Dolina Tęczy/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Dolina Tęczy
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie „Helikon”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Rainbow Valley
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ IV.
Dzieci z plebanji.

Podobno ciotka Marta była bardzo marną gospodynią, a wielebny John Knox Meredith uważany był za człowieka roztargnionego i patrzącego na wszystko z pobłażliwym uśmiechem. Jednakże przyznać należy, że w tym całym rozgardjaszu, panującym na plebanji było coś niezwykle miłego, coś niepozbawionego ciepła i sentymentu. Nawet najbardziej krytyczne mieszkanki Glen odczuwały ten sentyment i wydawały przez to sąd mniej srogi. Może to ciepło uzależnione było od prostych okoliczności, może atmosferę tę stwarzało samo wnętrze obszernych pokojów plebanji, okolonej gęstemi drzewkami akacji, może przyczyniał się do tego ów piękny widok na malowniczą przystań, roztaczający się z frontowych okien budynku. Dziwne jednak, że owa atmosfera ciepła rozgościła się dopiero na plebanji od tej chwili, kiedy zamieszkał tam pastor Meredith ze swą rodzinę. Tak, stanowczo była to zasługa tamtejszych obecnych mieszkańców. W głuchych dotychczas pokojach rozbrzmiewał coraz częściej wesoły śmiech, od którego trzęsły się ściany i ponure sprzęty nabierały życia. Wszystkie drzwi stały zazwyczaj otworem, tak, jakby wewnętrzne życie plebanji i świat zewnętrzny podawały sobie przyjaźnie dłonie. Na plebanji Glen St. Mary panowała atmosfera uczucia.
Naogół parafjanie twierdzili, że pastor Meredith psuje swe dzieci. Zasadniczo mieli rację, bo pan Meredith w stosunku do swej dziatwy nie umiał utrzymać autorytetu. „Nie mają matki, biedactwa“, szeptał niejednokrotnie do siebie samego z westchnieniem, gdy któreś z dzieci okazało nieposłuszeństwo. Ale zasadniczo pastor Meredith nie znał dokładnie swych dzieci. Sam był marzycielem. Okna jego gabinetu wychodziły na cmentarz, a on całemi godzinami przechadzał się tam i zpowrotem w głębokiem zamyśleniu o nieśmiertelności duszy i nie zdawał sobie sprawy, że Jurek i Karolek bawili się w najlepsze u stóp pomników zmarłych metodystów. Od czasu do czasu przychodziło mu tylko na myśl, że dzieci nie wyglądały już teraz tak dobrze, jak za życia żony, lecz przypisywał winę ciotce Marcie. Poza tem całe niemal życie pastora Meredith‘a koncentrowało się w świecie książek, więc chociaż nie zawsze miał oczyszczone buty i ubranie, nie zawsze smakowały mu potrawy podawane na stół, to jednak czuł się naprawdę szczęśliwy.
Jeżeli jakikolwiek cmentarz można nazwać wesołym, to takim musiał być właśnie cmentarz metodystów w Glen St. Mary. Nowy cmentarz po drugiej stronie kościoła zachował dotychczas swa powagę i smutek, lecz stary, gdzie rozgościła się już tylko szczodra dłoń natury, stal się zakątkiem ustronnym i miłym dla oka.
Z trzech stron otaczał go wysoki mur z białego kamienia i rząd gęstych świerków, które wydawały woń balsamiczną. Kamienne ogrodzenie wzniesione prawdopodobnie przez pierwszych mieszkańców Glen, pamiętać musiało najdawniejsze czasy i porośnięte było zielonym mchem, z pośród którego gdzie niegdzie wyłaniały się wstydliwie fiołki wiosną, a jesienią zdziwione zawsze kiście liljowych aster.
Od wschodniej strony nie było ogrodzenia ani wału, a cmentarz przeistaczał się tam w świerkowy zagajnik i ginął w pobliskim gęstym lesie. Zdala dochodził tu szum fal morskich, połączony z melodyjnym szmerem jodłowych gałęzi, a wiosną dochodziły tu śpiewy ptasząt z gniazd uwitych na wierzchołkach wysokich drzew, okalających obydwa kościoły. Śpiewy ptasząt mówiły raczej o życia, niż o śmierci. Nic więc dziwnego, że dzieci pastora Meredith‘a tak bardzo lubiły stary cmentarz.
Wysokopienne bluszcze, srebrne jodły i kępki pachnącej mięty, okalały stare mogiły. Przy grobli od strony lasu było kilkanaście krzewów dzikich malin a wśród tej powodzi zieleni całe mnóstwo nagrobków trzech dawnych pokoleń, wysokich pomników i płyt kamiennych z zatartemi napisami. Jeden z największych pomników i jeden z najbrzydszych na cmentarzu był poświęcony pamięci niejakiego Aleksandra Davisa, który urodził się metodystą i zakochał w prezbiterjance. Oczywiście żona przeciągnęła go na stronę kościoła prezbiterjańskiego i pozostał już prezbiterjaninem aż do śmierci. Lecz gdy umarł nie pozwolono go pochować samotnie na cmentarzu prezbiterjańskim tuż nad przystanią. Wszyscy jego krewni spoczywali u metodystów, więc i Aleksander Davis powrócił na łono dawnego kościoła, a żona sprawiła mu pomnik tak wspaniały, jakiego na cmentarzu metodystów jeszcze nie było. Dzieci pastora Meredith‘a nie lubiły tego pomnika, chociaż same nie wiedziały dlaczego, ale zato kochały stare ogrodzenie kamienne okalające mogiłę i porośnięte trawą. Tutaj siadywały najchętniej. Jerry coprawda nie mógł nigdy usiedzieć na miejscu i urządzał do spółki z Karolem ciągłe gonitwy. Una szyła suknię dla lalki, Flora położywszy się wygodnie na murawie, zanurzyła nagie stopy w wilgotnej trawie.
Jerry miał czarne włosy takie, jak ojciec i takie jak on czarne oczy, lecz nie było w nich tyle wyrazu rozmarzenia. Flora młodsza nieco od niego, z dystynkcją obnosiła swą urodę, uwydatniającą się bardziej z każdym rokiem. Miała piękne piwne oczy, ciemne wijące się włosy i rumiane policzki. Może zbyt często się śmiała ku zgorszeniu członków parafji swego ojca i ku największemu zgorszeniu pani Taylor, która utraciła już kilku mężów. Gdy pani Taylor spojrzała kiedyś niechętnie na roześmianą Florę stojącą u wejścia do kościoła, mała roześmiała się jeszcze głośniej i rzekła z powagą
— Świat nie jest przybytkiem płaczu, pani Taylor. Jest on królestwem wesołości i śmiechu.
Marzycielska Una rzadko się śmiała. Długie jej ciemne włosy, splecione w dwa warkocze nie wiły się tak, jak niesforne loki starszej siostry, a podłużne ciemnobłękitne oczy tchnęły jakimś wyrazem nieznanego smutku. Zgrabnie wykrojone usta przykrywały wstydliwie rząd białych zębów i od czasu do czasu tylko uchylały się w bladym uśmiechu. Wszyscy twierdzili, że Una jest stateczniejsza od Flory i że posiada ten prawdziwy czar dziewczęcy; twierdzono nawet, że jest bardziej stworzona do życia i że będzie lepszą gospodynią. Una usiłowała robić wszystko, aby te nadzieje parafjan jej ojca odpowiadały rzeczywistości, lecz sama nie wiedziała w jaki sposób to przeprowadzić. Od czasu do czasu odkurzała meble, oczyściła ojcu ubranie, lecz i to nie dawało jej zadowolenia.
Karolek miał jasne, błękitne oczy, zalęknione nieco, podobne do oczu zmarłej matki i takie jak ona ciemnoblond włosy o złocistym połysku. Nadewszystko lubił kolekcjonować rozmaite zwierzęta i owady, to też Una niechętnie siadała przy nim. bo nigdy nie była pewna, czy z kieszeni brata nie wysunie się w pewnej chwili jakieś obrzydliwe stworzenie. Nawet Jerry nie chciał spać razem z Karolem bo pewnego razu Karolek zabrał z sobą do łóżka schwytanego węża. Rad nierad Karol musiał spać w starem swem łóżeczku, które było dlań już za krótkie i za wąskie, lecz nikt mu nie zabraniał przechowywać w niem zbiorów z całego dnia. Całe szczęście, że ciotka Marta, mając już bardzo słaby wzrok, nigdy nie widziała, co się w owem łóżeczku dzieje. Mimo tych wszystkich wad, sympatyczna była ta gromadka pastora i Cecylja Meredith musiała cierpieć bardzo, gdy przyszła chwila, że zmuszona była swe dzieci opuścić.
— Jacy dobrzy musieli być ci wszyscy ludzie, którzy są tu pochowani, — szepnęła Una, odczytując półgłosem zatarte już nieco napisy na nagrobkach. — Na całym cmentarzu zdaje się niema ani jednego złego człowieka. Przecież mimo wszystko metodyści muszą być lepsi od prezbiterjan.
— A może metodyści złych ludzi grzebią tak, jak kotów, — zauważył Karol. — Może ich wcale nie chowają na cmentarzu?
— Głupstwa pleciesz, — oburzyła się Flora. — Ludzie spoczywający tutaj nie są wcale lepsi od innych, Uno. Ale, jak ktoś umiera nie wolno o nim mówić źle choćby był najgorszy, bo gotów jeszcze wrócić i zemścić się. Ciotka Marta mi kiedyś otem mówiła. Pytałam potem ojca, czy to prawda, a on popatrzył na mnie, jakbym była przezroczysta i wyszeptał: „Prawda? Prawda? Co jest prawda? Co jest prawda, o Panie?“ Domyśliłam się, że to widocznie musi być prawdą.
— Ciekaw jestem, czy Aleksander Davis mściłby się na mnie, gdybym naprzykład cisnął kamieniem w tę urnę na samym szczycie jego pomnika, — zauważył Jerry.
— Pani Davis by się zemściła, — zaśmiała się Flora. — Ona zawsze węszy w kościele, jak czający się kot na myszy. W zeszłą niedzielę zrobiłam śmieszną minę do jej siostrzeńca, a on odpowiedział mi taką samą miną. Żebyście wtedy widzieli jej wzrok. Poprostu chciała mnie zadusić oczami. Pani marszałkowa Elliott twierdzi, że nie powinniśmy obrażać pani Davis, bo to niegrzecznie.
— Słyszałem, że Jim Blythe pokazał jej język pewnego razu, a ona od tego czasu nigdy już nie wzywa do siebie doktora. Nawet nie wezwała go przed śmiercią swego męża, — szepnął Jerry w zamyśleniu. — Jestem ciekaw, jacy właściwie są ci Blythe‘owie.
— Lubię na nich patrzeć, — rzekła Flora — szczególnie lubię spojrzenie Jima.
Było to tego samego wieczoru, kiedy dzieci Blythe‘ów przyrządzały sobie ową wspaniałą ucztę.
— Powiadają w szkole, że Władek, to baba, — zaopinjował Jerry.
— Ja tam nie wierzę, — rzekła Una, która uważała Władzia za bardzo ładnego chłopca.
— Ale pisze poezje. W zeszłym roku dostał nagrodę za wypracowanie. Mówił mi o tem Bertie Szekspir Drew. Matka Bertie‘go myślała, że on tę nagrodę dostanie chociażby ze względu na swe cudowne imię, lecz Bertie przyznał, że chociaż ma takie imię, to jednak nie posiada absolutnie talentu pisarskiego.
— Myślę, że zapoznamy się z nimi, jak zaczniemy chodzić do szkoły, — wtrąciła Flora. — Dziewczynki muszą być bardzo mile, chociaż ja osobiście nie lubię dziewczynek, ale te bliźniaczki Blythe‘ów wyglądają bardzo sympatycznie. Sądziłam zawsze, że bliźnięta muszą być do siebie podobne, tymczasem one są zupełnie inne. Uważam, że ta z rudemi włosami jest ładniejsza.
— Strasznie lubię patrzeć na ich matkę, — szepnęła Una z westchnieniem. Una zazdrościła wszystkim dzieciom, które posiadały matki. Sama miała sześć lat dopiero, jak pani Meredith umarła, lecz pozostało jej po matce najmilsze wspomnienie, które przechowywała w swem sercu, jak relikwje, pozostało jej wspomnienie czułego uśmiechu, miłego drżącego głosu i matczynego spojrzenia.
— Mówią, że ona nie jest taka, jak wszyscy, — zauważył Jerry.
— Pani Elliott twierdzi, że to pewno dlatego, że właściwie pani Blythe jeszcze nie urosła, dorzuciła Flora.
— Przecież jest wyższa od pani Elliott.
— Tak, tak, ale w środku... Pani Elliott mówi, że w środku, to pani Blythe została dotychczas małą dziewczynką.
— Co to tak pachnie? — przerwał nagle Karolek, rozdymając nozdrza.
Teraz już wszyscy poczuli ten zapach, smakowity zapach płynący od strony małego lasku tuż za plebanją.
— Ten zapach mi przypomniał, że jestem głodny, — rzekł Jerry.
— Mamy tylko na kolację chleb, melasę i „to“, co było na obiad, — rzekła płaczliwie Una.
Ciotka Marta zazwyczaj na początku tygodnia gotowała całą ćwiartkę baraniny i codziennie dawała ją dzieciom na obiad i na kolację. Flora nazwala już tę potrawę krótkiem określeniem „to“ i od tego czasu nikt na plebanji innego określenia nie znał.
— Chodźmy zobaczyć, co tak pachnie, — zaproponował Jerry.
Wszyscy zerwali się na równe nogi i poczęli przeskakiwać przez mogiły i ścieżki, niby zręczne rozweselone małpki, biegnące na żer. W kilka minut potem zadyszani stanęli nad krawędzią Doliny Tęczy, gdzie Blythe‘owie zasiadali właśnie do swej wspaniałej uczty.
Cała czwórka zatrzymała się wstydliwie na uboczu, Una nawet w głębi serduszka pragnęła, aby tamci ich nie zauważyli, lecz Di Blythe posiadała prawdziwie kobiecą intuicję i odrazu dostrzegła gości. Podniosła się od stołu z przyjaznym uśmiechem.
— Domyślam się kim jesteście, — rzekła. — Jesteście z plebanji, prawda?
Flora skinęła główką, a twarzyczka jej spłonęła purpurą rumieńca.
— Poczuliśmy zapach smażonych pstrągów i chcieliśmy się przekonać skąd nas ta woń doleciała.
— Musicie usiąść i pomóc nam skonsumować ten przysmak, — rzekła Di.
— Ale na pewno nie macie tak dużo, żeby i dla nas starczyło, — zauważył Jerry, spoglądając zgłodniałym wzrokiem na dymiącą patelnię.
— Mamy aż trzy sztuki, — dorzucił Jim. — Siadajcie.
Dalsze ceremonje były już zbyteczne. Wszyscy zasiedli na porośniętych mchem kamieniach. Uczta ta była wesoła i trwała długo. Nan i Di na pewno umarłyby z przerażenia, gdyby wiedziały to, co Flora i Una, że Karolek przyniósł w kieszeni dwie młode myszki. Na szczęście nie dowiedziały się o tem nigdy, to też zajadały pstrągi z apetytem. Kiedy ludzie mogą się zżyć prędzej, jak nie przy jedzeniu? Gdy ostatni pstrąg zniknął z patelni, dzieci z plebanji i dzieci Złotego Brzegu były już zażyłymi przyjaciółmi. Zdawać się mogło, że znały się już oddawna i że właściwie nigdy nie były dla siebie obce. Zarówno jedne, jak i drugie należały widocznie do tych, którzy „znali Józefa“.
Rozpoczęło się opowiadanie historji ich krótkiego życia. Dzieci z plebanji słyszały o Avonlea i Zielonem Wzgórzu, o tradycjach w Dolinie Tęczy i o małym domku w przystani, gdzie Jim się urodził. Dzieci Złotego Brzegu słyszały o Majowych Wodach gdzie dotychczas mieszkali Meredithowie, słyszały również o ukochanej jednookiej lalce Uny i o ulubionym kogucie Flory.
Z rumieńcem wstydu Flora przyznała, że nie wie dlaczego ludzie śmieją się z jej koguta. Przyznała również, że bardzo lubi wszystkich Blythe‘ów, co oni oczywiście przyjęli ze szczerą radością.
— Taki ładny kogut, jak Adam, nie jest właściwie niczem gorszem od psa albo kota, — twierdziła. — Gdyby był kanarkiem na pewno niktby się nie dziwił. Wychowałam go przecież od małego żółtego pisklęcia. Dostałam go jeszcze w Majowych Wodach od pani Johnson. Całe jego rodzeństwo, wszystkich braci i siostrzyczki zadusiła łasica, on jeden ocalał. Ja tam nie lubię ani lalek, ani kotów. Koty są fałszywe, a lalki martwe.
— Kto mieszka w tym domu przy drodze? — zapytał Jerry.
— Panny West, Rozalja i Helena, — odparła Nan. — Obydwie z Di mamy brać tego lata lekcje muzyki u panny Rozalji.
Una tęsknym wzrokiem obrzuciła szczęśliwe bliźnięta. Och, gdyby ona mogła się uczyć muzyki! Było to jedno z najskrytszych jej pragnień. Ale nikomu to nigdy nawet na myśl nie przyszło.
— Panna Rozalja jest taka mila i tak się zawsze ładnie ubiera, — dorzuciła Di. — Włosy ma koloru świeżego lnu, — dodała w zamyśleniu i jakby z żalem, bo Di, tak samo, jak jej matka, nie była zadowolona ze swoich rudawych włosów.
— Również bardzo lubię pannę Helenę, — odezwała się Nan. — Zawsze mi daje cukierki, gdy przychodzi do kościoła. Nie wiem dlaczego Di uczuwa przed nią lęk.
— Ona ma takie czarne brwi i taki strasznie głęboki głos, — wyszeptała Di. — Och, jakżeż strasznie bał się jej Krzysio Ford, gdy był mały! Mamusia opowiadała, że gdy pani Ford po raz pierwszy przyprowadziła Krzysia do kościoła, panna Helena akurat zajęła miejsce tuż przy nich. A Krzysio, jak tylko ją zobaczył, zaczął zaraz strasznie płakać i płakał tak długo, dopóki pani Ford nie wyprowadziła go z kościoła.
— Któż to jest pani Ford? — zapytała Una zaciekawiona.
— Och, państwo Ford tutaj nie mieszkają, przyjeżdżają tylko na lato, ale tego lata podobno nie przyjadą wcale. Mieszkają zazwyczaj w tym małym domku nad samym brzegiem przystani, gdzie mieszkali kiedyś nasi rodzice. chciałabym, żebyście zobaczyli Polcię Ford. To prawdziwy obrazek.
— Słyszałam coś o pani Ford, — przerwała Flora. — Mówił mi o niej Berthie Szekspir Drew. Podobno przez czternaście lat była zamężna z umarłym człowiekiem, który potem ożył.
— Głupstwa pleciesz, — zgromiła ją Nan. — To wcale nie tak było. Bertie Szekspir nigdy nic prawdziwego nie powie. Znam tę całą historję i kiedyś wam ją opowiem, ale nie teraz, bo już najwyższy czas wracać do domu. Mamusia nie lubi, jak zbyt długo wieczorami jesteśmy poza domem.
O dzieci z plebanji nikt się nie troszczył i nikt nie dbał o to, żeby wcześniej do domu wróciły. Ciotka Marta oddawna już była w łóżku, a pastor zbyt był zagłębiony w dociekaniach na temat nieśmiertelności duszy, aby miał czas pomyśleć o którymś ze zwykłych śmiertelników. Dzieci jednak wróciły do domu w doskonałych humorach, z duszyczkami przepojonemi wizjami cudnych zabaw wspólnych w przyszłości.
— Uważam, że Dolina Tęczy jest ładniejsza nawet od cmentarza, — zauważyła Una. — Bardzo polubiłam tych młodych Blythe‘ów. Strasznie miło móc pokochać ludzi tak odrazu, zresztą rzadko kiedy można kogoś pokochać naprawdę. W ostatniem swem kazaniu ojciec mówił, że należy kochać każdego. Czy to możliwe? Czy moglibyśmy naprzykład pokochać panią Aleksandrową Davis?
— Och, ojciec powiedział to tak tylko z ambony, zawołała Flora. — Pastor przecież musi tak mówić.
Do Złotego Brzegu wróciły wszystkie dzieci Blythe‘ów z wyjątkiem Jima, który wymknął się na chwilę do jednego z najodleglejszych zakątków Doliny Tęczy. Rosły tam niezliczone ilości konwalij i fiołków, które Jim codziennie przynosił matce w podarunku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.