gdy Zuzanna umierała ze strachu, że robaki te są jadowite. Wiedział, gdzie można nazbierać najpiękniejszej żywicy z pnia jodły, gdzie rosną największe orzechy i gdzie najłatwiej nałapać pstrągów. Umiał naśladować głosy dzikich ptaków i zwierząt i znał nazwy wszystkich kwiatów, kwitnących od wiosny do jesieni.
Władzio Blythe siedział pod konarami „Białej damy“ z tomem poezyj na kolanach, ale książki nie czytał. Wzrok miał utkwiony w szmaragdowych konarach wysokich drzew nad sadzawką, to znów przenosił go na postrzępione obłoki na niebie, które gnały, niby stado spłoszonych owiec. Władzio miał oczy naprawdę prześliczne, była w nich radość i ból, śmiech i równowaga i to wszystko, co malowało się w oczach całych pokoleń jego przodków, dawno już zgasłych i dawno zapomnianych. Był on typem całkiem indywidualnym, nic podobny był do nikogo z krewnych. Twarzyczkę miał najładniejszą z pośród gromadki młodych Blythe‘ów, a czarna czuprynka, falująca nieco, nadawała wyrazistszy charakter całej twarzy. Posiadał wybujałą imaginację swej matki i namiętne umiłowanie piękna. Mróz zimowy, obietnice wiosny, tęczowe sny lata i swoisty urok jesieni oddziaływały bardzo na jego wrażliwą duszę.
Tam, gdzie Jim był pierwszym, Władzio przeważnie się nie wyróżniał. Nazywano go w szkole „dziewczynką“ i żóltodzióbkiem, bo nie lubił bójek, nie palił się do sportów, przekładając ponad wszystko książki, a specjalnie poezje. Władzio otaczał czcią poetów i od chwili, gdy się tylko nauczył czytać, niemal całą swą wiedzę czerpał z ich dziel. Muzyka poezji wnikała do jego wrażliwej duszy i rodziła w niej dziecięce ambicje. Marzył o tem, aby kiedyś sam mógł zostać poetą. Przecież wszystko jest możliwe. Niejaki wuj Jaś, nazywany tak ogólnie, mieszkający obecnie w „Stanach“ był bożyszczem Władzia. Wuj Jaś był niegdyś małym uczniem szkoły miejscowej w Avonlea, a teraz wszyscy czytali jego poezje, lecz uczniowie z Glen nie znali marzeń Władzia i prawdopodobnie marzenia te wcaleby ich nie przejęły. Mimo niewyrobionych sił fizycznych, Władzio cieszył się respektem swych kolegów ze względu na to, że tak świetnie „opowiadał książki“. Nikt w szkole Glen St. Mary nic posiadał tego talentu. Władzio potrafił mówić, jak „kaznodzieja“, twierdzili chłopcy i dlatego też zostawiano go w spokoju, zaniechawszy wszelkich kpinek, któremi dokuczano innym kolegom, separującym się od towarzystwa.
Dziesięcioletnia para bliźniąt ze Złotego Brzegu tworzyła dwa całkiem różne typy. Ania, zwana przez wszystkich Nan miała śliczną twarzyczkę, aksamitne orzechowe oczy i jedwabiste ciemnobronzowe włosy. Figurkę także miała zgrabniutką ku wielkiemu zadowoleniu matki.
Diana Blythe, zwana Di, była bardzo podobna do matki ze swemi szarozielonemi oczami i złocistemi włosami. Prawdopodobnie dlatego, też była ulubienicą ojca. Specjalnem uczuciem również otaczał ją Władzio, bo Di była jedyną osobą, której czytał napisane przez siebie wiersze i której zwierzał się ze swych marzeń. Di potrafiła utrzymać tajemnicę i nawet siostrzyczce swej Nan nigdy ani słówka nie pisnęła.
— Prędko będzie ta ryba gotowa, Jim? — zapytała Nan, pociągając małym swym noskiem. — Tak ładnie pachnie, że staję się coraz bardziej głodna.
— Już prawie gotowa, — odparł Jim z powagą. — Naszykuj tymczasem chleb i talerze. Władziu, zbudź się!
— Jak ślicznie dzisiaj gwiazdy świecą, — wyszeptał sennie Władzio. Nie znaczyło to, że nie miał apetytu na smażoną rybę, ale był już taki, że strawę duchową przekładał ponad zwykły pokarm. — Jasny anioł przechodził dzisiaj przez świat, zagadując czule do kwiatów. Widziałem błękitne jego skrzydła nad pagórkiem na skraju lasu.
— Aniołowie zazwyczaj mają skrzydła białe, o ile mi wiadomo, — orzekła Nan.
— Ale anioł kwiatów ma inne. Są one jasnobłękitne i na tle czystego nieba wcale ich nie widać. Och, jakżebym chciał mieć skrzydła. Musi być strasznie przyjemnie móc fruwać po świecie.
— Czasami można fruwać w marzeniach, — wtrąciła Di.
— W marzeniach nigdy tego nie potrafię, — rzekł Władzio. — Lecz często śni mi się, że odrywam się nagle od ziemi i pędzę gdzieś ponad drzewami. Strasznie przyjemnie jest wtedy i zwykle w takich chwilach myślę: „To nie jest sen, to rzeczywistość“, a potem, gdy się budzę, robi mi się strasznie smutno.
— Nan, trochę prędzej, — zawołał Jim rozkazującym tonem.
Nan przygotowywała tak zwany stół bankietowy, na którym już niejednokrotnie przystępowano do uczty w Dolinie Tęczy. Stół ten był właściwie dużym omszałym kamieniem. Parę arkuszy białego papieru imitowało serwetę, a kilka utrąconych talerzy, które Zuzanna wyrzuciła na śmietnik zastępowały nakrycia. Z małego pudełka ukrytego pod drzewem Nan wydobyła chleb i sól. W pobliskim strumyku nie brakło wody do picia, zresztą wszyscy uczestnicy tej zaimprowizowanej wieczerzy byli młodzi i posiadali świetne apetyty, dzięki czemu oczywiście potrawy przyrządzone przez Jima wydawały się o wiele smaczniejsze. Takiej uczty na pewno pozazdrościłby każdy, gdyby mógł choć zdaleka popatrzeć na rozradowane twarze naszej gromadki.
— Siadajcie, — zapraszała Nan, gdy Jim ustawił na środku kamiennego stołu smakowicie dymiącą patelnię. — Jim, dzisiaj na ciebie kolej odmówienia modlitwy.
— Moja droga, ja już zrobiłem, co do mnie należało, usmażyłem pstrągi, — zaprotestował Jim, który zazwyczaj niechętnie się modlił. — Niech Władzio mnie zastąpi. On lubi tego rodzaju zajęcie. Tylko prędko, Władziu, umieram z głodu.
Lecz Władzio również nie miał wielkiej ochoty, a tym razem szczęście mu sprzyjało, bo oto nagle Di przerwała ciszę oczekiwania.
— Któż tam idzie od strony plebanji? — zapytała i wzrok wszystkich dzieci pobiegł we wskazanym kierunku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.