Dombi i syn/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dombi i syn |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Antoni Mazanowski |
Tytuł orygin. | Dombey and Son |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Miss Toks żyła w małym domku, od niepamiętnych czasów1 ukrytym na zachodniej stronie miasta w cieniu, za rogiem wielkiej modnej ulicy, skąd z góry patrzyły nań wspaniałe gmachy. Mieszkanie leżało gdzieś jakby w podwórzu, na którem z pośród kamieni bruku wybijała się zielona trawka i zielony mech. To puste ustronie miało nazwę Książęcej Łąki, a na owej książęcej Łące paradowała Książęca kaplica, a w tej kaplicy książęcej co niedzielę gromadziło się ze dwudziestu słuchaczów i słuchaczek.
Tutaj obok ku zgorszeniu dusz pobożnych znajdowała się restauracya z szyldem Herb księżny, do której czasami wstępowali lokaje w pysznych liberyach. W ogrodzeniu przed drzwiami restauracyi, nie wiedzieć dla kogo, stał fotel dla paralityków, a na poręczach ogrodzenia w pogodę wisiały cynowe kufle, których niekiedy bywało wedle liczby panny Toks po czterdzieści ośm.
Stał tu jeszcze jeden dom prywatny, nadto jakieś wielkie wrota z głowami lwów, wiecznie zamknięte. Było to zapewne wejście do jakiejś ujeżdżalni, czego dowodziła woń koni na całym zaułku. Okna sypialni panny Toks zwracały się wprost ku stajniom, gdzie woźnice nieustannie z hałasem gospodarowali. Tutaj furmani wieszali i suszyli swe kurtki, kamizelki i inne składowe części garderoby furmańskiej.
Właściciel drugiego domu na Łące książęcej był wysłużonym klucznikiem, ożenionym z klucznicą. U tej szczęśliwej pary najmował mieszkanie umeblowane kawaler-dżentlmen, tęgi, z obliczem jak piwonia mężczyzna — w randze majora, a wedle mów panny Toks — istny Mars Dzielny żołnierz i urocza dziewica posyłali sobie nawzajem gazety i ta platoniczna uprzejmość praktykowała się za pośrednictwem czarnego sługi majora.
Podwórze i schody u panny Toks były bardzo małe i w ogóle w całej Anglii może nie było tak nieczysto utrzymanego domku, lecz za to — mawiała panna Toks — jakie położenie! Zimową porą światło z trudnością tu dochodziło, słońce nie zaglądało nawet wiosną a ruchu śladu nie było. Z tem wszystkiem — mawiała panna Toks — pomyślcie o położeniu! To samo powtarzał wypukłooki major. Wszędzie i zawsze, gdziekolwiek był, nawet w klubie lubił rozmowę kierować na znakomitości, które żyły przy blizkiej modnej ulicy, żeby tylko zaznaczyć, że to sąsiedzi.
Ponury domek panny Toks był jej własnością, a dostał jej się od śp. oryginału z portretu wiszącego na honorowem miejscu nad kominkiem. Większa część umeblowania należała do epoki głów pudrowanych i harcapów. Szczególną tu uwagę zwracała maszynka do nagrzewania talerzy i spinet z winietą mistrza, otoczoną girlandą groszku wonnego. Major Bagstok, w wieku już schyłkowym, czuł się dumnym z uprzejmości panny Toks i łechtał swą ambicyę wyobrażeniem, jakoby to była dama górnej sfery. O tem nieraz wzmianki czynił w klubie, dając sobie dziwaczne epitety, mające dowodzić dowcipu. Nazywał się starym, sędziwym, staruszkiem, starcem — a równocześnie przekręcał własne imię Józefa.
— Józef Bagstok, panie — mówił, wymachując laską — wart tuzina takich, jak pan. Gdyby wśród was było więcej z gatunku Bagstoków, byłoby niezgorzej. — Stary Józio mądry, panie; prędko miałby żonkę, gdyby zechciał. Lecz u Józwy serce kamienne, pierś stalowa. Nie zwiedziesz go, panie; oho: stary Józefek dyabelnie chytry! Po tej deklaracyi ze stalowej piersi rozlegały się syczące jakieś brzmienia, czerwone oblicze stawało się purpurowem a oczy — zdawało się z orbit wyskoczą.
Bez względu na te pochwały dla własnej osoby major był egoistą. Organ trawienia rozwinął się u niego o wiele silniej, niż serce. Nawet mu się w głowie nie mogło pomieścić, żeby ktoś mógł go lekceważyć, a tembardziej, żeby mogła go lekceważyć panna Toks, która — bez wątpienia — musiała się zachwycać mężnym wojakiem.
Tymczasem panna Toks jak gdyby zapominała o synu Marsa. Zaczęła go zaniedbywać wkrótce po znalezieniu rodziny Tudli. Trwała w swej niepamięci po chrzcinach, i rosło to zapomnienie jakby na procencie składanym. Coś innego pochłaniało jej zajęcie.
— Dzień dobry pani — rzekł major w kilka tygodni po opisanych wypadkach, spotkawszy się z miss Toks na Książęcej Łące.
— Dzień dobry panu — zimno odrzekła panna Toks.
— Józef Bagstok dawno nie miał szczęścia witać pani u okna. Jest w rozpaczy. Słońce jego skryło się za chmury.
Panna Toks z lekka pochyliła głowę.
— Słoneczko Józia było pewnie za miastem? — Kto za miastem? Ja? Nie, nie opuszczałam miasta. Byłam bardzo zajęta. Cały wolny czas poświęcałam serdecznym przyjaciołom. I teraz nie mam chwili wolnej. Do widzenia.
Już panna Toks drobnymi czarującymi krokami znikła z Książęcej Łąki, major zaś stał ciągle na jednem miejscu, utkwiwszy wyłupiaste oczy w znikającem bóstwie, a twarz mu posiniała straszliwie. Mruczał jakieś słowa, lecz już nie komplementy.
— Niech licho weźmie! Sześć miesięcy temu kobieta lubiła ziemię, po której stąpa Józef Bagstok, a teraz?... Co to ma znaczyć?
Po pewnym namyśle stwierdził major, że to podstęp, sieci, pułapka dla pojmania męża, że panna Toks dołki pod nim kopie. Ale nie złapie starego Józwy. On ma kamienne serce, stalową pierś. Stary Józio piekielnie chytry.
Nie pani go podejść!
Lecz ani tego ani dalszych dni panna Toks nie zwracała uwagi na majora. Dawniej niby niechcący zerkała ze swego okienka i rumieniąc się, odwzajemniała ukłony majora. Teraz — niestety! — najmniejszej nadziei nie czyniła miłośnikowi odpalonemu i wcale nie troszczyła się, czy patrzy czy nie patrzy. W jej domku widocznie zaszły zmiany. Major zauważył, że mieszkanko przybrało odświętny wygląd. W jednym pokoju zjawiła się nowa klatka z prętami złoconymi dla starego kanarka; kominek i stoły ozdobiły się ornamentami z różnobarwnego papieru; na oknach pojawiły się wazoniki z kwiatami, a sama panna Toks zaczęła brzdąkać na fortepianie, na którym obok girlandy groszku wonnego leżała otwarta księga nut, przepisana własnoręcznie przez panią domu. Na domiar zmian, panna Toks od pewnego czasu zaczęła przywdziewać żałobę z wielką starannością. To dało majorowi do myślenia, że sąsiadka otrzymała spadek i stała się niedostępną.
Nazajutrz po tej decyzyi major przy śniadaniu ujrzał straszne i dziwne zjawisko w bawialni panny Toks tak, że na pewną chwilę skamieniał z podziwu. Wnet porwał się, chwycił binokle i ze skupioną uwagą począł obserwować.
— Dziecko! dziecko! — zawołał, odejmując binokle — tysiąc przeciwko jednemu, że to dziecko!
Nie mógł się uspokoić. Gwizdał, wytrzeszczał oczy, zjawisko się nie zmieniło. Dzień po dniu zjawiało się dziecko po trzy, cztery razy tygodniowo. Major gwizdał, sapał, podglądał. Na wszystko inne był obojętny, jak obojętną stała się panna Toks względem niego. Mógł zczernieć, zbieleć, zżółknąć, zsinieć — nic jej to nie obchodziło. Podziwu było godne, jak wytrwale chodziła z Książęcej Łąki po dziecko i niańkę, jak spacerowała, wracała do domu i śledziła wszystkie jej ruchy. Sama nawet karmiła i niańczyła dziecię, a nieraz chłodziła jego porywy młodzieńcze swoją grą na fortepianie. Równocześnie namiętnie lubiła patrzeć na bransoletę albo na księżyc z okienka swego pokoju. Na cokolwiekby spoglądała, na majora nawet okiem nie rzuciła. A biedny major gwizdał, sapał, oczy wytrzeszczał, podglądał, szpiegował i nie był w stanie wysnuć żadnego racyonalnego wniosku.
— No, moja droga, z pewnością owładniesz sercem brata. Winszuję! — mówiła raz pani Czykk.
Panna Toks zbladła.
— Dziecinka codzień staje się podobniejsza do ojca.
Miss Toks zamiast odpowiedzi wzięła na ręce Pawełka i ucałowała go z takim zapałem, że pomięła czepeczek.
— Czy choć cokolwiek podobny do matki, z którą nie zdążyłaś mnie zaznajomić?
— Wcale nie.
— Myślę, że była ładna.
— O, tak, biedna Fanni była wcale interesująca. Ale nie było w niej nic wzniosłego, nic nakazującego uległość, jakby to przystało żonie mego brata, a przytem mało miała mocy ducha, siły charakteru, niezbędnej dla żony takiego męża.
Panna Toks głęboko westchnęła.
— Zresztą była miła i bardzo uprzejma, a przytem dobra, ach, jak dobra była biedna Fanni.
— Aniołeczku ty mój! duszko — zawołała panna Toks, całując Pawełka. Istny portrecik swego ojczulka.
Gdyby major wiedział, ile nadziei, pragnień, planów unosiło się nad tą młodocianą główeczką; gdyby widział, jak powstawały i bujały w swych różnorodnych postaciach nad zmiętym czepkiem Pawełka... Zresztą — cóż? Oczyby mu wystąpiły z orbit. Ale rozpoznałby przynajmniej w chaotycznym tłumie tych rojeń promyki, oświetlające duszę miss Toks i zrozumiałby, jaka moc niezwalczona wlecze tę kobietę ku handlowej firmie Dombi i Syn. Jeżeliby sam młodzieniec o północy ocknął się ze snu i ujrzał, jakie to tajemniczych dum widma snują po zasłonkach jego kolebki, przeląkłby się nie bez przyczyny. Ale spał niewinny młodzieniec. Spał snem cichym i mocnym, nie wiedząc nic o marzeniach panny Toks, o zdumieniu majora, o przedwczesnym smutku siostry, o ważnych planach i zamysłach ojca, nawet nie podejrzewając istnienia na ziemi jakiegoś Dombi i Syna.