<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V. Chrzciny Pawła.

Robotnicza krew Tudli stała się pożyteczną małemu dżentlmenowi. Szlachetny syn pana Dombi w oczach rósł i nabierał siły. Panna Toks coraz więcej przywiązywała się do Pawła, a jej ubóstwienie tak działało na pana Dombi, że począł ją cenić, jako niewiastę bogato uposażoną od natury i przy spotkaniu kłaniał się jej ze szczególnym respektem. Przed siostrą przyznał się nawet do swej sympatyi i nieraz powtarzał: Luizo, powiedz pannie Toks, że jestem jej wdzięczny. To niezwykłe uznanie wywierało wielki wpływ na ledi, która umiała je ocenić.
Miss Toks często zapewniała Czykk, że nic nie da się porównać z zapałem jej uczestnictwa w sprawie rozwoju miłego dziecka, a bezstronny widz mógł zauważyć, że czyny jej godziły się ze słowami. Z nieopisaną rozkoszą przyglądała się obiadom młodego dżentlmena, jakby nasycanie go zależało w równej mierze od niej i od mamki. Z takim samym entuzyazmem przypatrywała się ceremoniałowi kąpieli i ubierania, a część lekarska — dozór nad zdrowiem dziecka całkowicie był w jej zarządzie. Raz w przystępie wstydliwości musiała ukryć się za szafą w chwili, gdy pan Dombi wszedł do dziecinnego pokoju zobaczyć, jak syn jego w krótkiej koszulinie przed snem dokazywał w objęciach swej mamki. Lecz panna Toks nie wytrzymała i wśród wylewu tkliwego zachwytu zawołała: „Jaki on luby, panie Dombi! Istny amorek!“ — i w tej chwili opamiętawszy się, mało nie zemdlała za drzwiami ze wstydu i pomieszania.
— Luizo — rzekł raz pan Dombi do swej siostry — myślę, że z okazyi chrzcin Pawła trzebaby twej przyjaciółce dać jakiś prezent. Od początku bierze żywy udział w wychowaniu chłopca i doskonale spełnia swą rolę — a to w naszym świecie nie często się trafia. Radbym ją czemś wyróżnić.
U pana Dombi znaczyło to, że panna Toks nie tylko rozumiała swe położenie, lecz i względem niego zachowywała się, jak należało.
— Kochany Pawle — odrzekła siostra — okazujesz się zupełnie sprawiedliwym względem miss Toks, czego można się było spodziewać po twej znanej przenikliwości. Jeżeli w języku angielskim są trzy słowa, dla których ona najżywszy piastuje szacunek, to są słowa: Dombi i Syn!
— Wierzę. To przynosi zaszczyt szanownej pannie Toks.
— I każdy prezent, drogi Pawle, wszystko, cokolwiekbyś jej raczył ofiarować, przyjmie ona ze czcią od ciebie, jak świętość. Lecz wiem, czem mógłbyś ją najwięcej uszczęśliwić.... Tak, toby jej nader pochlebiało, gdybyś zechciał...
— Cóż takiego?
— Rozumiem, że chrzestni rodzice nieodzowni w świecie dla związków i protekcyi....
— Nie pojmuję, dlaczego mieliby nieodzowni być dla mego syna — sucho wtrącił Dombi.
— Co prawda — ta prawda, drogi Pawle. Jesteś niezmiennie wierny swym zasadom. Nie mogłam oczekiwać od ciebie nic innego. Może też nie będziesz przeciwny, żeby panna Toks stała się chrzestną matką naszego amorka lub choćby ją zastąpiła w czasie chrzcin. Niema mowy, ona uzna to za największe szczęście....
— Luizo! — mówił pan Dombi po chwilowem milczeniu — trudno się nie zgodzić...
— Naturalnie — zawołała pani Czykk, uprzedzając odmowę — nie powątpiewałam o tem.
Pan Dombi niecierpliwie spojrzał na siostrę.
— Nie przecz, drogi Pawle! — mnie to szkodzi, rozstraja mnie. Jeszcze nie odzyskałam spokoju od czasu zgonu naszej biednej Fanni.
Pan Dombi z pod oka spojrzał na chustkę, którą siostra trzymała przy oczach i dodał:
— Trudno się nie zgodzić, mówię...
— A ja mówię — przerwała znowu pani Czykk — że nie wątpiłam o tem.
— Mój Boże, Luizo! — zawołał pan Dombi.
— Nie, drogi Pawle — ciągnęła z godnością, podczas gdy do oczu napływały jej łzy — pozwól mi skończyć. Brak mi tej siły przekonywania, rozumu, wymowy, jakie posiadasz. Wiem to doskonale i tem gorzej dla mnie. Ale jeśli chcesz posłuchać ostatnich słów moich, a ostatnie słowa powinny być święte, Pawle, to powiem, żem nigdy nie wątpiła o tem.
Pan Dombi niecierpliwie postąpił ku oknu i wrócił nazad.
— Trudno się nie zgodzić, Luizo, że są osoby, które miałyby w tym wypadku więcej praw, niż panna Toks. Ale to głupstwo: nic mi do prawa. Handlowy dom pod firmą Dombi i Syn będzie trwał sam przez się bez obcej pomocy. Nie potrzebuję żadnej podpory. Jestem ponad tłumem. Dość, że dzieciństwo i młodość Pawła upłyną szczęśliwie bez straty czasu, a on przysposobi się do zaszczytnego wstąpienia na swą drogę. Potem może, gdy uzna za potrzebne, wybrać sobie potężnych przyjaciół, żeby podtrzymać albo nawet podnieść kredyt handlowego domu. Do tej pory ja sam będę dlań wszystkiem, a nie chcę, żeby kto stawał między nami. Jestem gotów wyrazić uznanie twej przyjaciółce — i godzę się na projekt. Resztę świadków uzupełnię ja z twoim mężem.
W tej mowie, wygłoszonej z niezwykłą, prawdziwie wielmożną wspaniałością, pan Dombi zamknął swoją najgłębszą myśl tajemną. Niewysłowiona nieufność ku każdemu, kto go mógł odgrodzić od syna, dumna obawa rywala w sercu syna, srogi cios tak świeżo zadany jego władzy wszechmocnej i strach przed myślą o nowym sroższym możliwym ciosie — oto, czego było pełne to serce. Nie miał w swem życiu przyjaciela; zimna, odstręczająca natura nie szukała powierników. A gdy teraz z taką przemocą zlała się jak w topiel w namiętną ojcowską miłość i dumę, lodowaty jej potok zamiast odtajać pod dobroczynnymi promieniami tego uczucia i swobodnie toczyć jasne fale, stopniał tylko na moment, ażeby ściąć się w twardą jak kamień masę. Tak samo brak znaczenia panny Toks sprawił, że stała się chrzestną matką Pawełka. Pan Dombi zarządził, żeby akt uroczysty odbył się bez zwłoki. Siostra po tem świetnem zwycięstwie udała się do drogiej przyjaciółki z dobrą nowiną, a pan Dombi pozostał w bibliotece.
W pokoju dziecinnym panowały straszne nudy. Siedziały tam i gawędziły pani Czykk i panna Toks, niecierpliwiła się Zuzanna Nipper, którą tak drażniła ich obecność, że za drzwiami razwraz czyniła miny, żeby dać wyraz swemu niezadowoleniu. Jak wędrowni rycerze dawnych czasów wyrzynali imiona ukochanych kobiet w pustyniach, lasach i na niedostępnych skałach, gdzie nikt ich nie czytał, tak panna Zuzanna Nipper kręciła noskiem ku komodom, pokazywała język szafom i zawracała oczami ku talerzom, zrzędząc na każdym kroku.
Tymczasem przyjaciółki, nie widząc nic z tego, bacznie śledziły scenę rozbierania, karmienia i układania do snu Pawełka. Po ukończeniu tych ceremonii, siadły do herbaty przy kominku i dopiero teraz, obejrzawszy się w około, przypomniały Florcię, która dzięki domaganiu się Poili od niejakiego czasu spała w jednym pokoju z bratem.
— Jakże ona mocno śpi! — rzekła panna Toks.
— Wiesz przecież, moja droga, że wiele bawi się z Pawełkiem. Zmęczyła się.
— To dziwne dziewczę.
— Wykapana matka — ciągnęła panna Toks przyciszonym głosem.
— Biedactwo. O, mój Boże!
Słowa te, sama o tem nie wiedząc, wypowiedziała ze szczerem współczuciem.
— Florentyna nigdy, nigdy nie będzie Dombi, choćby tysiąc lat żyła.
Panna Toks wzniosła oczy i duch jej widocznie w skupieniu walczył z ogarniającym go bólem.
— Ogromnie mnie martwi jej przyszłość — mówiła pani Czykk z wyrazem pokory i dobroci. — Nie mogę bez zgrozy pomyśleć, co się z nią etanie, gdy wyrośnie. Biedactwo! Jakie miejsce zajmie w świecie? W opinii ojca nie stoi wysoko, ale nie może być inaczej. W niej niema nic z Dombich.
Mina panny Toks mówiła, że niema co przeciwstawić takiemu argumentowi.
— Ten dzieciak — to czysta Fanni. Niezdolna do żadnego wysiłku, zaręczam. Do żadnego! Nigdy nie dostanie się do serca ojcowskiego, nigdy się koło niego nie obwinie, jak...
— Jak bluszcz?
— Jak bluszcz — potwierdziła pani Czykk. Ona nigdy nie rzuci się i nie przylgnie do objęć ojcowskich, jak...
— Jak trwożliwa łania?
— Jak łania trwożliwa! Nigdy! Biedna Fanni. A jednak lubiłam ją.
— Nie rozstrajaj się, moja droga. Uspokój się, tak jesteś uczuciowa
— Wszyscy mamy braki — mówiła pani Czykk, wylewając łzy — wszyscy mamy swoje wady. Bardzo dobrze widziałam jej błędy, lecz nigdy poznać tego po sobie nie dałam. Broń Boże. Bardzo ją lubiłam.
Nieboszczka pani Dombi miała swe braki i ułomności — niestety, któż ich nie ma! — lecz była ona aniołem niewieściej dobroci i rozumu w porównaniu z panią Czykk, z tą próżną, nadętą babą, która oto z taką zarozumiałością przechwalała się domniemaną opieką, jak przy każdej okazyi niegdyś okazywała swej bratowej wyniosłą łaskawość swą i wyższość. Piękne jest okazywanie wyrozumiałości, gdy wypływa ono z czystego serca, wstrętne, gdy jest maską złego i dumnego charakteru! Pani Czykk jeszcze w rozczuleniu tarła suche oczy i kiwała głową, kiedy piastunka ośmieliła się zauważyć, że panna Florcia ocknęła się i siedzi w łóżeczku. W istocie obudziła się, a na rzęsach jej wisiały łzy. Lecz prócz Polli nikt łez tych nie dostrzegł, nikt sierotce nie szepnął ani słówka pociechy, nikt nie słyszał, jak biło się i kołatało to serduszko.
— Nianiu — mówiła dziewczynka — pójdę do braciszka, pozwól mi położyć się koło niego.
— Dla czego, duszko?
— Zdaje mi się, że on mnie lubi. Puść mnie do niego, proszę cię, nianiu!
Pani Czykk zwróciła się do dziewczynki z macierzyńskiemi przestrogami, jak to wstyd dobremu dziecku kaprysić, lecz Florcia, nie odrywając przelęknionych oczu od mamki, nalegała z płaczem, żeby ją puszczono do brata.
— Nie obudzę go. Położę tylko rękę na nim i usnę. Ach, pozwólcie mi być z nim razem. On mnie lubi.
Ryczards, milcząc, wzięła dziecko na ręce przeniosła do łóżeczka brata. Dziewczynka przysunęła się do brała, ujęła go za szyjkę, zaniknęła spłakane oczy i uciszyła się.
— Biedne maleństwo! — odezwała się panna Toks — pewnie coś się jej przyśniło. To zdarzenie przerwało rozmowę. Pani Czykk znużyła się rozważaniem swoich wyniosłych zasad moralnych. Przyjaciółki dopiły herbaty i posłały służącą po dorożkę. Najęcie dorożki dla panny Toks było dziełem ważnem i ona przystępowała doń z przygotowaniami systematycznemi.
— Weź pióro i kałamarz ze sobą i zanotuj uważnie numer. A nie zapomnij w dorożce przewrócić poduszkę. Zwykle nocami bywa wilgotna. Zabierz też kartkę i szylinga. Powiedz, żeby wiózł podług tego adresu i że więcej jak szylinga nie dostanie. Nie zapomnij.
— Nie zapomnę — zapewniła sługa.
— Jeszcze jedno. Powiedz dorożkarzowi tak, niby niechcący, że ledi, którą wiezie — to niebylekto, że ma znakomitego wuja, wpływowego i surowego pana, który do więzienia wtrąci każdego, jeśliby obraził jego krewną.
— Możesz nawet tak sobie od niechcenia opowiedzieć, że już raz zuchwałemu brutalowi, który niedawno umarł, taką dał nauczkę, że przez całe życie pamiętał.
— Słucham pani.
— Teraz więc dobranoc miłemu, maluchnemu, najmilszemu synkowi chrzestnemu — czuliła się, posyłając słodkie całusy — a ty, kochana Luizo — daj mi słowo, że napijesz się na noc odwaru z czarnych jagód i uspokoisz się.
Czarnooka Zuzanna Nipper zaciskała wargi z niecierpliwością; lecz gdy już z dziecinnego pokoju wyszły, wybuchła.
— Ogarnia mię szewska pasya na te czupiradła!
— A ona jeszcze mówi, że aniołkowi temu coś się przyśniło — dodała Polli.
— Czupiradła, niech was licho porwie! — krzyczała Gorączka, z ironicznym dygiem przysiadając naprost drzwi, którędy wyszły przedmioty jej gniewu.
— W niej niema nic z Dombich! To i chwała Bogu, że niema!
— Nie zbudź dzieci, Zuzanno — ostrzegła Polli.
— Stokrotnie dziękuję, pani Ryczards — zawołała Zuzanna, korzystając z okazyi wynurzenia swego gniewu. — Jak mulatka i niewolnica powinnam ze czcią słuchać pańskich rozkazów. Czy nie raczy mi pani jeszcze jakiej uwagi uczynić? Mów pani, nie ceremoniuj się ze swą pokorną sługą.
— I poco pani prawisz te niedorzeczności?
— Jakto niedorzeczności? Skądże to pani pochodzi? Czyż to pani nie wiesz, że pani, jako gość chwilowy, możesz poniewierać mnie wedle woli. Skądkolwiekbyś pani jednak pochodziła, powinnaś pani wiedzieć, że dawać polecenie i wykonywać je — dwie różne rzeczy. Pani naprzykład możesz mi nakazać rzucić się głową na dół z piątego piętra, a ja naprzykład ocalając swą szyję — mogę jej nie usłuchać. Tak to rzecz ma się.
— Com ja pani zawiniła? Miotasz się pani na mnie za to, że krzywdzą pannę Florcię. Masz pani bardzo dobre serce; ale przecież nie jam zawiniła, moja droga.
— Tak, dobrze pani tak mówić, kiedy za chłopczykiem biegają niby za książątkiem, kiedy go kochają i pieszczą; cobyś pani powiedziała, gdyby nim poniewierali, jak tą śliczną, miłą sierotą, o której te dwie czarownice rozmawiały, niby o straconej dla życia! Przeklęte! Ale co tam. Nie kaprysić, panno Florciu! Spać, psotnico! Albo zawołam kominiarza i każę mu ciebie zjeść. Spać.
Słowom tym towarzyszył straszny pomruk, jak gdyby już w istocie szedł kominiarz, gotów nakaz ten spełnić. Zuzanna uciszała swą wychowanicę, okrywając główkę jej kołdrą i klepiąc po kołdrze dłonią. Następnie złożyła ręce, siadła pod kominkiem i nie mówiąc ani słowa, spędziła resztę wieczoru.
W pokoju dziecinnym utrzymywano, że Pawełek zaczyna rozumieć i spostrzegać. Z tem wszystkiem wcale nie zauważył, że czynią się przygotowania do chrztu jego, że najstaranniej przyrządzają paradny strój dla niego i dla świty. Nawet w decydującym dniu nie okazał, że rozumie uroczystość obrzędu; przeciwnie w stanowczym momencie podobało mu się zasnąć snem sprawiedliwego, a potem, gdy go obudzili i zaczęli przyodziewać, wyraził wielkie nieukontentowanie. Pochmurny dzień jesienny i silny wschodni wiatr godził się wybornie z całą uroczystością i z chłodną miną pana Dombi.
Stojąc, przyjmował on gości w bibliotece a sam tak był oziębły, jak pogoda. Gdy zbliżał się do okna, zaglądał do ogródka i na drzewa, gdzie suche i pożółkłe liście osypywały się z szelestem jak gdyby od tego spojrzenia.

Ciemne i zimne komnaty przyoblekały się w żałobę. Księgi ustawione rzędami, jak żołnierze w szeregu, stały nieruchomo w swych posępnych mundurach — a jeżeli jak żołnierze miały jaką myśl, to chyba o tej jesiennej mroźnej pogodzie. Szafa oszklona, na klucz mocno zamknięta, nie dopuszczała nawet myśli dotknięcia się paradnych okładek. Na szafie ponuro wznosił się bronzowy biust Wiliama Pitta, nie ożywiony ani kropelką podobieństwa — i jak maur zaczarowany strzegł skarbu. Na narożach stały dwie pyłem okryte urny, z jakiegoś starożytnego grobowca wyjęte, głosząc znikomość spraw tego świata; a zwierciadło wprawione
Dr. Blimber z uczniami swymi na przechadzce
w ścianę nad kominkiem, odbijając zarazem pana Dombi i jego portret — rzekłbyś — pogrążyło się w jakieś malancholii pełne zadumanie. Okopcona zimna druciana krata przed kominkiem bardzo podobna wydawała się do pana Dombi w granatowym do góry zapiętym fraku z białym na szyi krawatem i modnych butach skrzypiących; stroju dopełniał nieodzowny złoty łańcuch, wystający z pod fraka. Lecz to osobliwe pokrewieństwo kratki i pana Dombi stawało się dopuszczalne w nieobecności krewnych pana i pani Czykk, którzy oto stawili się przy tej okazyi osobiście.

— Drogi Pawle — wdzięcznie szepnęła pani Czykk — dzień dzisiejszy będzie początkiem wielu wesołych dni.
— Dzięki, Luizo — odrzekł niewesoło pan Dombi — jak się masz, panie Janie?
— Jak się pan miewasz? pytał nawzajem Czykk.
Wyciągnął rękę tak wolno, jak gdyby lękał się porażenia elektrycznego.
Pan Dombi dotknął ręki ostrożnie, jakby dotykał ryby lub morskiej rośliny, albo rzeczy kleistej i mokrej.
— Czy nie trzebaby kazać, Luizo, rozniecić ognia?
— Ach, nie, mój drogi — odrzekła słodko pani Czykk, kurcząc się od zimna, jak nieszczęście. Mnie wszystko jedno.
— A panu nie zimno, panie Janie?
Pan Czykk, który już włożył obie ręce w kieszenie i szykował się zagwizdać jedną z ulubionych aryi, przerwał i zapewnił, że mu jest dobrze. Poczem zanucił początek melodyi, gdy zjawił się sługa z oznajmieniem panny Toks.
Urocza dziewica na tę uroczystość wystroiła się w lekką suknię z gazy, ozdobiwszy czoło, sploty, szyję wszystkimi przepychami swej toalety. Oblicze jej a zwłaszcza nosek sine były od zimna.
— Jak zdrowie, panno Toks? — pytał Dombi.
Panna Toks, dygając, przykucnęła na swojej pysznej gazie i stała się podobną do zsuniętych binokli.
— Nigdy tego dnia nie zapomnę — brzęczała tkliwie. — O, nigdy! Droga Luizo, prawie nie śmiem wierzyć swemu szczęściu!\
Gdyby panna Toks ośmieliła się dać wiarę własnym uczuciom, przekonałaby się, że dzień zimny. Trudno się było z tem zgodzić. Z pierwszej sposobności skorzystała, aby przywrócić przez chłód wstrzymany obieg krwi w końcu nosa i zaczęła trzeć go chusteczką, bojąc się zapewne, aby zbyt nizka temperatura źle nie oddziałała na dziecię, gdy zacznie je całować.
Zjawił się wreszcie i młodzieniec na rękach Poili uroczyście wniesiony. Z tyłu szła Florcia pod strażą Zuzanny Nipper, zamykającej pochód. Wprawdzie orszak, przybyły z dziecinnego pokoju, zdjął na ten raz żałobę; nie mniej wesołością nie celował. Może młodzieniec przeląkł się sinego nosa swej chrzestnej matki, gdyż zaczął płakać i przez to przeszkodził panu Czykk ośmielić dobrem słowem Florcię, do której już zbliżał się z tą myślą. Pan Czykk nie bardzo lubił ród Dombich może dla tego, że zbyt ścisłe stosunki łączyły go z pewną osobą, która kiedyś miała zaszczyt tak się nazywać; lecz małą Florcię bardzo lubił i nie krył swej sympatyi. Więc i teraz chciał zbliżyć się do sierotki, lecz najdroższa połowica wstrzymała małżonka, zaledwie rozległ się krzyk dziecka.
— Czegóż gapisz się, Florciu? Utul braciszka.
Temperatura jeszcze się oziębiła, gdy pan Dombi zwrócił zimne spojrzenie na córkę, która klaszcząc w rączki i stając na paluszki, wabiła ku sobie braciszka. Dziecię usłyszało znany głos, spojrzało w dół i zamilkło. Florcia ukryła się za panią Ryczards — dziecko zaś ją śledziło; wyjrzała z wesołym krzykiem — zaczęło skakać i śmiać się radośnie. Wreszcie gdy siostra doń podbiegła, Pawełek w głos się roześmiał i zagłębił rączkę w jej włosy, podczas gdy go obsypywała pocałunkami.
Czy to było miłe panu Dombi? Żadnym ruchem nie dał wyrazu swemu zadowoleniu. Zresztą zewnętrzne objawy uczuć nie leżały w jego naturze.
Gdyby promień słońca przedarł się do pokoju i oświecił igraszki dzieci, także nie rozchmurzyłby twarzy. Była ona tak nieruchoma i zimna, że ostatni ciepły promyk zagasł w źrenicach Florci, gdy przypadkowo spotkała się z oczami ojca.
Dzień był szary, chmurny, prawdziwie jesienny, a w ciszy opadały liście z drzew.
— Pan Jan — rzekł Dombi — weźmie pod rękę siostrę; ja pójdę z panną Toks. Ryczards niech idzie naprzód z panem Pawłem, lecz ostrożnie.
W karecie pana Dombi zajęli miejsce: Dombi i syn, pani Czykk, Ryczards i Florcia; w karetce pana Czykk jechała Zuzanna Nipper i pan Jan. Zuzanna wciąż patrzyła w okno, aby się uwolnić od widoku szerokiego oblicza dżentlmena, a ilekroć coś zadźwięczało, zdawało się jej, że to pieniądze, bo pan Jan chce ją uczcić podarunkiem.
W drodze do świątyni pan Dombi klasnął raz w dłonie dla zabawy syna i panna Toks z entuzyazmem przyjęła ten dowód czułości ojcowskiej. Nic więcej nie uczynił ani się odezwał pan Dombi, a wesoły orszak różnił się od pogrzebowego pochodu tylko inną barwą pojazdu i koni.
U drzwi świątyni spotkał karetę stróż jej ze złowieszczą twarzą. Panna Toks ze czcią podała rękę przy wysiadaniu panu Dombi i weszła na stopnie kościoła. Tam właśnie inna odbywała się ceremonia, a panna Toks dosłyszała jeszcze pytanie: „Masz wolną a nieprzymuszoną wolę... tego oto małżonka pojąć?8 i odpowiedź „Tak“.
— Prędzej wnoście dziecię, bo zimno naglił dozorca kościelny.
— „Do grobu?“ — mógłby spytać Pawełek z Hamletem — taki chłód i wilgoć tchnęła od kościoła. Wielka nawa katedry, straszne rzędy próżnych ław, posępne galerye, wznoszące się pod sklepienie i ginące w mroku olbrzymiego organu, zapylone chodniki i zimna posadzka kamienna, puste krzesła na przodzie i wilgoć w ukrytych kątach, gdzie stał katafalk, nosze, łopaty, wszelkie sznury, gdzie unosiła się woń dziwna i mogilne światło. Na takiej arenie miał się spełnić obrzęd święty.
— Teraz u nas ślub, lecz wnet się ukończy. Nie pozwolą państwo do zakrystyi? — To mówiąc, dozorca zlekka skłonił się panu Dombi, dając do poznania, że zna go od pogrzebu małżonki i spodziewa się, że szanowny dżentlmen miał się odtąd pomyślnie.
Twarze państwa młodych wcale nie wyrażały gorącego zachwytu nasyconych uczuć, a cała ślubna procesya wygląd miała smutny. Panna młoda była już stara, pan młody za młody; jakiś podtatusiały dandys o jednem oku prawdziwem, drugiem sztucznem — prowadził pannę młodą. Cały orszak drżał z zimna. W zakrystyi płonął ogień i stary pisarz coś sprawdzał w księdze, wodząc palcem po wielkich stronach foliantu, zapisanego nazwiskami nieboszczyków. Nad kominkiem wisiał plan kościelnych podziemi i pan Czykk, odczytując głośno rejestr osób zmarłych, wygłosił imię Fanni.
W parę minut zjawił się dozorca — nizki, chudy staruszek, mocno sapiący. Ukłonił się z szacunkiem i oznajmił, że można zacząć ceremonię. Trzeba było zaczekać jeszcze, zanim podpisywali się świadkowie weselni, a tymczasem ponury starosta przechadzał się i wciąż pokaszliwał czy to wskutek choroby czy też żeby przypomnieć o sobie państwu młodym, opuszczającym kościół. Wnet przyszedł zakrystyan, jedyny wesoły człowiek w całym kościele. przyniósł wiadro wody ciepłej i oznajmił, że należało dobrze zagrzać wodę, choć sprawa nie była w takie zimnisko łatwa. Nareszcie pojawił się i sam pastor, uprzejmy młody człowiek z uśmiechniętą twarzą; lecz postać ta musiała przerażać małe dzieci przypomnieniem bajecznych straszydeł, zawsze osłoniętych białym całunem a szaty szanownego pastora kościoła anglikańskiego bardzo były do całunu podobne. W istocie na sam widok jego Pawełek w niebogłosy zaczął płakać i dopóty nie przestał, aż go wynieśli. Nawet i potem w czasie całego trwania obrzędu rozlegał się w kościele krzyk dziecka raz głośno, to znów ciszej, co tak dalece rozstroiło czułe damy, że pani Czykk wciąż posyłała dozorcę do mamki z poleceniami, a panna Toks zapomniała otworzyć książkę do nabożeństwa, gdzie należało i dawała księdzu niewłaściwe odpowiedzi. Pan Dombi nie zmienił swej dżentlmeńskiej obojętnej miny i w kościele od tego powiało jeszcze większym chłodem, a przy czytaniu modlitw widać było oddech pastora.
Gdy już wszystko skończono, pan Dombi wziął miss Toks pod rękę i zaprowadził do zakrystyi, gdzie objaśnił pastorowi, że miałby za szczęście prosić go do siebie na ucztę, gdyby nie opłakane gospodarstwo jego domu. Po podpisaniu metryk, zapłaceniu za chrzest — towarzystwo znów zajęło miejsca w karetach i ruszyło z powrotem.
W domu spotkał je Wiliam Pitt, który najwyraźniej odwracał się od zimnych dań, odpowiednich raczej dla stypy, niż dla wesołych chrzcin. Po powrocie panna Toks ofiarowała chrześniakowi srebrną czarkę, a pan Czykk łyżkę, nóż i widelec w osobnym futerale. Ze swej strony pan Dombi dał pannie Toks bransoletę, którą ona przyjęła z wylewem głębokich uczuć wdzięczności.
— Panie Janie — ozwał się Dombi — siadamy do stołu? Co tam koło pana?
— Zimna wołowina — odrzekł pan Czykk, rozcierając zdrętwiałe ręce. — A koło pana?
— Zimna cielęcina. A oto zimna zwierzyna, szynka, raki, sałata. Panno Toks — proszę uprzejmie! Proszę szampana!
Potrawy były tak zimne, że na samo wejrzenie w zębach zaczynało ćmić. Szampan chyba nawet zamarzł, a panna Toks, dotknąwszy wargami, mało nie krzyknęła.
Nastrój oddziałał nawet na panią Czykk. Już nie schlebiała bratu, nie gadała z przyjaciółką, myśląc tylko o tem, jakby poskromić zaczynający się ból zębów.
— Piję zdrowie Pawełka — odezwał się nareszcie po długiem milczeniu pan Czykk.
— Dajże mu Boże wszystkie swoje łaski — pisnęła miss Toks.
— Panie Janie — rzekł z powagą pan Dombi — syn mój podziękowałby, gdyby rozumiał, jaki mu czynią zaszczyt. W przyszłości, mam nadzieję, potrafi ułożyć swe stosunki do krewnych i przyjaciół i zrozumie, jakie obowiązki nakłada życie na każdego obywatela.
Było to wygłoszone tak, że dalsze uwagi absolutnie zdawały się nie na miejscu, więc też pan Czykk znowu pogrążył się w milczeniu.
Pan Dombi polecił zawołać panią Ryczards. Zjawiła się wnet sama, gdyż dziecię spało mocno po trwożnym dniu. Pan Dombi podał jej szklankę wina i zwrócił się z przemową.
— W ciągu sześciu miesięcy, spędzonych w moim domu, spełniałaś pani sumiennie swe obowiązki względem mego ukochanego syna. Pragnąc godnie wynagrodzić panią w chwili pomyślnie dokonanego obrzędu, przemyślałem, jakby to najodpowiedniej zrobić i radziłem się z drogą siostrą, panią...
— Czykk — przerwał dżentlmen, noszący to nazwisko.
— O, nie przerywaj pan, na miłość Boską! — błagała panna Toks.
— Chciałem oznajmić pani — ciągnął pan Dombi, rzuciwszy surowe spojrzenie na pana Czykk — żem się przy tem obmyślaniu kierował pierwszą rozmową z mężem jej, od którego dowiedziałem się, w jak smutnych warunkach żyje jej rodzina i w jak głębokiem nieuctwie rdzewieją jej dzieci.
Ryczards mocno zmieszała się tymi zarzutami.
— Nie podzielam wprawdzie mniemania zuchwałych literatów, głoszących niedorzeczną myśl powszechnego wykształcenia. Lecz uważam za potrzebne, aby sfera niższa była praw swych świadoma. To też uznaję potrzebę szkół. Mając prawo wybierać kandydata do zakładu, znanego pod nazwą „Dobroczynny tokarz“, gdzie dzieci nie tylko się wychowują stosownie do swego stanu, lecz dostają utrzymanie, poleciłem na wakujące miejsce starszego syna pani — który dziś już przyjęty w poczet wychowanków. Liczba syna pani zdaje mi się 147. Luizo — oddaj ją.
— 147 — rzekła pani Czykk. Mundur mają taki: ciepła kurtka i czapka granatowa z żółtą wypustką, czerwone wełniane pończochy i wązkie skórzane spodnie.
— No, Ryczards — mówiła panna Toks — winszuję. Dobroczynny tokarz! Jak się pani podoba?
— Wdzięczna jestem niewymownie panu, nigdy nie zapomnę dobrodziejstwa. Daj Boże panu w zdrowiu żyć długo.
W tym momencie Kocieł — takie przezwisko miał syn palacza — w uniformie wychowańca tokarza tak wyraźnie zjawił się w wyobraźni matki, że nie mogła łez wstrzymać.
— Cieszę się, że pani tak żywo radość swą odczuwa.
— Chwała Bogu, że na świecie są jeszcze wdzięczne serca.
Ryczards kłaniała się i dziękowała za łaski, lecz nie znajdując sposobu pozbycia się pomieszania na myśl o drogocennych skórzanych spodniach syna, zaczęła się cofać ku drzwiom i była bardzo rada, gdy wymknęła się z pokoju. Temperatura, która w czasie pobytu mamki nieco się podniosła, spadła po jej wyjściu i ziąb zaczął znów srodze dokuczać. Pan Czykk dwukrotnie zaczął pogwizdywać, lecz zamiast wesołej piosenki dawał się słyszeć marsz pogrzebowy. Nareszcie towarzystwo, niewstrzymywane przez gospodarza, rozjechało się do domów.
Ryczards przy całem przywiązaniu do swego pupila nie mogła zapomnieć o swym pierworodnym. Czuła, że to nie licuje z wdzięcznością. Lecz biednej matce zdawało się, że znaczek ołowiany i 147 numer były w ścisłym związku z chrzcinami. Nieraz też zaczynała mówić o uniformie, a zwłaszcza o skórzanych spodniach, wciąż błąkających się po jej wyobraźni.
— Bóg wie, ilebym dała, gdyby choć okiem rzucić na biedne dziecię, zanim się przyzwyczai do uniformu.
— Więc cóż — rezolutnie dorzucała Nipper — od pani tylko zależy widzieć go.
— Pan Dombi nie pozwoli.
— Dzieciństwo! Czemu nie ma pozwolić?
— Myślę, że pani za nic nie zgodziłaby się prosić go.
— To się wie. Ale w tem rzecz: nasze dozorczynie zapewniały, że jutro nie przyjdą. Wie pani co? Weźmiemy pannę Florcię i urządzimy taki spacer, o jakim nie śniło się wszystkim Czykkom i Toksom.
Zrazu Polli odmówiła kategorycznie; stopniowo jednak myśl jej godziła się z zuchwałem przedsięwzięciem. Nakoniec przekonawszy się, że raz jeden dom opuścić — to jeszcze niewielka bieda, uznała myśl Zuzanny za dobrą. Zaledwie to się stało, Pawełek zaczął płakać, jakby w przeczuciu, że to się niedobrze skończy.
— Co to dziecku? — pytała Zuzanna.
— Zdaje się, że przeziąbł — mówiła Polli, spacerując po pokoju i uciszając płaczące dziecko.
Dzień był chłodny, prawdziwy jesienny dzień. Kiedy niańka wyglądała chwilami w zalane szyby, na dworze gwizdał przejmujący wiatr, pożółkłe liście z szelestem sypały się z suchotniczych drzewek — i robiło się jej straszno, a serce ściskało się kurczowo i mocno tuliła do piersi zanoszące się od płaczu niemowlę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.