Dolina Tęczy/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dolina Tęczy |
Pochodzenie | cykl Ania z Zielonego Wzgórza |
Wydawca | Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Zakłady Drukarskie „Helikon” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Janina Zawisza-Krasucka |
Tytuł orygin. | Rainbow Valley |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Dzisiaj jest taki jakiś dziwny dzień, jakby człowiek oczekiwał czegoś, co ma się stać, — mówiła Flora, spoglądając na przezroczyste chmurki, wirujące ponad wierzchołkami pagórków. Ujęła się w boki, produkując taniec amerykański na grobie starego Eljasza Pollocka, ku zgorszeniu dwóch starych panien, znajdujących się właśnie na cmentarzu.
— I to jest córka naszego pastora, — biadała pocichu jedna ze starych panien.
— Czegóż można żądać od dzieci biednego wdowca? — westchnęła druga i obydwie w zgorszeniu pokiwały głowami.
Był wczesny sobotni poranek i dzieci pana Mereditha z rozkoszą upajały się wolnym dniem od zajęć szkolnych. Właściwie poza szkołą nie miały nic mądrego do roboty. Nawet Nan i Di Blythe zazwyczaj w soboty pomagały w gospodarstwie, lecz córki pastora były zupełnie wolne i mogły robić, co im się tylko podobało. Flora z tej wolności była niezwykle uradowana, lecz Una w skrytości ducha bolała nad tem, że nigdy się niczego pożytecznego nie nauczy. Inne dziewczynki z jej klasy umiały gotować, szyć i haftować, tylko ona była w tych wszystkich sprawach zupełną ignorantką.
Jurek zaproponował, aby się wybrać na poszukiwania, wyruszyli więc wszyscy szeroką aleją cmentarną, zabierając z sobą po drodze Karolka, który klęczał w trawie, zajęty studjowaniem swych ukochanych mrówek. Poprzez lasek wydostali się na pastwisko pana Taylora, porośnięte kępkami brodawników. Po jednej stronie stała pochylona szopa, gdzie pan Taylor od czasu do czasu gromadził skoszoną trawę, bo do innych celów szopa ta nie mogła już służyć. Tutaj młodzi Meredithowie zatrzymali się na kilkuminutowy odpoczynek.
— Co to? — szepnęła nagle Una.
Wszyscy poczęli nasłuchiwać. Tuż ponad ich głowami od czasu do czasu rozlegało się wyraźnie chrapanie. Meredithowie z lękiem spojrzeli po sobie.
— Tam coś jest — rzekła Flora.
— Pójdę zobaczyć — zadecydował rezolutnie Jurek.
— Och, nie rób tego — prosiła Una, chwytając go za ramię.
— Pójdę.
— Wobec tego wszyscy pójdziemy — zawyrokowała Flora.
Cała czwórka poczęła się wspinać po pochyłej drabinie. Jerry i Flora nieustraszenie, Una blada z przerażenia, a Karol zamyślony o czemś innem, prawdopodobnie o jakimś świeżo odkrytym gatunku owadów. Ostatnio marzył o tem, aby kiedykolwiek w życiu mógł ujrzeć w biały dzień nietoperza.
Gdy stanęli już na najwyższym szczeblu drabiny, przekonali się, skąd pochodziło to chrapanie i stali tak przez chwilę w oniemieniu.
Na samym szczycie stogu siana leżała zwinięta w kłębek dziewczynka. Sprawiała wrażenie, jakby przed chwilą zbudziła się z głębokiego uśpienia. Na widok dzieci wstała, nieco zażenowana, jak się zdawało. W świetle wnikającem tu przez małe wybite okienko ujrzały śmiertelnie bladą jej twarzyczkę. Jasne włosy splecione miała w długie dwa warkocze, a dziwne jej oczy, o których dzieci z plebanji pomyślały odrazu, że są „białe“, utkwiła w tej chwili z dziwnem politowaniem w twarzyczkach czworga intruzów. Oczy te były istotnie tak bladoniebieskie, że sprawiały wrażenie białych i stanowiły szalony kontrast z czarnemi prawie brwiami i rzęsami. Dziewczynka była boso i z gołą głową, a miała na sobie starą podartą sukienkę, trochę za krótką i za wąską. Co do wieku, to można było przypuszczać rozmaicie, lecz ze wzrostu wyglądała mniej więcej na lat dwanaście.
— Kto ty jesteś? — zapytał Jurek.
Dziewczynka rozejrzała się pośpiesznie wokoło, jakby w poszukiwaniu ucieczki, poczem wstrząsnął nią dreszcz przerażenia i rozpaczy.
— Nazywam się Mary Vance, — odparła.
— Skąd się tu wzięłaś? — indagował Jurek.
Zamiast odpowiedzi Mary nagle usiadła na sianie i zaczęła płakać. Wówczas Flora podbiegła do niej i czule objęła jej chude ramionka.
— Daj jej spokój, — rzekła rozkazującym tonem do brata, poczem zwróciła się do zabłąkanej: — Nie płacz, kochanie. Opowiedz nam wszystko o sobie. Jesteśmy twoimi przyjaciółmi.
— Jestem tak strasznie głodna, — wybąkała Mary. — Od czwartku rano nic nie miałam w ustach, oprócz odrobiny wody ze strumyka.
Dzieci z plebanji spojrzały na siebie w przerażeniu. Flora zerwała się na równe nogi.
— Nim zaczniesz nam opowiadać cośkolwiek o sobie, pójdziesz na plebanję i dostaniesz coś do jedzenia.
Mary zadrżała.
— Och, ja nie mogę. Co by powiedzieli wasi rodzice? Na pewno by mnie zaraz wyrzucili.
— My matki nie mamy, a ojciec nie zwróci nawet na ciebie uwagi. Tak samo ciotka Marta. Mówię ci, chodź, — Flora niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę. Czyż mogli to biedactwo tak zostawić, aby umarło z głodu u progu ich domu?
Mary ustąpiła.Była tak słaba, że z trudnością schodziła po chwiejącej się drabinie, lecz przy pomocy dzieci dostała się jakoś nadół, przeszła przez pastwisko i znalazła się w kuchni na plebanji. Ciotka Marta, zajęta gotowaniem, nie zwróciła wcale na nią uwagi. Flora i Una pobiegły do śpiżarni i po chwili przyniosły kawałek baraniny, chleb z masłem, mleko i kawałek pasztetu. Mary Vance rzuciła się na jedzenie chciwie i pochłaniała je z niebywałą szybkością, podczas, gdy dzieci obstąpiły ją dokoła i z zadowoleniem przyglądały się, jak wszystko znikało z talerza. Jurek zauważył, że Mary miała niebrzydkie usta i bardzo ładne białe zęby. Flora z wielkiem zgorszeniem doszła do wniosku, że wątle ciałko dziewczynki okrywały tylko łachmany. W serduszku Uny z każdą chwilą wzrastało uczucie litości, a Karol przyglądał się Mary z coraz większem zaciekawieniem.
— Teraz chodź na cmentarz i opowiedz nam o sobie, — zadecydowała Flora, gdy głód Mary został już zaspokojony. Policzki dziewczynki zaróżowiły się, odzyskała humor i wesołość.
— Ale nikomu nie powiecie tego, co wam opowiem, — zapytała, gdy usadowiono ją na nagrobku nieboszczyka pana Pollocka. Dzieci utoczyły ją dokoła, przejęte oczekiwaniem tajemniczej historji. Były zadowolone, bo coś się przecież stało.
— Nie, nie powiemy.
— Pod słowem?
— Pod słowem.
— Otóż, ja uciekłam. Mieszkałam u pani Wiley, daleko za przystanią. Znacie panią Wiley?
— Nie.
— I nie macie czego żałować. To straszna kobieta. Boże, jak ja jej nienawidzę! Zmuszała mnie do pracy, głodziła i bila prawie codziennie. Spójrzcie.
Mary odwinęła podarte rękawy sukienki, pokazując wychudłe ręce, posiniaczone w kilku miejscach. Dreszcz zimny przejął dzieci z plebanji. Flora spłonęła rumieńcem gniewu. Błękitne oczy Uny napełniły się łzami.
— W środę wieczorem zbiła mnie grubym kijem, — mówiła Mary obojętnie. — Wszystko zato, że krowa przewróciła kubełek z mlekiem. Skąd ja mogłam wiedzieć, że ta przeklęta krowa zacznie kopać.
Nieprzyjemne uczucie ogarnęło słuchaczy. Nie przyzwyczajeni byli do tego rodzaju historyj i do takiego sposobu mówienia, jaki słyszeli z ust tej malej dziewczynki. Mary Vance wydała im się jeszcze bardziej interesującem stworzeniem.
— Bardzo dobrze zrobiłaś, żeś uciekła, — zauważyła Flora.
— Och, nie uciekłabym dlatego, że mnie biła ta czarownica. Przyzwyczaiłam się, bo biła mnie codziennie. Postanowiłam uciec chociaż na tydzień, bo dowiedziałam się, że pani Wiley zamierza wydzierżawić gospodarstwo i przenieść się na stale do Lowbridge. Mnie miała oddać do swojej kuzynki, która mieszka w Charlottetown. Nigdybym się na to nie zgodziła. Ta kuzynka jest jeszcze gorsza od pani Wiley. Byłam tam przez miesiąc zeszłego lata i przekonałam się, że lepiej już pracować u samego djabła.
Druga sensacja. Tylko Una spoglądała powątpiewająco.
— Więc postanowiłam uciec. Miałam przy sobie siedemdziesiąt centów, które dostałam od pani Janowej Crawford zeszłej wiosny za sadzenie kartofli. Pani Wiley nic o tem nie wiedziała. Pojechała właśnie z wizytą do kuzynki, a ja przez ten czas posadziłam kartofle pani Crawford. Myślałam, że umknę do Glen, kupię bilet do Charlottetown, a tam postaram się o jakąś pracę. Muszę wam powiedzieć, że jestem strasznie pracowita. Nie mam ani odrobiny lenistwa w sobie. Więc wymknęłam się w czwartek rano nim jeszcze pani Wiley wstała i poszłam do Glen, sześć mil. Jak znalazłam się na dworcu, zauważyłam, że zgubiłam pieniądze. Nie wiem kiedy i nic wiem jak. Dość, że zginęły. Nie wiedziałam co mam robić, bo jeżeli wrócę do pani Wiley, to zamknie mnie i o drugiej ucieczce już niema mowy. Ukryłam się więc w tym stogu siana.
— A co teraz zamierzasz robić? — zapytał Jurek.
— Nie mam pojęcia. Wrócę chyba i przygotuję się na nowe bicie. Teraz, jak mam pełny żołądek, myślę, że będę mogła to przetrzymać.
Lecz w oczach Mary mimo tej odwagi, czaił się cień lęku. Una zeskoczyła nagle z nagrobka i otoczyła Mary ramieniem.
— Nie wracaj. Zostaniesz tu z nami.
— O, pani Wiley będzie mnie szukać, — rzekła Mary. — Na pewno jest już na śladzie. Mogę zostać tu dopóki mnie nie znajdzie, to znaczy, jeżeli wasz ojciec się na to zgodzi. Zawsze byłam taka głupia, że bałam się myśleć o ucieczce, ale nie mogłam zdobyć się na odwagę.
Głos Mary zadrżał, była zawstydzona tem, że okazała swą słabość.
— Przez te cztery lata żyłam gorzej od psa, — wyjaśniła z prostotą.
— Więc aż cztery lata byłaś u pani Wiley?
— Tak. Wzięła mnie z przytułku w Hopetown, jak miałam osiem lat.
— Z tego samego przytułku podobno pochodzi pani Blythe, — zawołała Flora.
— Dwa lata byłam w przytułku. Umieszczono mnie tam, jak miałam sześć lat. Mama moja się powiesiła, a mój ojciec poderżnął sobie gardło.
— Boże drogi! Dlaczego? — zawołał Jurek.
— Z pijaństwa, — odparła Mary lakonicznie.
— A nie miałaś żadnych krewnych?
— Nikogo nie znałam, może tam i byli jacyś, ale nikt się do mnie nie przyznał. Właściwie nazywam się Mary Marta Łucja Moore Ball Vance.
Będziecie mogli to zapamiętać? Mój dziadek był bardzo bogaty. Założę się, że nawet był bogatszy od waszego dziadka. Ale ojciec to wszystko przepił, a mama mu pomogła, bo i ona nie była od tego.
Zawsze obydwoje mnie bili. Boże, ileż ja bicia w życiu dostałam.
Mary pochyliła głowę. Zrozumiała, że dzieci z plebanji litowały się nad nią, a ona nie mogła znieść litości. Pragnęła, aby jej zazdroszczono. Po chwili spojrzała wesoło dokoła. Jej dziwne oczy błyszczały niesamowicie. — Pokażę tym smarkaczom co potrafię i czem jestem właściwie. —
— Strasznie dużo chorowałam, — rzekła z dumę. — Nie każde dziecko przeszło tyle chorób, co ja. Miałam szkarlatynę, odrę, ospę, spuchnięte gruczoły, koklusz i dyfteryt.
— A byłaś kiedy śmiertelnie chora? — spytała Una.
— Nie wiem, — rzekła Mary ze zwątpieniem.
— Na pewno nie była, — zaśmiał się Jerzy. — Bo gdyby była śmiertelnie chora, toby umarła.
— O, naprawdę nigdy nie umarłam, — rzekła Mary, — ale raz byłam bliska śmierci. Myśleli, że już nie żyję i mieli kłaść mnie do trumny, a ja nagle wstałam.
— Co to znaczy „prawie umarła“? — zapytał Jurek z zaciekawieniem.
— To tak, jakby nic. Po kilku dniach nic nie mogłam sobie przypomnieć. To było wtedy, jak miałam dyfteryt. Pani Wiley nie wzięła doktora, bo mówiła, że nie może sobie pozwolić na takie wydatki dla obcej dziewczyny. Stara ciotka Krystyna McAllister leczyła mnie kompresami. I wylizałam się. Ale czasami myślę, że wołałabym wtedy umrzeć. Byłoby lepiej.
— Pewno, że byłoby lepiej, ale tylko wtedy, gdybyś poszła do nieba, — rzekła Flora z pewnem powątpiewaniem.
— A dokąd jeszcze można pójść? — zapytała Mary z ciekawością.
— Wiesz przecież, że jest jeszcze piekło, — odparła Una przyciszonym głosem, jakby chcąc podkreślić Mary całe okrucieństwo tego przypuszczenia.
— Piekło? Cóż to takiego?
— Tam, gdzie mieszkają djabli, — tłumaczył Jerzy. — Słyszałaś pewno o djable, sama przed chwilą o nim mówiłaś?
— O tak, ale nie wiedziałam, że on jest gdziekolwiek. Myślałam, że tak sobie podróżuje po święcie. Jak żył jeszcze pan Wiley, to często wspominał o piekle. Zawsze mówił, że ludzie tam pójdą po śmierci, ale ja myślałam, że to jest taka miejscowość w Nowym Brunświgu, skąd pan Wiley pochodził.
— Piekło, to straszne miejsce, — rzekła Flora z przejęciem, z jakiem się mówi o rzeczach przykrych. — Źli ludzie idą tam po śmierci i przypiekani są na ogniu.
— Kto wam o tem mówił? — indagowała Mary z niedowierzaniem.
— Czytaliśmy w Biblji. Mówił nam o tem także pan Izaak Crothers w Majowych Wodach w szkole niedzielnej. To był starszy człowiek i o wszystkiem wiedział. Ale ty się nie martw. Jak będziesz dobra, to pójdziesz do nieba, ale, jak będziesz zła to musisz pójść do piekła.
— Nie jestem znowu taka zła, — rzekła Mary po chwili namysłu. — Zresztą jakakolwiek bym była, nie chcę być smażona na ogniu. Wiem co to znaczy. Raz jeden dotknęłam przypadkiem ręką rozpalonego węgla. A co trzeba robić, żeby być dobrym?
— Musisz chodzić do kościoła i do szkoły niedzielnej, musisz czytać Biblję i musisz codziennie wieczorem odmawiać pacierz, — rzekła Una.
— To straszne zawracanie głowy, — oburzyła się Mary. — A co jeszcze?
— Musisz prosić Boga, żeby ci wybaczył te wszystkie grzechy, które popełniłaś.
— Ależ ja nigdy nic nie popełniłam, — broniła się Mary. — A co to właściwie jest grzech?
— Och, Mary, na pewno popełniłaś nie jeden. Każdy człowiek grzeszy. Czyś ty nigdy nie skłamała?
— Bardzo często kłamię, — odparła.
— Widzisz, a to jest straszny grzech, — rzekła Una uroczyście.
— Chcesz mi powiedzieć, że za głupie kłamstwo pójdę do piekła? To niemożliwe. Pan Wiley już dawno by mi kości połamał, gdybym mu nie kłamała. Zapewniam was, że nieraz kłamstwo uratowało mnie od kary.
Una westchnęła. Zbyt wielkie trudności nasuwały się, aby zbawić tę duszyczkę. Zadrżała sama na myśl o tem, że i ona mogła być bita. Na pewno wtedy nie cofnęłaby się przed kłamstwem. Pogłaskała drobną wychudłą rączkę Mary.
— Czy to jedyna suknia jaką posiadasz? — zapytała Flora, której wesołe usposobienie nie lubiło przykrych tematów rozmowy.
— Włożyłam tę suknię, bo była najgorsza, — zawołała Mary, rumieniąc się nagle. — Pani Wiley sprawiała mi ubranie, a ja nie miałam jej zato czem się odwdzięczyć. Jestem uczciwa. Jak uciekałam nie mogłam przecież włożyć na siebie sukni, która była własnością pani Wiley. Ale zato, jak urosnę, sprawię sobie suknię z niebieskiej satyny. Wasze ubrania też nie są takie piękne. Wyobrażałam sobie, że dzieci pastora chodzą ładniej ubrane.
Bezsprzecznie Mary posiadała temperament i była niezwykle przewrażliwiona na niektórych punktach. Ale jednocześnie miała dziwny jakiś czar, którym omotała całą czwórkę z plebanji. Tego samego popołudnia dzieci zabrały ją do Doliny Tęczy i przedstawiły młodym Blythe‘om jako „przyjaciółkę z portu, która ich odwiedziła“. Blythe‘owie przyjęli ją bez zastrzeżeń, może również dlatego, że wydala im się bardzo ładniutka i miła. Po obiedzie, podczas którego ciotka Marta gderała, a pan Meredith siedział w zamyśleniu, obmyślając nowe kazanie na najbliższą niedzielę, Flora zmusiła Mary do włożenia jednej ze swych sukienek. Z włosami porządnie uczesanemi Mary wyglądała zupełnie przyzwoicie. Była doskonałą towarzyszką zabaw, bo znała całe mnóstwo nowych wesołych gier, a i wygadana była dostatecznie. Niektóre jej powiedzenia wzbudzały nawet podziw w Nan i Di. Obydwie niezupełnie były pewne, jak ich matka będzie się zapatrywała na tę nową towarzyszkę, ale zato wiedziały dokładnie co powie o niej Zuzanna. Skoro Mary była gościem na plebanji, to musi być wszystko w porządku.
Gdy nadeszła pora udania się na spoczynek, zrodził się nowy problem, gdzie Mary będzie spala.
— Rozumiesz, że nie możemy jej ulokować w gościnnym pokoju, — rzekła Flora z powagą do Uny.
— Wcale mi ten pomysł nie przyszedł do głowy, — zawołała Mary płaczliwym tonem.
— Ależ ja nie o tem myślałam, — broniła się Flora. — Pokój gościnny jest strasznie opuszczony. W jednym kącie zagnieździły się myszy i całemi nocami spacerują po pokoju. Nikt nie wiedział o tem, dopóki ciotka Marta nie umieściła tam wielebnego pana Fishera z Charlottetown w zeszłym tygodniu. Oczywiście biedak prędko się o tem przekonał. Ojciec musiał mu odstąpić swoje własne łóżko, a sam spał w gabinecie na kanapie. Ciotka Marta powiada, że nie może znaleźć ani chwili czasu, aby uporządkować gościnny pokój, więc oczywiście nikt tam nie może spać, chociażby był najbardziej czysty. A znowu nasz pokój jest bardzo mały i łóżko małe, tak, że nie będziesz mogła spać z nami.
— Mogę pójść na siano, jeżeli dacie mi jakiś koc, — rzekła Mary filozoficznie. — Coprawda w nocy nie byłoby to takie przyjemne, ale miałam już w życiu gorsze posłania.
— O nie, na to nie pozwolimy, — zawołała Una. — Mam pewien pomysł, Florciu. Pamiętasz to rozkładane łóżko na strychu z tym starym materacem, który zostawił po sobie dawny pastor? Zabierzemy tam pościel z gościnnego pokoju i zrobimy Mary cudowne posłanie. Nie szkodzi, że będziesz spała na strychu, prawda, Mary? To zaraz nad naszym pokojem.
— Wszystko mi jedno gdzie będę spać. Boże drogi, przecież nigdy nie miałam stałego noclegu. Spalam na poddaszu nad kuchnię pani Wiley. Latem przeciekał deszcz, a zimę śnieg padał. Za posłanie służył mi snopek słomy, rozciągnięty na podłodze. Nie troszczcie się o mnie.
Strych plebanji był długi, niski i ciemny. Tutaj urzędzono posłanie dla Mary z poduszek przyniesionych z gościnnego pokoju. Białe powłoczki haftowała jeszcze nieboszczka Cecylja Meredith, a od tej pory ciotka Marta nie zdążyła ich jeszcze uprać. Powiedziano sobie wzajemnie dobranoc i na plebanji zaległa cisza. Una zasypiała już, gdy nagłe dosłyszała z góry coś jakby płacz; zerwała się na równe nogi.
— Słuchaj, Flora, Mary płacze, — szepnęła.
Flora nie odpowiedziała, bo spala już oddawna. Una wyskoczyła z łóżka i w długiej nocnej koszuli pobiegła w kierunku schodów, prowadzących na poddasze. Spróchniała podłoga strychu trzeszczała pod dotknięciem jej stóp, a gdy dziewczynka podeszła do miejsca, gdzie stało rozkładane łóżko, zdziwiła się, że panowała dokoła śmiertelna cisza.
— Mary, — szepnęła.
Nie było odpowiedzi.
Una podeszła bliżej i odchyliła kołdrę.
— Mary, wiem, że płakałaś. Słyszałam. Boisz się samotności?
Mary uniosła nagle głowę, lecz nic nie odrzekła.
— Pozwól mi położyć się obok, strasznie mi zimno, — rzekła Una drżąc na całem ciele. Istotnie na strychu hulał wiatr, który dostawał się przez wybite okienko od strony przystani.
Mary odsunęła się do ściany, a Una wślizgnęła się pod ciepły koc.
— Teraz już nie będziesz sama. Nie powinniśmy byli zostawić cię tak na pierwszą noc.
— Ja wcale nie czułam samotności, — syknęła Mary.
— A dlaczego płakałaś?
— O, bo myślałam o różnych rzeczach, leżąc tak w ciemnościach. Myślałam o powrocie do pani Wiley, o tem, że mnie pani Wiley zbije i o tem, że pójdę do piekła za to, że kłamię. To wszystko doprowadziło mnie do płaczu.
— Mary, — szepnęła biedna Una bezradnie. — Nie wierzę w to, żeby Bóg miał posłać cię do piekła za twoje kłamstwa, skoro nie wiedziałaś, że kłamać nie należy. On tego nie uczyni. On jest dobry. Oczywiście teraz, jak już wiesz, że kłamstwo jest grzechem, nie powinnaś nigdy kłamać.
— Gdybym nie kłamała, coby się ze mną stało? — wyszeptała Mary ze szlochem. — Ty tego nie rozumiesz. Nie możesz o tem wiedzieć. Masz dom, masz dobrego ojca, chociaż mam wrażenie, że on się o was wcale nie troszczy. Ale w każdym razie nie bije was, dostajecie jeść do syta, chociaż ta wasza stara ciotka nie ma pojęcia o gotowaniu. Dzisiaj jest pierwszy dzień w mojem życiu, kiedy mogę powiedzieć, że najadłam się naprawdę. Przez całe życie bito mnie, z wyjątkiem tych dwóch lat, kiedy byłam w przytułku. Tam mnie nie bito i było mi całkiem dobrze, chociaż stara była zła, jak djabeł. Ale pani Wiley to zupełna warjatka i umieram ze strachu, jak pomyślę, że mam wrócić do niej.
— Może nie będziesz musiała wracać. Może będziesz mogła zostać z nami. Pomódlmy się obydwie do Boga, żeby pozwolił nie wracać ci do pani Wiley. Umiesz mówić pacierz, Mary?
— O tak, zawsze mówiłam pacierz przed pójściem do łóżka, — odparła Mary obojętnie. — Ale nigdy nie przyszło mi na myśl, żeby prosić o coś. Nikt się o mnie do tej pory na świecie nie troszczył, więc przypuszczałam, że i Boga to nie obchodzi. O tobie mógłby prędzej pomyśleć, bo jesteś córką pastora.
— Jestem pewna, że tak samo myśli o tobie, Mary, — rzekła Una. — To niema znaczenia czyją córką jesteś. Pomódl się do Niego, a ja uczynię to samo.
— Dobrze, — zgodziła się Mary. — Przecież to nikomu krzywdy nie wyrządzi. Gdybyś znała panią Wiley tak, jak ja, nie wierzyłabyś, że Bóg będzie chciał mieć z nią do czynienia. W każdym razie już więcej płakać nie będę. Lepiej mi dzisiaj, niż wczoraj na stogu siana w towarzystwie kręcących się myszy. Spójrz na to światełko z przystani Czterech Wiatrów. Prawda jakie ładne?
— Tylko z tego okna je widać, — odparła Una. — Strasznie lubię patrzeć na to światło.
— Ja także. Widziałam je co noc ze strychu pani Wiley i to była moja jedyna przyjemność. Jak byłam już taka spłakana, to patrząc na nie zapominałam o wszystkiem. Myślałam wtedy o okrętach, żeglujących po morzu i pragnęłam być sama marynarzem, który płynie daleko, zapominając o wszystkiem co zostawia za sobą. Jak w zimie światła nie było, to robiło mi się smutno na duszy. Słuchaj, Una, dlaczego wy wszyscy jesteście dla mnie tacy dobrzy? Przecież ja jestem dla was zupełnie obca.
— Bo tak powinno być. Biblja mówi, że trzeba być dobrym dla każdego.
— Naprawdę? Mam wrażenie, że nie wszyscy się do tego stosują. Nie przypominam sobie, żeby ktoś był kiedyś dla mnie dobry. Una, jaki ładny jest ten cień na ścianie. Zupełnie wygląda, jakby ptaszki ze sobą tańczyły. Wiesz, Una, ja was bardzo lubię i polubiłam wszystkich Blythe‘ów, tylko nie mogę znieść Nan. Ona jest taka dumna.
— O nie, Mary, ona wcale nie jest dumna, — zaprzeczyła Una z zapałem. — Ani trochę.
— Już ty mi nie mów. Każdy, kto nosi głowę tak wysoko, musi być dumny. Ja jej nie lubię.
— A my wszyscy bardzo ją lubimy.
— Myślę, że nawet bardziej ją lubicie niż mnie, — szepnęła Mary z zazdrością. — Prawda?
— Widzisz, Mary, znamy ją już od wielu tygodni, a ciebie dopiero znamy kilka godzin, — próbowała wytłumaczyć Una.
— Więc naprawdę lubicie ją bardziej? — rzekła Mary ze złością. — Dobrze! Możecie ją sobie lubić. Nie dbam, o to. Dam sobie radę i bez was.
Odwróciła się do ściany niechętnym ruchem.
— Ach, Mary, — wyszeptała Una, otaczając ją ramieniem. — Nie mów tak. Ja cię naprawdę bardzo lubię, a ty o mnie tak źle myślisz.
Nie było odpowiedzi. Nagle z piersi Uny dobył się stłumiony szloch. Mary odwróciła się pośpiesznie i zarzuciła Unie obydwie ręce na szyję.
— Przestań, — zawołała. — Nie zważaj na to co mówię. Djabelnie przyzwyczaiłam się mówić w ten sposób. Wy wszyscy jesteście dla mnie tacy dobrzy, a ja nawet odwdzięczyć się nie potrafię. Zasłużyłam na bicie. Przestań! Jak będziesz dalej płakać to zejdę nadół, pójdę do przystani i w nocnej koszuli rzucę się do morza.
Ten nowy pomysł był powodem jeszcze głośniejszego szlochu Uny. Mary ocierała jej łzy brzegiem prześcieradła i tłumaczyła tak długo, że wreszcie zapanowała między dziewczynkami zupełna zgoda i wkrótce obydwie zasnęły.
A w gabinecie na dole wielebny John Meredith spacerował po pokoju z błyszczącym wzrokiem, układając w myśli zdania jutrzejszego kazania z ambony. Wielebny John Meredith nie miał pojęcia, co się dzieje dokoła. Nie wiedział, że pod jego własnym dachem znajdowała się mała opuszczona duszyczka, zmagająca się z temi wszystkiemi przeszkodami, które ją odgradzały od tego, aby mogła się stać naprawdę czystą i dobrą.