<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV. Pojawiają się nowe osoby.

Kantor Dombi i Syn leżał w City, w ruchliwej handlowej części Londynu, gdzie słychać było dzwony świątyń, o ile ich nie głuszył hałas ulicy. Obok atoli znajdowały się kąty wcale romantyczne: Gog i Magog, dwa znamienite posągi miejskie, odległe o dziesięć minut pieszej drogi, giełda królewska jeszcze bliżej, a wspaniałym jej sąsiadem bank angielski, w którego podziemiach spoczywały, jak zmarli w sarkofagach, stosy złota i srebra.
Na rogu wznosił się bogaty dom Towarzystwa Indyjskiego, która to nazwa przypominała drogie kamienie i tkaniny, tygrysy, słonie, drzewa palmowe, wachlarze, palankiny i ciemnych strojnych książąt, z powagą siedzących na dywanach. Widać tu było afisze okrętów, płynących z żaglami rozwiniętymi do różnych części świata; magazyny z mnóstwem towarów, którymiby można w krótkim czasie największy okręt napełnić — tu wreszcie na drzwiach sklepów z przyrządami żeglarskimi wystawiono małych miczmanów z drzewa w starych mundurach, jak gdyby dla dozoru nad jadącymi powozami.
Twórcą i właścicielem jednej z tych rzeźb — którąby można nazwać najbardziej drewnianą — tej, która wypukło wyskakiwała z tła, poważnie prawą nogę naprzód wysunąwszy, ubrana w trzewiki ze sprzączkami, w kaftan z wylotami i przy prawem oku trzymała nieproporcyonalnie wielką w stosunku do postaci maszynę — jedynym twórcą i właścicielem tego miczmana, nad wyraz z niego dumnym, był sędziwy jegomość w peruce, który zaczął płacić komorne, podatki wiele lat przed przyjściem na świat najstarszego z żywych dziś miczmanów — z krwi i kości. A przecież w angielskiej flocie niemało miczmanów wcale poważnego wieku. Sklep owego starego dżentlmena pełen był chronometrów, barometrów, teleskopów, kompasów, sekstantów i wszelkich instrumentów, nieodzownych dla kierowania okrętem.
Miedziane i szklanne rzeczy w surowym porządku rozłożono na półkach i pakach, tak że niewtajemniczeni nie mogliby odgadnąć ich użytku ani napowrót ułożyć, gdyby im zechciało się je wyjąć i rozebrać. Każdy przedmiot zamykał się w futerale z drzewa różanego tak szczelnie, że najmniejsza wypukłość dokładnie przylegała do wklęsłości i wszystko to dla ochrony od zepsucia i nieładu przy kołysaniu się okrętu. Ażeby oszczędzić miejsca i ściślej ułożyć przyrządy, użyto niezwykłych środków, mnóstwo przedmiotów niezbędnych dla żeglugi kryło się w każdem pudle, a sklep i przyrządy miały wygląd tak zwarty i tak podobne były do pływającego futerału tylko bez wody morskiej, jakby czekały na to, aby się puścić na daleką bezludną wyspę.
Szczegóły życia szanownego właściciela instrumentów morskich, który chlubił się drewnianym miczmanem, wzmacniały tę opinię. Rozległe koło znajomych tworzyli żeglarze, zjadający u niego suchary okrętowe i wędliny. Marynaty podawały się w naczyniach z napisem: handel prowizyą okrętową, a napoje podawano w nizkich z krótkiemi szyjkami karafkach, używanych na morzu. Na ścianach w symetrycznym porządku wisiały widoki okrętów z alfabetycznym spisem ich części składowych; komin zdobiły rzadkie muszle, mech i rośliny morskie; niewielki kantor z tyłu sklepu otrzymywał światło niby kajuta od szyby w górze.
Gospodarz, kapitan tego pływającego futerału, mieszkał samiuteńki ze swym krewnym Walterem, czternastoletnim chłopcem, który jakby dla uzupełnienia tej charakterystyki podobny był do miczmana. Sam zaś Salomon Hils lub, jak go zwano krótko, staruszek Sol — wcale nie miał wygląda morskiego wilka. Był to człowiek powolny, milczący, ponury i wcale nie był podobny do korsarza w swej gładkiej i gęstej peruce. Czerwone oczka migały niby dwa miniaturowe słońca z poza mgły — a spojrzenie ich tak było mętne, jak gdyby przez dwa lub trzy dni z rzędu wciąż patrzył przez silne szkła, a potem naraz, odjąwszy je, wszystkie przedmioty ujrzał w zielonem świetle. Nigdy w niczem nie zmieniał swego stroju. Bardzo rzadko zastępował swój kawowy garnitur z jasnymi guzikami na inny także kawowy. Szyję otaczał wysoki stojący kołnierzyk, oczy zdobiły złote okulary, a w kieszeni spoczywał ogromny chronometr i starzec tak wierzył dokładności jego wskazań, że byłby posądził o spisek wszystkie ścienne i kieszonkowe zegary w mieście, a nawet samo słońce rychlej, niżby zwątpił o swym drogocennym chronometrze. Tak długie lata przeżył w swym sklepie i kantorze za drewnianym miczmanem; sypiał stale na strychu, zdala od mieszkań, gdzie chwilami rozkosznie gwizdał wiatr i szumiała burza, gdy tymczasem mieszkańcy dołu nie mieli pojęcia o pogodzie.
Poznajemy Salomona Hilsa w dniu jesiennym o pół do szóstej po południu w chwili, gdy staruszek wydobył z kieszonki swój nieskazitelny chronometr. Ulice pustoszały, tłumy przechodniów rozpłynęły się i zanosiło się na całonocną szarugę. Wszystkie barometry w sklepie opadły, a krople dżdżu już kapały na lakierowany kapelusz drewnianego miczmana.
— Gdzie też przepada Walter? — mówił Salomon Hils — ponownie z uwagą badając chronometr. Od pół godziny gotów obiad, jego zaś jak niema, tak niema.
Zrobiwszy pół obrotu na kantorowym fotelu, pan Hils przechylił się do okna i spojrzał przez szpary między instrumentami, czy nie idzie kuzyn. Lecz nie było go na ulicy. Koło sklepu szli spóźnieni przechodnie pod mokrymi parasolami, dwaj chłopcy, rozlepiacz afiszów leniwie wlókł się w swej klejem obrudzonej bluzie i przystanąwszy przede drzwiami kreślił palcem imię swe na miedzianej desce, na której błyszczało nazwisko Hilsa.
— Gdybym nie wiedział, że mnie kocha i bez mej zgody nie pójdzie służyć na żadnym statku, niepokoiłbym się o niego — mruczał pan Hils, pukając palcami o szkła paru barometrów. — Wszystkie barometry spadły! Co za szaruga na dworze! Ba — ciągnął, zdmuchując pył ze szkła kompasu — ta skazówka z taką samą siłą nachyla się ku temu pokojowi, jak Walter ku swemu zajęciu. Jak też to zgodził się kierunek pokoju! Prosto na północ! Z dokładnością do 1/20 stopnia.
— Wuju Sol!
— A, to ty, mój drogi! — zawołał kupiec instrumentów żeglarskich, zwracając się z krzesłem.
Do pokoju wbiegł wesoły, bystrooki, kędzierzawy chłopiec z twarzą zarumienioną od szybkiego biegu.
— No, wujaszku, cóżeś czynił bezemnie? Obiad gotów? Bardzo jestem głodny.
— Com robił? — dobrodusznie mówił Salomon — czyż to nie mam co robić, gdy niema takiej psoty, jak jegomość? Obiad od pół godziny gotów, a mnie też jeść się chce.
— Chodźmyż, wujaszku — zawołał chłopiec. Niech żyje admirał!
— Tfu, zgiń, przepadnij! — przeczył Hils. — Chciałeś pewnie powiedzieć: lordmajor!
— Wcale nie! Niech żyje admirał! Niech, żyje admirał! Naprzód! Marsz!
Równocześnie peruka i jej pan znalazły się w tylnym pokoju. Wujaszek Sol i bratanek gorliwie zabrali się do łososia, mając w perspektywie pieczyste.
— Niech żyje lordmajor, kochany Walu! Na co nam admirałowie. Twoim admirałem obecnie jest lordmajor.
— A niech go tam! — mówił chłopiec energicznie trzęsąc głową. Lepszy rycerz. Tylko patrzeć, jak miecz swój wyciągnie.
— Co tam miecz jego! Spójrz tylko Walu a komin.
— A któż to na gwoździu zawiesił moją srebrną czarkę? — pytał młodzieniec.
— Ja — odrzekł starzec. Teraz niepotrzebna. Dziś pić będziemy szklankami, Walterze, jak ludzie stateczni, jak obywatele. Wszakże od dzisiaj wstąpiliśmy na szeroką drogę życia.
— Doskonale, wuju! Za twoje zdrowie pić będę, ile zdołam i z każdego naczynia. Niech żyje wujaszek Sol i...
— Lordmajor! dokończył stary.
— Niech żyje lordmajor, szeryf, radcowie i cała rada miejska! zawołał chłopiec.
Wuj z wieliem ukontentowaniem kiwał głową.
— No, teraz opowiadaj o swym domu handlowym — zachęcał.
— E, wuju, o tem niema co wiele prawić. Kantor ciemny i posępny; w pokoju, gdzie siedzę, wysoki kominek, żelazna kasa, kilka map, kalendarz, pulpity, krzesła, kałamarz, księgi, kosze i moc pajęczyny, tak że jedna gęsta siatka pajęcza z siną muchą wisi wprost nad moją głową.
— I nic więcej?
— Nic prócz starej klatki — nie wiem, jak się tam dostała — i prócz kosza do węgli.
— A księgi rachunkowe i czekowe, a księgi dłużne i portfel wekslowy i inne dokumenty kupieckie handlowego domu?
— O, tego dobrego, ja myślę, znajdzie się dużo, ale to wszystko kryje się w pokojach pana Karkera, pana Morfina lub też pana Dombi.
— Czy pan Dombi był dziś w kantorze?
— Był. Nieraz wchodził i wychodził.
— Z tobą, rozumie się, nie rozmawiał?
— Przeciwnie. Przechodząc koło mnie — taki dumny i wyniosły — rzekł: „a, ty jesteś synem pana Hilsa, mechanika przyrządów żeglarskich?“
— Kuzynem, panie — odrzekłem. „No, właśnie, ja też mówię — kuzynem.“ A naprawdę, wuju, nazwał mię twym synem, nie krewnym.
— Pomyliłeś się, mój drogi — i koniec.
A zresztą niewielka szkoda.
— Naturalnie, że niewielka. Tylko to niemiłe, że taki zimny i pyszny. Potem pan Dombi przypomniał, żeś mnie polecał mu do jego kantoru, że powinienem być pilny i punktualny — i wyszedł. Nie bardzo mu się chyba podobałem.
— Chciałeś zapewne powiedzieć, że on się tobie nie bardzo podobał?
— Może być, — wuju — ale nie myślałem o tem.
Po obiedzie Salomon odzyskał humor i spoglądał na chłopca. Gdy już sprzątnięto ze stołu — potrawy przynoszono ze sąsiedniej restauracyi — udał się z chłopcem do piwnicy i poszukawszy w różnych zakątkach, powrócił ze starą, zapleśniałą flaszką, okrytą kurzem i piaskiem.
— Co czynisz, wuju! Wszak to twoja ulubiona madera! Są jej tylko dwie butelki.
Stary Sol kiwnął głową na znak, że wie, co czyni i z uroczystą powagą wyciągnął korek. Potem nalał dwie szklanki i postawił butelkę na stole wraz z trzecią szklanką.
— Drugą butelkę, Walu, wypijemy, gdy już zrobisz karyerę t. z. gdy staniesz się porządnym, szanowanym, szczęśliwym człowiekiem, gdy przewodnia gwiazda nowego dziś przez ciebie zaczętego życia — Boże, wysłuchaj mej prośby — zaprowadzi cię równą, gładką drogą do celu. Błogosławię cię z głębi serca.
Mgła, wciąż zasłaniająca oczy starca, jakgdyby osunęła mu się na gardło; głos stał się drżącym i ręka trzęsła się, gdy trącał się z młodzieńcem. Pokosztował wina i wnet ciężkie brzemię spadło z ramion, a jasny uśmiech zaigrał na wargach.
— Kochany wuju — mówił wzruszony chłopiec, uśmiechając się przez łzy — jestem ci niezmiernie wdzięczny za zaszczyt... i tak dalej i tak dalej. Pozwól i mnie teraz wznieść toast. Vivat, pan Salomon Hils! Niech żyje milion razy! Hura!
Znowu trącili szklankami. Walter pił oględnie, umoczył wargi i wzniósłszy szklankę, z miną znawcy oglądał płyn pod światło. Parę minut stary w milczeniu spoglądał na bratanka, a gdy oczy ich się spotkały, ciągnął myśl swoją:
— Widzisz, Walu — jam się zrósł ze swem zajęciem. Tak już doń przywykłem, że żyć bez niego nie mogę. A tymczasem interesy idą źle, bardzo źle. Gdy jeszcze były w użyciu te mundury — ukazał drewnianego miczmana — można było i warto było trudnić się tym interesem! A teraz... rywalizacya, nowe wynalazki, mody... Świat mnie prześcignął. Nie wiem, gdzie podzieli się moi odbiorcy, a i sam, Bóg wie, gdzie jestem.
— Dosyć, wujaszku, nie myśl o tem.
— Odkąd wróciłeś z pensyi tj. od dni dziesięciu — jeden gość zajrzał do mego sklepu.
— Dwaj, wujaszku. Czyż nie pamiętasz? Najpierw przyszedł jakiś pan z prośbą o zmianę gwinei...
— No, tak i nikt więcej.
— Jakto, wuju! A zapomniałeś o kobiecie, która pytała, jak się idzie do Tempejk?
— Prawda, zapomniałem. Zatem dwoje.
— Ale żadne nic nie kupiło!
— Rozumie się, że nie.
— Nawet zdaje się niczego nie żądali.
— Pewnie, gdyż kupiliby sobie w innym sklepie.
— Zawsze jednak przychodziło dwoje ludzi, a ty mówisz, że jeden gość.
— E, mój Walterze! — mówił starzec po chwilowem milczeniu. — Wszakżeśmy nie dzicy na odludnej wyspie Robinzona Kruzoe. Cóż stąd, że jeden zmienił u nas pieniądze a druga spytała o drogę. Czy to nasyci? Naprawdę, życie nas prześcignęło i brak siły za niem podążać. Nie to, co dawniej: i mistrze nie ci, i uczniowie inni, i interesa gorsze, i towary również. Moje przyrządy wyszły z mody, a ja jestem stary kupiec w starym sklepie. Na co się komu przydam? Nawet ulica nasza zmieniła się. Wszystko nie tak, jak było. Tak to! czas mnie wyprzedził i nie pora go ścigać. Wrzawa życia już mię straszy.
Walter chciał odpowiedzieć, lecz wuj go wstrzymał.
— Oto dlaczego radbym cię co rychlej wprowadzić do świata interesów, jam już nie działacz, raczej cień działacza: umrę i cień zniknie. Liche to dziedzictwo. Dobrze jeszcze, żem na twą korzyść mógł wyzyskać resztkę mych dawnych stosunków. Sąsiedzi myślą, żem bogaczem. Pragnąłbym dla twego dobra, żeby to było prawdą. W każdym razie, wstąpiwszy do handlowego domu Dombi, doskonałą masz przed sobą drogę. Bądź czynny, dziecko moje, pracuj, idź naprzód — a Bóg ci pobłogosławi!
— Ze wszystkich sił będę się starał ziścić twe nadzieje, drogi wuju i nie zapomnę rad — z powagą odrzekł młodzian.
— Wiem i o tem nie wątpię. No, a co się tyczy żeglarstwa, to ładne w marzeniach, w istocie na nic. Pewnie, patrząc wciąż na te przyrządy, zżyłeś się z myślą o morzu, ale to głupstwo, mój przyjacielu, stanowcze głupstwo!
Jednakże Salomon Hils, mówiąc o morzu, zacierał ręce z ukrytem ukontentowaniem i patrzył z nieopisaną rozkoszą na swe morskie instrumenty.
— Oto na przykład — wino. Bóg wie, ile razy spacerowało do Indyi tam i nazad, a nawet świat wokół okrążyło, widziało noce jak węgiel czarne, słyszało wiatrów świst i ryki burzy morskiej...
— Pioruny, błyskawice, deszcz, grad, straszliwe huragany! — żywo kończył chłopiec.
— Tak — winko to przebyło różne koleje. Wyobraź sobie, jak skrzypią i trzeszczą maszty okrętowe, jak wyje wicher w linach...
— Jak majtkowie pędzą i wspinają się na reje, jak usiłują wzmocnić żagle, a okręt jak szalony mknie i podskakuje...
— Wszystko to widziała stara beczka z tą szacowną maderą. Gdy Piękna Salli odbijała...
— Na Bałtyk w noc ponurą! Pamiętam, pamiętam! Zginęła o północy czternastego lutego 1749 roku!
— Właśnie! Na okręcie było pięćset beczek tego wina — i cała załoga z wyjątkiem pierwszego masztowego, pierwszego porucznika, dwóch majtków i jednej damy, ratującej się łódką — rzuciła się do beczek, rozbiła je, upiła się na śmierć winem i śród uroczystego śpiewu Rule Britannia razem z okrętem, wściekle klnąc i krzycząc — poszła na dno.
— A pamiętasz, wuju, jak to straszliwy wicher przypędził „Jerzego II. “ do wybrzeży Kornwału na parę godzin przed zachodem słońca czternastego marca 1701 roku? Na statku było 200 koni. Przerażone huraganem zerwały się z uwięzi, pędziły pod pokładem, kopały i deptały się, rżały, skowytały i sprawiły taki przerażający hałas, że załoga myślała, jakoby tysiąc czartów owładło statkiem. Najlepsi żeglarze utraciwszy przytomność, zginęli w morzu i dwoje ledwie ocalało świadków zdarzenia.
— A pamiętasz, kiedy Polifem...
— Kupiecki wschodnio-indyjski okręt Onersa, Wiggsa i Co. o 350 tonach, kapitan Dżon Broun z Deptfortu? — wołał Walter.
— Ten sam. Gdy na nim czwartego dnia żeglugi koło Jamajki wybuchły płomienie...
— Na okręcie wówczas byli dwaj bracia — przerwał młodzieniec żywo i z ogniem. W jednem okrętowem czółnie, po brzegi napchanem ludźmi, wolne było jedno miejsce i żaden z braci nie chciał zeń korzystać, aż starszy wrzucił w czółno młodszego przemocą. Wówczas młodszy zawołał: „Edwardzie! Pomyśl o swej narzeczonej! Jam jeszcze chłopiec i nikt w domu nie czeka na mnie. Zajmuj co prędzej moje miejsce!“. To mówiąc, rzucił się w morze.
Walter pod wpływem opowieści zerwał się z krzesła a jego płonące oczy i silny rumieniec przypomniały Salomonowi to, co mu wyszło z głowy. Zamiast ciągnąć ulubioną gawędę, zakaszlał sucho i rzekł;
— Pomówmy o czem innem, Walterze.
Chodziło o to, że namiętne upodobanie w cudownych i niezwykłych wypadkach, rozwinięte w Salomonie samą naturą jego zajęcia, udzieliło się i kuzynowi. Nadaremnie usiłował nadać inny kierunek jego skłonności. Nie pomogły żadne środki, a przeszkody jeszcze rozpalały namiętność. Tak wszystkie książki i baśnie, jakie piszą się i opowiadają dziatwie, aby ją do ziemi przywiązać, wywierają zgoła inny wpływ i nieodwołalnie porywają ją ku odmętom morza.
Tymczasem zjawiła się nowa osoba. Był to mężczyzna w granatowym płaszczu z czarnemi, gęstemi brwiami; zamiast prawej ręki sterczał z płaszcza kikut a w lewej ręce tkwiła gruba pałka, pełna szyszek i narośli, jak jego nos. Szyję zdobiła ogromna czarna, jedwabna chustka, a wysoki kołnierzyk koszuli był tak gruby i wielki, że wydawał się żaglem. Był to właśnie gość, na którego oczekiwała trzecia szklanka, o czem doskonale wiedział. Powiesił na gwoździu za drzwiami swój płaszcz i twardy włochaty filcowy kapelusz, od którego na czole pojawiła się czerwonawa pręga, jakby od szczypców żelaznych, wziął krzesło, przybliżył do stołu i usiadł naprost szklanki. Gościa tego zwano kapitanem. Twarz ogorzała i surowa wyjaśniła się, gdy uściskiem dłoni witał wuja i młodzieńca; nie był widocznie gadatliwy, wyrażając lakonicznie swe myśli.
— No, cóż? — zapytał.
— Wszystko dobrze — odrzekł Salomon, podsuwając wino.
Gość wzniósł butelkę i starannie zbadawszy, ozwał się:
— Ta?
— Ta sama.
Wtedy kapitan napełnił szklankę i pogwizdując melodyę, rozmyślał o niezwyczajnem święcie.
— Walterze — mówił, gładząc kikutem rzadkie włosy i wskazując Salomona. — Naśladuj go, kochaj, szanuj i bądź posłuszny. Znajdź odpowiednie miejsce w Piśmie św. i połóż zakładkę.
Tak był rad ze swego powiedzenia, że powtórzył je.
— Nigdy nie byłem w kłopocie, ilekroć chodziło o wskazania w życiu. Nie traciłem słów, jak inni.
Przypomniał sobie, że w tej chwili zbyt szafował słowami. Zamyślił się i milczał, dopóki stary Sol ze świecą nie wyszedł do sklepu. Wtedy ozwał się bez wstępu do Waltera:
— Zdaje mi się, że on mógłby zrobić zegarek, gdyby zechciał.
— Niezawodnie. Wcale o tem nie wątpię, kapitanie.
— I jakby chodził! — mówił gość, kreśląc kikutem fantazyjne figury. — Bierz licho, jakby chodził!
Parę minut rozmyślał nad doskonałością idealnego zegarka i patrzył w milczeniu na młodzieńca, jak gdyby twarz jego była cyferblatem.
— Tak, on nadziany wiedzą różnego rodzaju. Spójrz, czego tu brak. Ziemia, powietrze, woda — wszystko mu ulega. Czy zechcesz wznieść się ku obłokom balonem, czy pogrążyć się na dno morskie jako nurek — wszystko tu znajdziesz. Zechciej dostać i zważyć gwiazdę polarną — i w tem ci dopomoże.
Szanowny kapitan żywił głęboki szacunek dla żeglarskich przyborów, a filozofia jego nie widziała różnicy pomiędzy wynalazkiem a sprzedażą tych przedmiotów.
— Ach — mówił wzdychając — dobrze to rozumieć te sztuki, dobrze i nie rozumieć. Nie wiem, co lepiej. Przyjemnie tu siedzieć i zdawać sobie sprawę, że mogą cię zważyć, wymierzyć, namagnetyzować, naelektryzować, na.... licho wie, co jeszcze — a nie rozumieć, jak?
Przedziwna madera rozwiązała język kapitana i mowę tę pouczającą wygłosił z doskonałą swadą. Ale — zdawało się — szanowny wilk morski nie mógł wytłómaczyć, jakim sposobem nareszcie wyraził to, co tkwiło w głębi głowy od lat dziesięciu, ile razy w niedzielę spożywał obiad w tym sklepie. Zadumał się znowu i umilkł.
— Słuchaj, Ned — zawołał Salomon Hils — czy nie należałoby wypróżnić tej buteleczki, zanim do grogu się weźmiemy?
— Zgoda — odrzekł kapitan. — A cóż kuzynek?
— Dziękuję, wuju, nie mogę więcej.
— Wypijesz. Wypijemy wszyscy na powodzenie handlowego domu Waltera. Kto wie? Ser Ryszard Wittington poślubił córkę swego pana.
— Przyjmij to do wiadomości, Walterze — rzekł uśmiechając się kapitan.
— Chociaż pan Dombi nie ma córki...
— Ma, ma, wuju, zawołał młodzieniec, rumieniąc się i śmiejąc.
— Ma? A naprawdę, przypominam sobie, że ma.
— O, wiem napewno. Słyszałem o tem dziś w kantorze. Podobno ojciec nie lubi jej. O tem tylko marzy, żeby syna coprędzej zrobić spólnikiem, choć jeszcze z pieluch nie wyrósł. Oblicza bilans, myśli o synu i rozkoszuje się swymi okrętami. Z zachwytem myśli, że wszystkie te skarby należą do niego i syna. Tak mówią. A zresztą nie wiem.
— Ehe! jużeś się wszystkiego o niej dowiedział.
— Tak znowu nie. Ale cóż zrobię, kiedy słyszałem.
— Boję się, żeby ten synek nie stanął nam na przeszkodzie.
— Być może — dodał kapitan.
— Bądź co bądź — pijmy za jego zdrowie. Niech żyją Dombi i Syn.
— Doskonale wuju. Ale toast trzeba nieco zmienić. Mówisz, że wszystkiego dowiedziałem się o córce swego pana i z góry mnie ż nią łączysz, a zatem... niech żyją Dombi, Syn i córka!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.