Dolina Tęczy/Rozdział XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Dolina Tęczy
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie „Helikon”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Rainbow Valley
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XXIV.
Litościwy uczynek.

Przez dwa tygodnie wszystko szło jak najlepiej w klubie „Dobrego Prowadzenia Się“. Prace klubu postępowały naprzód w jak najlepszym porządku i nawet Jim Blythe ani razu nie był powoływany na arbitra. W Glen ucichły opowiadania o dzieciach z plebanji. Za każde najmniejsze przewinienie wymierzano srogie kary, po których każdy ze skazańców z trudem wyciągał obolałe kości w twardem swem łóżku. Za szeptanie w szkole niedzielnej Flora wyznaczyła sobie karę sama w postaci przymusowego milczenia przez cały dzień. Stało się tak, że akurat owego nieszczęsnego dnia przyszedł na plebanję w odwiedziny pan Baker z za przystani i Flora musiała mu drzwi otworzyć. Na powitanie nie rzekła ani słowa, tylko w milczeniu udała się do gabinetu ojca i wezwała go do salonu. Pan Baker czul się nieco urażony, a po powrocie do domu opowiedział żonie, że najstarsza córka pana Mereditha jest bardzo wstydliwem i dzikiem stworzeniem i przytem nie posiada ani odrobiny wychowania. Cała ta historja nie miała dalszych skutków, a co najważniejsza nie wyrządziła nikomu żadnej krzywdy.
— Mam wrażenie, że wreszcie ludzie przekonają się o naszem dobrem sprawowaniu, — wzdychała z ulgą Flora. — To nie jest jednak takie trudne, z chwilą, gdy człowiek się o to stara.
Obydwie z Uną siedziały na płycie nagrobnej Eljasza Pollocka. Był chłodny, wilgotny dzień wiosenny i o pójściu dziewczynek do Doliny Tęczy nie mogło być mowy, aczkolwiek chłopcy z plebanji i chłopcy ze Złotego Brzegu łowili w dolinie ryby. Deszcz ustal, lecz wschodni wiatr dął ciągle od strony morza, przenikając chłodem aż od kości. Mimo wczesnej zapowiedzi, wiosna rozpocząć się miała późno, gdzie niegdzie leżał jeszcze śnieg i grube pokłady lodu spotykało się jeszcze w północnej części cmentarza. Lida Marsh, która przyniosła śledzie na plebanję, drżąc z zimna, wsunęła się przez uchyloną bramę. Pochodziła ona z rodziny rybackiej, zamieszkałej w porcie, a ojciec jej już od trzydziestu lat corocznie przysyłał pierwszy połów śledzi pastorowi. Był nieuleczalnym pijakiem i nie posiadał zbyt dobrej opinji, uważał jednak, że swym śledziowym podarunkiem, o którym nie zapominał żadnej wiosny, przebłaga Boga i przez cały rok będzie mógł pić na nowo? Poza tem był do tego stopnia przesądny, że wierzyłby święcie, iż następny połów się nie uda, gdyby raz jeden zapomniał o pierwszych wiosennych śledziach dla pastora.
Lida miała lat około dziesięciu, lecz wyglądała o wiele młodziej, bo była mała i drobna. Zawsze drżała z zimna i zawsze sprawiała wrażenie, jakby od urodzenia nie zdążyła się jeszcze ogrzać przy ogniu. Twarzyczkę miała czerwoną i wyblakłe jasnoniebieskie oczy. Tak samo wyglądała i dzisiaj, gdy ukazała się na plebanji. Ubrana była biednie, z narzuconą podartą chustką na ramiona. Szła z portu aż trzy mile boso, choć droga była pokryta jeszcze śniegiem, lub rozmiękłem błotem. Nogi miała równie czerwone, jak i twarz. Lecz Lida nie zastanawiała się nad tem. Przywykła już do zimna, bo prawie przez cały rok chodziła boso, jak zresztą wszystkie dziewczęta z wioski rybackiej. Nie było w niej odrobiny rozżalenia, gdy usiadła na płycie kamiennej obok dziewcząt z plebanji. Uśmiechnęła się nawet wesoło do Flory i Uny. Flora i Una odpowiedziały jej takim samym uśmiechem. Mało znały Lidę, widziały ją dwa, czy trzy razy zeszłego lata w porcie, gdy przyszły tam w towarzystwie Blythe‘ów.
— Hallo! — zawołała Lida, — ale mamy wściekłą pogodę dzisiaj! Psa trudno wygnać na taki czas!
— To pocoś wychodziła? — zapytała Flora.
— Ojciec kazał mi przynieść wam śledzie, — odparła Lida. Drżała, kaszlała i rozcierała gole swe stopy. Lida w tej chwili nie myślała zupełnie o sobie, ani o swych zziębniętych nogach, nie liczyła również na współczucie. Unosiła nieco w górę nogi, aby uchronić je od mokrej trawy, rosnącej dookoła pomnika. Mimo to w duszach Flory i Uny zrodziła się nagle litość dla tej biednej dziewczyny. Była taka zziębnięta.
— Dlaczego jesteś boso w taki zimny wieczór? — zawołała Flora. — Przecież nogi ci chyba przemarzły.
— Prawie, — odparła Lida z dumą. — Nieprzyjemnie było iść taką zamarzniętą drogą.
— Dlaczego nie włożyłaś pończoch i trzewików? — zapytała Una.
— Bo nie mam. Miałam, ale się już zupełnie zniszczyły, — rzekła Lida obojętnie.
Florę na chwilę ogarnęło przerażenie. To przecież było okropne. Miała przed sobą dziewczynkę, sąsiadkę prawie, napół zmarzniętą, a wszystko dlatego, że to biedactwo nie miało pończoch i trzewików i mimo zimna musiało chodzić boso. Flora nie mogła otrząsnąć się z tej przykrej myśli. Nie zastanawiając się dłużej, energicznym ruchem poczęła zdejmować własne buciki i pończochy.
— Włóż je natychmiast, — rzekła, podając je zdziwionej Lidzie. — Tylko prędko. Gotowaś się zaziębić i umrzeć. Ja mam inne trzewiki. Włóż te natychmiast.
Lida odzyskała równowagę i z błyskiem radości w oczach spoglądała na nieoczekiwany podarunek. Oczywiście, że je włoży i to jak najprędzej, nim jeszcze ktokolwiek zdąży przyjść i odebrać te skarby. W ciągu sekundy naciągnęła pończochy na swe małe stopy i wsunęła na nie buciki Flory.
— Jestem ci ogromnie wdzięczna, — rzekła, — ale czy nie będą się na ciebie gniewać?
— Nie, zresztą, mnie to wcale nie obchodzi, — odparła Flora. — Myślisz może, że mogę patrzeć, jak ktoś marznie? Powinnam pomagać ludziom, bo jestem przecież córką pastora.
— A potem będziesz mi je chciała odebrać? U nas w przystani jeszcze długo będą mrozy, choć tu już będzie zupełnie ciepło, — zauważyła Lida z rumieńcem na twarzy.
— Nie, możesz je sobie zatrzymać. Nie myślałam inaczej, dając ci te buciki. Mam jeszcze drugą parę i kilka par pończoch.
Lida zamierzała pozostać trochę dłużej, aby pogawędzić o rozmaitych rzeczach z dziewczynkami. Teraz jednak pomyślała, że lepiej będzie pójść już, zanim ktoś ze starszych się zjawi i odbierze jej buty. Pożegnała się pośpiesznie i cichaczem wysunęła się przez bramę cmentarną. Gdy już uszła spory kawał drogi i była pewna, że nikt z plebanji widzieć jej nie może, usiadła przy drodze, zdjęła buciki i pończochy i włożyła je do koszyka po śledziach. Nie mogła przecież w takich pięknych trzewikach iść zabłoconą drogą. Trzeba je schować na święto. Żadna z dziewcząt w porcie nie ma takich ślicznych czarnych pończoch i takich zgrabnych, prawie nowych butów. Lida była już zaopatrzona na całe lato. Zupełnie zimno przyjęła dar Flory. W jej pojęciu mieszkańcy plebanji byli ludźmi bardzo bogatymi, więc dziewczęta musiały mieć mnóstwo pończoch i butów. Rozmyślając tak, Lida pobiegła w stronę wsi Glen i tam przez godzinę bawiła się z chłopcami przed sklepem pana Flagga, obrzucając się wraz z nimi wzajemnie błotem, dopóki na ulicy nie ukazała się pani Elliott w powrotnej drodze do domu.
— Nie wiem, czyś powinna była tak postąpić, Floro, — szepnęła Una w zamyśleniu po odejściu Lidy. — Będziesz teraz musiała nosić swoje najlepsze buty codziennie i oczywiście prędko je zniszczysz.
— Mniejsza o to, — zawołała Flora, przejęta jeszcze dobrym swym uczynkiem. — To nieładnie, żebym ja miała dwie pary butów wówczas, gdy ta biedna Lida Marsh nie ma ani jednej. Teraz obydwie mamy po parze. Pamiętasz chyba, Uno, jak ojciec w niedzielnem swem kazaniu powiedział, że szczęście nie leży w braniu, czy posiadaniu, tylko w dawaniu. To jest prawda. Czuję się teraz o wiele szczęśliwsza, niż kiedykolwiek byłam dotychczas. Pomyśl tylko o Lidzie, która wraca w tej chwili do domu i nogi jej już nie marzną.
— Wiesz, że nie masz drugich czarnych pończoch, — rzekła Una. — Tamta para, którą miałaś, była już tak podarta, że ciotka Marta obcięła pięty i używa je do czyszczenia pieca. Nie masz już innych pończoch, oprócz dwóch par kolorowych, których tak nie lubisz.
Dobry nastrój opuścił nagle Florę. Zadowolenie z samej siebie prysnęło, jak bańka mydlana. Przez kilka chwil siedziała w milczeniu w obliczu tych wszystkich konsekwencyj, których przedtem nie przewidywała.
— Och, Uno, nie pomyślałam o tem, — szepnęła ze skruchą. — Wogóle nie myślałam, że tak będzie.
Kolorowe pończochy były grube i nieprzyjemne i Flora ich naprawdę bardzo nie lubiła. Poprostu trudno je było nosić. Ciotka Marta zrobiła je własnoręcznie na drutach zeszłej zimy i do tej pory nie noszone leżały w szufladzie.
— Będziesz je jednak musiała włożyć, — rzekła Una. — Pomyśl, jak chłopcy w szkole śmiać się z ciebie będą. Pamiętasz, jak się śmieli z Maniusi Warren, gdy włożyła swoje kolorowe pończochy?.
— Ja ich nie włożę, — zadecydowała Flora. — Mimo zimna, pójdę do szkoły bez pończoch.
— Boso nie będziesz mogła pójść jutro do kościoła. Pomyśl, co by ludzie powiedzieli.
— Więc zostanę w domu.
— Nie możesz. Wiesz przecież, że ciotka Marta na to nie pozwoli.
Flora wiedziała o tem dobrze. Ciotka Marta nie zniosłaby tej myśli, że dziewczęta w niedzielę nie były w kościele. Wszystko jedno, jaka była pogoda, wszystko jedno, jak były ubrane. Do kościoła pójść musiały. Ciotkę Martę wychowywano w ten sposób przed siedemdziesięciu laty i ona tak samo wychowywała Florę i Unę.
— Uno, nie masz jakich pończoch, mogłabyś mi pożyczyć? — zapytała szeptem Flora.
Una potrząsnęła głową.
— Wiesz, że mam tylko jedną parę czarnych, a te są takie ciasne, że zaledwie ja je mogę wciągnąć na nogi. Na ciebie na pewno nie będą pasować. Tak samo i te szare będą za obcisłe. Poza tem u dołu są zupełnie podarte.
— Kolorowych pończoch nie włożę, — powtórzyła Flora z uporem. — W dotyku są jeszcze bardziej nieprzyjemne, niż z wyglądu. Nogi mam w nich grube, jak baryłki, a przytem okropnie drapią.
— Ja sama nie mam pojęcia, co zrobić.
— Gdyby ojciec był w domu, prosiłabym go, żeby mi kupił pończochy, nim jeszcze sklepy zamkną. Ale on pewnie dzisiaj poźno wróci. Poproszę go w poniedziałek, a jutro nie pójdę do kościoła. Powiem, że jestem chora i ciotka Marta pozwoli mi zostać w domu.
— To byłoby kłamstwo, Floro! — zawołała Una. — Nie możesz tego zrobić. Wiesz, że to byłoby straszne. Co by ojciec na to powiedział? Pamiętasz, jak mówił po śmierci mamy, że musimy zawsze mówić tylko prawdę? Mówił, że nigdy nam nie wolno kłamać, bo on sam straciłby do nas zaufanie. Nie wolno ci tego zrobić, Floro. Już lepiej włóż kolorowe pończochy. Tylko ten jeden raz je włożysz, nikt w kościele nie zauważy. Przecież to nie szkolą. A przytem twoja nowa bronzowa suknia jest tak długa, że pończoch wcale nie będzie widać. Widzisz, jakie szczęście, że ciotka Marta taką długą suknię ci zrobiła. Będziesz miała na wyrost, a tak jej nienawidziłaś, jak włożyłaś ją po raz pierwszy.
— Ja tych pończoch nie włożę, — powtórzyła Flora. Zsunęła nogi z kamiennej płyty i zrezygnowana poczęła iść, brodząc po mokrej trawie i kierując się w stronę sterty śniegu. Zacisnąwszy wargi wspięła się na stertę i stanęła.
— Co ty robisz? — zawołała Una w przerażeniu. — Zaziębisz się i umrzesz, Floro.
— Właśnie o to mi idzie, — odparła Flora. — Chcę się zaziębić, żeby na jutro strasznie zachorować. Wtedy nie trzeba już będzie kłamać. Będę tu stała tak długo, dopóki zdołam wytrzymać.
— Ależ, Flora, ty naprawdę możesz umrzeć. Możesz się nabawić zapalenia płuc. Proszę cię, nie rób tego. Chodźmy do domu, może coś wymyślimy. O, idzie Jurek. Dzięki Bogu! Jerry każ Florce zejść z tego śniegu. Spójrz na jej nogi.
— Na miłość boską, Floro! co ty robisz? — zawołał Jurek. — Oszalałaś?
— Nie. Wynoś się stąd! — zawołała Flora.
— Czy to jest kara za coś? Jeżeli tak, to bardzo niesłuszna. Rozchorujesz się.
— Ja właśnie chcę się rozchorować. Nie myśl, że to kara. Odejdź stąd.
— Gdzie ona ma buty i pończochy? — zwrócił się Jurek do Uny.
— Oddała je Lidzie Marsh.
— Lidzie Marsh? Poco?
— Bo Lida nie miała bucików i marzły jej nogi. A teraz Flora chce zachorować, aby jutro nie pójść do kościoła w kolorowych pończochach. Ale ona gotowa umrzeć, Jerry.
— Flora, — zawołał Jerry, — złaź z tego śniegu, bo cię sam stamtąd ściągnę.
— Ściągaj, — mruknęła Flora.
Jurek skoczył naprzód i chwycił ją za ramiona. Flora poczęła się wyrywać, lecz Una podbiegła ztyłu i zepchnęła ją nadół. Flora i Jerzy zaczęli się kłócić, Una płakała. Zrobił się straszny hałas na cmentarzu właśnie wpobliżu tej drogi, którą przechodzili w tej chwili państwo Warren. Oczywiście awanturę całą słyszeli. Wkrótce potem rozniosło się po Glen, że dzieci z plebanji biją się na cmentarzu, używając przytem bardzo nieparlamentarnych słów. Tymczasem Flora pozwoliła się ściągnąć ze sterty śniegu, bo nogi już ją tak bolały, że na pewno nie wytrzymałaby dłużej. Wkrótce pogodzono się i udano na spoczynek. Flora spała, jak anioł, a nazajutrz obudziła się zupełnie zdrowa. Czuła teraz, że nie może udać choroby, bo nie wolno jej kłamać po tem, co kiedyś mówił ojciec. Upierała się jednak ciągle, że nie pójdzie w kolorowych pończochach do kościoła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.