<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII. Dalsze sukcesy Pawła; rozwój jego i charakter.

Z czasem sny Pawła uległy zmianie. Światło weń przenikało, rojenia się wyjaśniały. Przedmioty i wrażenia niepoliczonym tłumem zaroiły się wokół, zamąciły jego spokój — a tak dziedzic znakomitego domu wstąpił w okres dziecinny i stał się mówiącym, chodzącym i podziwiającym — Dombim.
Po niełasce i haniebnem wypędzeniu Ryczards departament dziecinny w gospodarczem ministeryum pana Dombi przeszedł w ręce komitetu, złożonego głównie z pani Czykk i panny Toks. Osoby te z taką gorliwością zaczęły pełnić swój obowiązek, że major Bagstok miał codzień sposobność przekonywania się o swej dymisyi, a pan Czykk, uwolniony z pod dozoru domowego, rzucił w się odmęt wielkiego świata, obiadował w klubach i kawiarniach, ćmił fajkę na przekór surowemu zakazowi swej małżonki, uczęszczał do teatrów, słowem podług słów pani Czykk — bezwstydnie rozluźnił wszelkie więzły moralnych zobowiązań.
Z tem wszystkiem Pawełek pomimo czujnej opieki i macierzyńskiego pielęgnowania rozwijał się wątle. Po wypędzeniu mamki stał się smutny, sechł, wątlał, jakby długo poszukiwał straconej matki, nienasycony zgoła czułościami dozorczyń. Z biedą wielką przebrnął najtrudniejsze stopnie po drodze do wieku młodzieńczego; lecz i dalsza droga okazywała się dlań niebezpieczną, jak dla dżokeja na wyścigach, gdy co chwila grozi mu złamanie karku podczas skoków przez płoty i rowy. Każdy nowo wycinający się ząbek był dlań straszną zastawą, każdy pryszczyk w czasie odry murem, który należało przeskakiwać wśród niebezpieczeństwa. Bezsilny jeździec — obalał się przy każdym napadzie kokluszu, a dziecinne niemoce, dla innych podobne do starć naskórka, jego rozdzierały niby tygrysie pazury.
Zaziębienie w czasie chrzcin dotknęło zdaje się najczulszej strony jego organizmu i pod zimnym dachem ojcowskiego domu nie mógł przyjść do siebie. Był to w ogóle chłopczyk nieszczęśliwy, co nieraz powtarzała pani Wikkem. Pani Wikkem była żoną kelnera, co się równa wdowieństwu po pierwszym mężu, a że nie miała dzieci ani rodziny, przyjęto ją chętnie do usług w domu pana Dombi, gdzie wnet po odstawieniu Pawełka od piersi została jego niańką. Pani Wikkem była pokorną kobietą o bladej twarzy, z oczami zawsze wzniesionemi ku niebu, z głową zawsze pochyloną ku ziemi. Nastroiła się przedziwnie na wiekuisty ton współczucia i utyskiwań: wciąż żaliła się na własny gorzki los, na niedolę bliznych — i z rozrzewniającą wdzięcznością przyjmowała wyrazy współczucia, jakie jej wypowiadano. W ogóle natura obdarzyła tę kobietę dziwną władzą widzenia rzeczy w ponurem świetle, a władzę tę z zapałem kształciła.
Prawie nie trzeba dodawać, że pan Dombi zupełnie nie znał nadzwyczajnych uzdolnień nowej niańki. Jakże mógł je znać? Nie było żywej duszy w domu, któraby ośmieliła się choć słówko pisnąć o jakichś niewygodach w stosunku do Pawełka. Pan Dombi postanowił, że dziecko koniecznie powinno przebyć wszystkie dziecinne niedomagania i słabości, a im prędzej tego dokona, tem lepiej. Gdyby mógł wykupić syna i natomiast innego nająć, jak to się zdarza przy poborze rekrutów, skorzystałby z tego, szczodrze nagradzając. A że nie mógł, ograniczał się od czasu do czasu dumnem zdumieniem na widok nieodwołalnych nakazów przyrody i pocieszał się myślą, że oto pomyślnie przebyty znowu jeden milowy słup na trudnej drodze życia, a wielki kres podróży zbliża się i zbliża. Głownem uczuciem duszy jego, do ogromnych rozmiarów wyrastającem w miarę rozwoju Pawełka, było niecierpliwe oczekiwanie tej chwili upragnionej, kiedy we formie uroczystej spełnią się jego świetne nadzieje.
Niektórzy filozofowie utrzymują, że egoizm bywa źródłem najszlachetniejszych uczuć. Młody syn pana Dombi od początku stał się dlań tak cennym, jak cząstka własnej jego wielkości, albo, co na jedno wychodzi, wielkości Dombi i Syna, a fundamentu tego ojcowskiego przywiązania nie godzi się chyba nazywać wzniosłym. A przecież lubił syna, o ile mógł kogo lubić. Jeśli był w tem lodowatem sercu jaki ulubiony kącik, należał on do syna. Oto dla czego spieszno mu było przebiedz czem prędzej pierwsze kartki jego dziejów i z pośpiechem wyglądał w daleką przyszłość. Oto dla czego także przy całem przywiązaniu mało albo i wcale nie dbał o dziecko, licząc na to, że dziecię stanie się mężczyzną, dla którego codzień nowe tworzył plany, jakby miał przed sobą przedstawiciela handlowego domu w pełni sił i piękności.
Tak doszedł Paweł do lat pięciu. Był to ładny chłopczyk; lecz blada chuda twarzyczka powleczona była chorobliwem zamyśleniem tak, że pani Wikkem, spoglądając nań, znacząco kiwała głową i wzdychała z głębi serca. Niektóre wskazówki pozwalały nieomylnie wnosić, że będzie to usposobienie dumne i nakazujące; zaczynał już rozumieć swe znaczenie i jakby pojmował, że wszystko i wszyscy są wyłącznie na to, aby jemu było dobrze. Chwilami smutek znikał i chłopiec bawił się, jak inne dzieci; lecz za to innym razem pogrążony w myślach siedział na swym miniaturowym foteliku jak stuletni starzec, znękany rozgwarem świata. Zdawało się, że dokazywał w pokoju dziecinnym z Florcią lub biczykiem popędzał miss Toks, która mu za konika służyła; lecz potem nagle ogarniała go ponura nuda i skarżył się na zmęczenie. A najczęściej ta niechęć do wszystkiego spadała nań wieczorem po obiedzie, kiedy wedle zwyczaju maleńkie fotele przetaczano do bawialni, gdzie siadywał z ojcem przy kominku. Była to najdziwniejsza para, jaką kiedy oblewał blask ognia z kominka.
Pan Dombi, nie zmieniając dostojnej miny, z namaszczeniem wpatrywał się w ogień; a mały jego wizerunek wpijał się w czerwone płomyki ze skupioną uwagą mędrca. Pan Dombi obmyślał w głębi ducha złożone plany i zamiary świeckie; a mały jego wizerunek pielęgnował w duchu jakieś dzikie rojenia, niedojrzałe i chaotyczne pomysły. Pan Dombi nieruchomo trzymał głowę sztywnie i wysoko skutkiem dumy i krochmalnego tęgo kołnierzyka; mały jego wizerunek taką samą miał pozę wskutek dziedzictwa i bezwiednego naśladowania. Bardzo byli do siebie podobni, a równocześnie niezmiernie różni nawzajem.
Raz, gdy już długo tak wymownie milczeli i pan Dombi wiedział tyle, że syn jego nie śpi, bo wypadkiem zajrzawszy mu w oczy, ujrzał w nich odbicie ognistego rubinu, Pawełek przerwał milczenie zapytaniem:
— Tatusiu, co to pieniądz?
Niespodziewane zagadnienie tak ściśle wiązało się z przedmiotem rozmyślań pana Dombi, że uczuł zakłopotanie.
— Co to pieniądz, Pawle, co pieniądz?
— Tak — rzekł chłopiec, opierając się na poręczy fotelu i zwracając swą postarzałą twarzyczkę ku ojcu — co to jest pieniądz?
Pan Dombi nie na żarty stropił się. Byłby rad dać odpowiedź uczenie kupiecką, określając pieniądz ogólną miarą wartości, informując o kursie, o jego zwyżce i spadku, o asygnatach, wekslach, walucie złotej, o stosunkowej cenie szlachetnych kruszców i tak dalej, lecz spojrzawszy na fotelik, mały, bardzo mały fotelik, rzekł: — Złoto, srebro i miedź. Gwinee, szylingi, półpensy. Wiesz teraz, co to jest?
— Tak, to znam. Ale nie o tem myślę. Chciałbym wiedzieć, co to pieniądz?
Wielki Boże! Jakimże starcem wydał się, gdy znowu podniósł oczy na ojca!
— Co to pieniądz? — powtórzył pan Dombi z podziwem, odsuwając fotel, aby lepiej rozglądnąć niezwykłego malca, natrętnie dopytującego się.
— Tak, ojcze. Chcę wiedzieć, czego pieniądz może dokonać? — pytał Paweł, krzyżując ręce na piersi i spoglądając to na ogień, to na ojca.
Pan Dombi ustawił fotel po dawnemu i pogłaskał syna po główce.
— Z czasem poznasz te sprawy. Pieniądz, mój drogi, różnych spraw się podejmuje.
To mówiąc, ujął małą rączkę syna i lekko zaczął nią uderzać w swoją.
Lecz syn uwolnił się od tej pieszczoty i niecierpliwie pocierał dłoń o fotel, jakby rozum zawierał się w dłoni i trzeba ją było wyostrzyć. Potem jeszcze raz spojrzał na ogień, jakby stamtąd czekał odpowiedzi. Wreszcie rzekł:
— Różnych spraw, ojcze?
— Tak, prawie wszystkich.
— Wszystkich... wszak to to samo, co: pieniądz jest wszechmocny. Czy nie tak?
— Tak, pieniądz wszystko zrobić może.
— A czemu pieniądz nie uratował mojej mamy? Czy to z jego strony nie okrutnie?
— Okrutnie? Nie, rzecz dobra nie może być okrutną.
— Pieniądz — rzecz dobra i wszystko zrobić może. Dziwne to jednak, dla czego nie ocalił mojej mamy.
Z tem pytaniem już więcej nie zwracał się do ojca. Może z dziecinną bystrością poznał, że rozmowa nie podobała się panu Dombi. Umilkł i pogrążył się w zadumę, wlepiwszy oczy w ognisko.
Pan Dombi był nie tak poruszony jak zdziwiony dziwną ciekawością dziecka. Pierwszy raz syn wdał się z nim w rozmowę i ośmielił się mówić o nieboszczce matce, chociaż codzień oddawna po obiedzie siadywał z nim jak teraz obok kominka. Uspokoiwszy się, usiłował w miarę możności wytłumaczyć, że pieniądz jest wprawdzie duchem wszechmocnym, zawsze i wszędzie cenionym, ale żadną miarą nie może uratować człowieka, gdy czas śmierci nadszedł i że na nieszczęście wszyscy, nawet w City, wcześniej lub później musimy umrzeć, choćbyśmy nie wiedzieć jak byli bogaci.
— Ale pieniądz daje nam — kończył pan Dombi — szacunek ogółu, podziw ludzi. Pieniędzmi możemy uzyskać rozgłos i przejąć obawą wszystkich wokoło, a zdarza się nieraz, że pieniędzmi można i śmierć na pewien czas powstrzymać. Tak np. matka twoja za pieniądze korzystała z usług doktora Pilkinsa i znakomitego lekarza Parkera Pepsa. Tego ostatniego nie znasz, lecz pan Pilkins nieraz i tobie pomagał. Słowem pieniądz osiąga wszystko, co da się osiągnąć.
Chłopiec pilnie słuchał i rozumiał wszystko, o czem mówiono.
— A jednakże, tatusiu, pieniądze nie mogą mnie uczynić zdrowym i silnym.
— Alboż nie jesteś zupełnie zdrów i silny? — pytał coraz bardziej zdumiewając się pan Dombi.
Mały staruszek zwrócił na ojca smutne oczy.
— Jesteś zdrowy i silny, jak wszystkie dzieci w twoim wieku. Prawda?
— Florcia starsza odemnie i nie mogę być tak mocny i silny jak ona, to wiem bardzo dobrze; ale kiedy Florcia była taka mała jak ja, mogła się bez zmęczenia bawić, ile chciała — to wiem także bardzo dobrze. A gdybyś wiedział, ojcze, jak ja się czasem męczę! Och, jakże się męczę! Wszystkie kosteczki mnie bolą. Wikkem mówi, że to kości — i sam już nie wiem, co robić?
Tu Pawełek grzejąc ręce zaczął się przypatrywać głębi kominka poza kratką, jakby tam jakieś fantastyczne widma grały dla niego komedyę maryonetek.
— Tak bywa z tobą wieczorami. Dzieci zwykle męczą się ku wieczorowi, a potem śpią snem krzepkim.
— Ach, nie, ojcze. Tak bywa ze mną i we dnie, gdy złożę głowę na kolanach Florci a ona mi piosnki nuci. Nocami zaś widuję we snach przedziwne, przecudowne rzeczy!
Teraz pan Dombi wzruszył się bardzo i nie wiedział, co o tem myśleć. Jeszcze bliżej przysunął się z fotelem do syna i patrzył w twarzyczkę przy mdłem świetle płomienia, trzymając lewą rękę na ramieniu Pawełka, jakby ciągnęła go siła magnetyczna. Raz chciał prawą ręką główkę tę ku sobie skierować, lecz chłopczyna wnet się odwrócił po dawnemu i nie odejmował oczu od ognia, dopóki nie przyszła niańka ułożyć go do snu.
— Czemuż po mnie nie przyszła Florcia?
— Czy panicz nie życzy sobie iść ze swą biedną nianią? — pytała Wikkem z westchnieniem.
— Nie życzę — odrzekł Paweł, jak pan, którego winni słuchać.
Wikkem, powołując niebo na świadka swej niewinności, odeszła, za chwilę zaś zjawiła się Florcia. Chłopczyk natychmiast poweselał, wstał z fotelu, pożegnał się z ojcem, życząc mu dobrej nocy. Twarzyczka znów stała się dziecinną, a ojciec wydziwić się nie mógł tej zmianie.
Gdy dzieci wyszły, dał się słyszeć śpiew. Pan Dombi otworzył drzwi i śledził wzrokiem dzieci. Florcia szła po schodach wielkich i pustych na górę, niosąc w ramionach braciszka, który główkę położył na jej ramieniu i rączkami objął za szyję. A dopóki wchodziły, Florcia śpiewała, Pawełek nucił, pan Dombi zaś z podziwem przypatrywał się rzewnej scenie. Dzieci już weszły na górę do pokoju i znikły, a pan Dombi stał u drzwi z oczami w górę wzniesionemi i dopiero gdy blade światło księżyca zaczęło się przebijać przez matową szybę, zwolna udał się do swej sypialni.
Nazajutrz pani Czykk i panna Toks, zaproszone na naradę, przyszły na obiad. Zaledwie się zjawiły, pan Dombi bez wstępu zagaił naradę pytaniem:
— Co się dzieje z Pawełkiem? Co myśli o nim pan Pilkins? Dziecko wcale nie jest tak zdrowe, jakby można było sobie życzyć.
— Podziwiam twą przenikliwość, drogi Pawle — odrzekła pani Czykk. — Odrazu odgadłeś całą prawdę. O, tak. Maleństwo wcale nie tak zdrowe, jakby tego pragnąć można. Władze umysłowe rozwijają się niezmiernie szybko, a wątły organizm zaledwie może znieść polot wzniosłej duszy. Boże, jak mądrze, jak roztropnie mówi to cudowne dziecko. Nie do wiary! Nie do pojęcia! Czy przypominasz sobie Lukrecyo, jak rozprawiał wczoraj o pogrzebie?
— Otoż o to właśnie chodzi — przerwał pan Dombi — że ktoś na górze nasuwa memu synowi niewłaściwe myśli. Wczoraj wieczorem zaczął ze mną rozmowę o swych kościach. Chciałbym wiedzieć, co komu do kości mego syna? Wszakże to nie szkielet?
— Jak to być może! — z przestrachem zawołała pani Czykk.
— Spodziewam się! A tu znowu pogrzeb! Kto śmie mówić synowi memu o pogrzebie? Czyśmy to grabarze?
— Jak to być może! — z tym samym przestrachem zawołała pani Czykk.
— Kto nasuwa synowi memu takie czarne myśli? Wczoraj nie na żarty mię przestraszył. Luizo, kto takie myśli wbił mu do głowy?
— Tu niema o czem długo debatować. Prawdę mówiąc, niańka naszego maleństwa nie ma bardzo wesołego temperamentu. To jakaś...
— Córa Momusa — skromnie dorzuciła panna Toks.
— Właśnie. Ale też za to uważna, dbała, gorliwa i wcale niewymagająca. Przytem kobieta skromna i cicha. Jeżeli mały zwątlał po swej ostatniej słabości, jeśli nie jest tak zdrów i silny, jakby można życzyć, jeżeli się rozkleił i przez czas jakiś nie będzie zdolny do władania swymi...
Pamiętając o wymówce co się tyczy kości, pani Czykk nie śmiała użyć tego słowa i nie umiejąc dokończyć myśli, czekała natchnionej pomocy od przyjaciółki, która niepewnym głosem dodała:
— Swymi członkami...
— Członkami? — powtórzył pan Dombi.
— Lekarz domowy dziś rano mówił, zdaje mi się o nogach, droga Luizo — prawda?
— Tak, mój aniele, mówił o nogach. Dla czego mię o to pytasz? Wszak słyszałaś. A zatem jeżeli nasz miły Pawełek straci na razie władzę w nogach, niema się o co niepokoić; dzieci w ogóle w jego wieku podlegają takim niemocom, a im je wcześniej zniesie, tem lepiej. Sam wiesz o tem, drogi bracie.
— Nie wątpię Luizo o twem szczerem przywiązaniu do przyszłego reprezentanta mego domu. Tak tedy pan Pilkins dziś rano mówił o Pawełku.
— Mówił. Byłyśmy tu i słyszały. Wiesz, jak panna Toks dba o wszystko, co dotyczy naszego aniołka. A co to za lekarz — ten Pilkins! Podziwu godny lekarz. Badał go kilka dni temu i mówił, że wszystko idzie, jak trzeba. Słyszałyśmy to z panną Toks i możesz być spokojny, drogi Pawle. Dziś zaś zalecał Pawełkowi morskie powietrze, w czem godzę się z nim całkowicie. Rada bardzo roztropna.
— Morskie powietrze? — powtórzył pan Dombi.
— Tak. Niema się czem niepokoić. Dzieciom moim Jerzemu i Fryderykowi także ordynowano w swoim czasie morskie powietrze. Sama też nieraz zeń korzystałam. Cóż tu dziwnego? Morskie powietrze bardzo korzystnie działa. Zgadzam się z tobą, Pawle, że może czasem nieostrożnie w dziecinnym pokoju mówiono o rzeczach, obcych duszy młodocianej. Ale jak uchronić dziecko z tak olbrzymiemi zdolnościami? Sprawność umysłu niesłychana! Gdyby to było zwyczajne dziecko, zaręczam, żeby się nic nie stało. Myślę, że chwilowe oddalenie się z tych miejsc, brajtońskie powietrze a zwłaszcza ćwiczenia ciała i duszy pod kierownictwem tak doświadczonej, rozumnej kobiety, jak naprzykład pani Pipczyn...
— To znowu co za pani Pipczyn, Luizo? — niecierpliwie pytał pan Dombi, niemile dotknięty wzmianką o kobiecie, której nawet z nazwiska nie znał.
— Pani Pipczyn, — drogi Pawle, szanowna stara dama, wdowa po czcigodnym i bardzo znanym dżentlmenie. Panna Toks wybornie wie o niej wszystko. Od niejakiego czasu ta szlachetna ledi poświęciła się wyłącznie wychowaniu i wykształceniu dzieci z takiem powodzeniem, że uzyskała rozgłos we wielu lepszych domach. Mąż jej umarł z rozpaczy z powodu... jak mówiłaś, moja droga? Zawsze zapominam szczegóły. Umarł z rozpaczy z powodu...
— Z powodu pompowania wody z peruwiańskich kopalni.
— Nie żeby on tam pompował wodę z kopalni, tylko kapitału użył na to przedsiębiorstwo i stracił wszystko co do szylinga. Wierzę, że pani Pipczyn wybornie wychowuje dzieci i nikt jej w tej sztuce nie dorówna. Nieraz o niej słyszałam w znakomitych domach, a wiesz, Pawle, w jakich domach bywałam do urodzenia twego syna.
Tu pani Czykk skierowała wymowne spojrzenie na bronzowe popiersie Wiliama Pitta, jakby chciała rzec: i tam mnie przyjmowano.
— Co do pani Pipczyn i ja muszę powiedzieć — zauważyła panna Toks z niewinnym rumieńcem na twarzy że pochwała pańskiej drogiej siostry nie przesadzona. Wiele dam i panów z najlepszego towarzystwa zawdzięczają jej swe wychowanie. Pańska pokorna sługa też miała szczęście korzystać z jej wskazówek i przyznaję, że do grobowej deski nie zapomnę szczytnych zasad moralności, wpojonych w me serce.
— Jak mam panią rozumieć? Czy ta szanowna dama utrzymuje zakład wychowawczy?
— Doprawdy nie umiem orzec, czy godzi się panią Pipczyn nazwać właścicielką naukowego zakładu. Nie jest to nic w rodzaju szkoły przygotowawczej; zakład jej w pewnym rodzaju jest wychowawczo-naukowym przytułkiem dla szlacheckich dzieci...
— Przyjmuje ona dzieci tylko z najwyższych kół — dodała pani Czykk.
— O, naturalnie. Tam nie każdego przyjmą.
Wszystko to wyglądało wcale nieźle. Małżonek pani Pipczyn zginął od kopalni peruwiańskich — bardzo dobrze. Domowy lekarz radzi synowi zmianę powietrza i rozstanie z rodzicielskim domem, a pan Dombi przestałby chyba być sobą, gdyby, syn jego po takiej ordynacyi choć godzinę bawił w Londynie. Niema co mówić, byłaby to tama w drodze do wielkiego celu. Poleceniom siostry i panny Toks można było ufać: obie uwielbiały Pawełka, a gdy się decydują na chwilową z nim rozłąkę, to widać pewne dobroczynnych następstw jej, gdyż w innym wypadku nikomu ani na moment nie powierzyłyby skarbu. Zginął od udaru sercowego w kopalniach peruwiańskich — oto zgon godny dżentlmena — myślał pan Dombi.
— Któż ma jechać z Pawełkiem, jeżeli jutro po zebraniu niezbędnych informacyi zdecydujemy się wysłać go do Brajton?
— Zdaje mi się — mówiła pani Czykk — że go teraz nigdzie nie można wysyłać bez Florci. Zanadto przywiązał się do siostry i nie zechce się z nią rozłączyć. Dziecię ma swe kaprysy, mój drogi.
Pan Dombi odwrócił się, zwolna zbliżył się do szafy i wyjął na chybi-trafi jakąś książkę.
— A kto poza tem, Luizo? — pytał, niedbale kartkując książkę.
— Rozumie się Wikkem. Prócz Wikkem nikt niema potrzeby z nim jechać. Pawełek będzie w takich rękach, że wszelki dozór tylko przeszkadzałby pani Pipczyn. Zresztą, rozumie się, że nie zaszkodzi, jeżeli sam choć raz na tydzień pojedziesz do Brajton.
— Tak, pewnie — rzekł sucho pan Dombi i przez godzinę patrzał w książkę, ani słowa nie mówiąc.
Wysławiana pani Pipczyn była to sobie bardzo niepozorna a nawet brzydka staruszka, skulona we dwoje, pomarszczona, jak kiepski marmur, z nosem zakrzywionym i szaremi oczami, które możnaby — zdawało się — przez czas jakiś młotem kuć na kowadle bez szkody. Czterdziestka minęła od chwili, gdy szlachetny pan Pipczyn kark skręcił w peruwiańskich kopalniach, a niepocieszona wdowa dotąd nosiła żałobę tak ponurej, martwej barwy, że ciemniej się robiło od samej jej obecności, jakby odgrywała rolę gasiciela światła. W dziedzinie wychowania w istocie uzyskała rozgłos, cały zaś jej sekret polegał na tem, że zwykle dawała dzieciom to, czego nie cierpiały, a zabraniała tego, co lubiły. Bo to miało wcześniej zaprawiać dzieci w panowaniu nad bujnemi skłonnościami. Wogóle pani Pipczyn była niewiastą swarliwą, oschłą — i jeżeli był u niej ten charakter od lat czterdziestu, to ma się pokusę myśleć, że peruwiańskie pompy dobywały nie wodę z kopalni, lecz wielkie uczucie ludzkości z jej serca.
Dom tej dręczycielki dziatwy znajdował się w Brajtonie nieopodal od brzegu morza na kredowym, krzemienistym i bezpłodnym gruncie, gdzie w kwietnikach przed domami nic nie rosło oprócz nagietek. Powietrze latem nie przenikało do domu pani Pipczyn, zimą zaś nie mogło się zeń oswobodzić. Zaduch powiększały gliniane we wszystkich oknach stojące wazony z kwiatami, które po całym zakładzie rozsyłały wyziewy ziemi. Pani Pipczyn widocznie wielbiła botanikę i wszelkie gatunki państwa roślinnego żywiła. W wyborze roślin zachowywano pewną symetryę, dostosowaną do harmonii z otoczeniem. Tu stało pół tuzina kaktusów, wijących się koło prętów niby żmije; tam też kaktusy rozstawiały swe szerokie kleszcze jak raki morskie; owdzie wijące się rośliny bawiły oko liśćmi chwytnymi. Wszystkie te mniej więcej niezwykłe okazy panoszyły się na oknach, szczelnie zawartych w każdej porze roku. Lecz dla dopełnienia widowiska jeden wielki wazon zawieszony był u sufitu, skąd we wszystkie strony wyłaziły długie zielone liście jak pająki, których było także mnóstwo, nawet z kleszczami, w błogosławionem tem ustroniu.
Pani Pipczyn zwykle żądała dużej ceny za pensyonarzy i umiała nadać sobie pozór wyniosły wobec tych, którzy jej potrzebowali. Uchodziła też za stanowczy charakter, wyborną znawczynią dzieci. Z taką reputacyą zdobyła sobie z czasem majątek, co pomagało jej do utrzymania godności. W trzy dni po rozmowie o niej w domu pana Dombi miała przyjemność zawarcia doskonałej umowy ze znakomitym kapitalistą, przyjmując do swego zakładu Florcię i jej braciszka.
Pani Czykk i panna Toks odbyły szczęśliwie podróż do Brajtonu, powierzały z rąk do rąk szlachetnego swego pupila i wróciły. Pani Pipczyn, oparta o kominek, badała od stóp do głowy nowych pensyonarzy ze znawstwem starego żołnierza. Tymczasem kuzynka jej i niewolnica, kobieta średniego wieku, sucha jak szczapa, z wstrętnymi pryszczami na nosie, zdejmowała czysty kołnierzyk ze szyi wychowańca Biterstona. Druga i ostatnia pensyonarka, panna Panki, siedziała w tej chwili w kozie za to, że ośmieliła się trzykrotnie podskoczyć przy gościach.
— Otóż poznaliśmy się, mój drogi — zwróciła się pani Pipczyn do Pawełka. — Czy ci się podobam?
— Myślę, że mi się pani nigdy nie spodoba — odrzekł Paweł. — Trzeba mi stąd wyjechać. To nie mój dom.
— Naturalnie. Ten dom jest moim.
— Wstrętny dom! — zauważył Pawełek.
— Jest kącik jeszcze gorszy; tam zamykają złe dzieci.
— Był on tam kiedy — w tym zakątku? — pytał Paweł, wskazując Biterstona.
Pani Pipczyn kiwnęła głową. Paweł tego dnia miał dużo roboty: gorliwie badał swego nowego kolegę Biterstona i czynił tajemnicze, nawet straszne obserwacye.
O pierwszej podano obiad, przeważnie roślinny. Wtedy zjawiła się i panna Panki, cicha drobna dzieweczka z błękitnemi oczami; codzień rano płukali ją we wodzie i nacierali tak, że wkrótce kości jej powinnyby się były oddzielać od ciała. Pani Pipczyn, uwolniwszy ją z kozy, nie zaniedbała wymierzyć obroku duchownego, że każdy, kto przy gościach skacze, ściąga na duszę grzech ciężki i powinien zrzec się nieba.
Utrwaliwszy tę głęboką prawdę w sercu występnej, podała jej wodnistą zupę z kaszy, potrawę, jak wiadomo, zdrową zwłaszcza dla dzieci. Kuzynka pani Pipczyn, Beryntia, dostała porcyę prosięciny na zimno, a sama pani jadła osobno dla niej specyalnie przygotowane kotlety baranie, od których rozchodziła się smaczna woń.
Miała przepis wyjątkowy spożywania gorących potraw — i to właśnie baranich kotletów. Po jedzeniu, dzieci wedle zwyczaju miały odmawiać modlitwę dziękczynną włącznie z podziękowaniem pani domu za dobry obiad. Pani Pipczyn też pomodliła się i poszła spać: wypoczynek po kotletach gorących był niezbędny jej zdrowiu. Dzieci zaś pobiegły do pokoju, którego jedyne okno zwracało się ku kredowej ścianie; koło niej stała beczka z wodą, a ten karcer obecnie był, można powiedzieć, jedynem wesołem miejscem w domu.
Dzieci zaczęły się bawić, a zabawy te wkrótce ku powszechnemu żalowi przerwane zostały gniewnym stukiem w ścianę pani, której spoczynek przerywano. Wtedy Berry szeptem opowiadała zajmujące bajki, co ciągnęło się do zmroku. Przy herbacie pensyonaryusze nasycać się mogli mlekiem, wodą, chlebem, masłem. Pani Pipczyn nalewała sobie herbatę z osobnego czarnego czajnika i z apetytem spożywała na maśle podpiekane grzanki. Ale ani kotlety gorące ani gorąca herbata i gorące grzanki nie rozgrzewały zimnej duszy pani Pipczyn. Wciąż zrzędziła a nieruchome szare oczy nie łyskały ani myślą ani uczuciem.
Po herbacie Berry przyniosła stoliczek z rysunkiem sztandaru królewskiego na blacie i gorliwie zabrała się do pracy, a pani Pipczyn, nałożywszy okulary, otworzyła księgę w zielonej oprawie i nad nią gorliwie zaczęła kiwać głową. Ile razy się budziła, dawała szczutka w nos Biterstonowi, którego także sen poczynał morzyć.
Nareszcie nadeszła godzina snu i dzieci poszły do łóżek. Berry bała się spać sama w ciemnym pokoju, to też pani Pipczyn co wieczora własnoręcznie wyganiała ją na górę, jak owieczkę — a i potem dziewczynka długo jeszcze wzdychała w samotności. Około pół do dziesiątej pani Pipczyn wydobyła z pieca gorące ciastko — i w pokoju rozeszła się przyjemna woń, która na parę minut zmieniła zwykły zapach ustronia. Za pół godziny wszystko pogrążyło się we śnie.
Nazajutrz śniadanie podobne było do wczorajszej kolacyi z tą różnicą, że pani Pipczyn jadła bułkę i wydawała się jeszcze surowszą, niż zwyczajnie. Pan Biterston czytał z księgi rodzaju początek, utykając na imionach własnych. Po tej pouczającej lekturze Berry odesłano do kąpieli, a Biterston miał odbyć swoją porcyę katuszy w morzu, skąd wyszedł siny i osłabiony. Paweł i Florcia spacerowali wzdłuż wybrzeża w towarzystwie Wikkem, która przez cały czas zalewała się łzami i skarżyła gorzko na swój los sierocy. O dziesiątej zaczęła się nauka. Pani Pipczyn uważała, że umysł dziecinny pokryty grubą warstwą ciemnoty; należy ją rozszarpywać, jak małżowinę ostrygi; to też lekcye jej na dzieci wywierały wpływ ogłuszającej burzy. Treścią lekcyi bywał zazwyczaj zły chłopczyk lub zła dziewczynka, a doświadczony pedagog w końcu poskramiał je, jak dzikie lwy lub niedźwiedzie. Pani Pipczyn nawet nie podejrzewała, że dziecię jak kwiat stopniowo się rozwija, a wymaga czułej troski i opieki.
Takie było życie w zakładzie pani Pipczyn. W sobotę pod wieczór przyjeżdżał pan Dombi i Florcia z Pawełkiem chodzili doń na herbatę do hotelu. Bawili u ojca przez niedzielę a zazwyczaj przed odjazdem udawali się na przejażdżkę. W czasie tych spacerów pan Dombi rósł co chwilę niby owi sławni wrogowie Falstafa i zamiast jednego pana w wełnianej kurtce wydawał się całym tuzinem. Niedzielny wieczór bywał najnudniejszy. Złość pani Pipczyn wówczas przemieniała się we wściekłość. Panna Panki wracała z Rottendynu od ciotki w głębokiem zasmuceniu, a pan Biterston, którego rodzina mieszkała w Indyach, musiał w czasie modlitw pani Pipczyn siedzieć na miejscu nieruchomo z rękami na krzyż złożonemi bez drgnięcia. Ceremonia ta tak dokuczyła chłopcu, że raz w sobotę wieczorem zwrócił się do Florci z prośbą, czyby mu nie mogła wskazać drogi do Bengalu?
Wszyscy jednak sądzili, że pani Pipczyn po mistrzowsku wychowuje dzieci i w tem mniemaniu nie było przesady. Chłopiec mógł być sobie ruchliwy i bujny, a po dwóch miesiącach życia pod tym gościnnym dachem stawał się cichutki, jak woda, jak trawa. Mówiono, że ten sposób życia zaszczyt przynosi miłującemu sercu pani Pipczyn. Poświęciła się wychowaniu dzieci z abnegacyą, a zajęcia te były najlepszym środkiem przeciwko smutkowi po stracie męża.
Pawełek siedział w foteliku koło kominka i jak zwykle z uwagą patrzał na szanowną damę. Pozornie nawet nie wiedział, co to nudy, skoro z takiem skupieniem mógł rozglądać panią Pipczyn. Nie lubił jej i nie obawiał się, lecz oblicze jej wydawało mu się godne uwagi. Siedział tedy, patrzał, grzał ręce i znów patrzał, nie odrywając oczu do chwili, aż pani Pipczyn przy całem swem męstwie nie zaczynała mieszać się pod tem spojrzeniem. Raz, gdy zostali sami, pani Pipczyn spytała, o czem myśli.
— O pani.
— Cóż ty o mnie myślisz, kochanku?
— Myślę, że pani musi już być bardzo stara. Ile też pani ma lat?
— O to nie powinieneś pytać — z gniewem odrzekła szanowna dama — i na przyszłość nie waż się mówić o tych sprawach.
— Dla czego?
— Bo to niegrzecznie.
— Niegrzecznie?
— Tak, niegrzecznie.
— A Wikkem mówi, że niegrzecznie zajadać gorące kotlety i grzanki, gdy drudzy jedzą suchy chleb — odrzekł Paweł z naiwną miną.
— Twoja Wikkem — zawołała sina z gniewu pani Pipczyn — złe, zuchwałe i bezwstydne bydlę.
— Co to znaczy? — spytał Paweł.
— Poznasz wiele, gdy zestarzejesz, kochanku. Przypomnij sobie powiastkę o nieszczęsnym chłopcu, którego na śmierć pobódł szalony byk za to, że wciąż pytał.
— A jakże szalony byk mógł wiedzieć, że chłopczyk zadaje pytania? Nikt nie zbliży się do byka, który oszalał i nie będzie z nim przecież rozmawiał.
— Więc ty nie wierzysz tej powiastce? — mówiła ze zdumieniem pani Pipczyn.
— Nie wierzę.
— No, a gdyby ów byk był spokojny — czy i wówczas nie dałbyś wiary?
Ponieważ Paweł nie rozpatrywał zagadnienia z tego punktu widzenia i wywody swe osnuł na domniemanym szale byka, uczuł się na ten raz pokonanym. Lecz w tej chwili zaczął porównywać, rozważać i utkwił tak badawczy wzrok w pytającej, że uznała za lepsze odejść i odczekać, aż o wszystkiem zapomni.
Odtąd jakaś dziwna siła magnetyczna wlokła panią Pipczyn do Pawełka, podobnie jak i on czuł ku niej pociąg nieodparty. Sadzała go przy kominku koło siebie tak, że małą twarzyczkę jego ocieniała jej czarna suknia. Jeszcze usilniej badał każdy rys, każdą zmarszczkę na twarzy sąsiadki i tak przenikliwie wpatrywał się w jedyne szare jej oko, iż niekiedy musiała je zamykać, udając śpiącą. Miała ona i starego czarnego kota, który też sadowił się koło kominka, mruczał egoistycznie i dziko wytrzeszczał oczy na ogień, dopóki zwężone źrenice nie stawały się podobne do wykrzykników. Gdy całe towarzystwo wieczorem zebrało się u kominka, pani Pipczyn niezwykle podobna była do starej wiedźmy, a Pawełek i czarny kot wydawali się duchami w jej niewoli — i niktby się nie dziwił, gdyby w noc jaką burzliwą nagle wylecieli kominem na Łysą górę.
Ale to się nie stało. I kot, i Paweł, i pani Pipczyn codzień siadali na zwykłych miejscach, w zwykłych pozach — zdrowi i cali. Unikając towarzystwa Biterstona, Paweł studyował panią Pipczyn, kota i płomienie, jak gdyby to były czarodziejskie księgi w trzech tomach.
Pani Wikkem miała własny pogląd na dziwactwo Pawła, pogląd zgoła niepocieszający, odpowiedni do jej chorobliwie utyskującej natury.
Pani Pipczyn zaś zastosowała względem niej środki policyjne, aby jej własne „bydlę“ — jak nazywała sługę swoją — pod żadnym pozorem nie komunikowało się z tą niegodziwą. Żeby cel ten osięgnąć, nie żałowała czasu na potajemne śledzenia z za drzwi: ukryta za drzwiami czekała, aż jej „bydlę“ zbliży się do pokoju Wikkem i wówczas zjawiała się i klęła energicznie i wyszukanie. Na nieszczęście środek ten nie dał się zastosować do kuzynki Beryntyi, która cały dzień chodziła wszędzie, pełniąc liczne i skomplikowane obowiązki. Berry mogła więc porozumiewać się z Wikkem.
— Jaki on ładny podczas snu — rzekła raz, stając przed łóżeczkiem Pawła.
— Biedactwo! Dobrze, że choć podczas snu Bóg daje mu piękność.
— Ależ on przystojny, choć nie śpi.
— Ale nie, nie! On jak dwie krople wody podobny do Betsy Dżen, mego wuja.
Berry ze zdziwieniem spojrzała na mówiącą, nie pojmując związku pomiędzy Pawłem Dombi a Betsy Dżen.
— Widzi pani, żona mego wuja zmarła zupełnie tak, jak jego matka. Córka mego wuja zupełnie podobna do pana Pawła. Jej także czasami coś się takiego działo, że i spojrzeć straszno.
— Cóż takiego?
— A to, że ja za nic nie chciałabym nocować sama z Betsy. Za nic, choćby mnie złotem obsypano.
Berry pytała, dla czego? Ale Wikkem tajemniczo ciągnęła:
— Betsy Dżen, powiem pani, była dzieckiem cichem i łagodnem. Zniosła wszystkie dziecinne choroby, wszystkie co do jednej. Spazmy nic nie znaczyły dla niej, tak samo mniej więcej, jak dla pani pryszcze.
Berry mimowolnie zadarła nos do góry.
I oto... nieboszczka matka Betsy Dżen zaczęła odwiedzać z tamtego świata swą córkę... ale jak odwiedzać! Jak to czyniła i kiedy i czy dziecko poznawało matkę, tego nie wiem, ale napewno wiem, że nocami opiekowała się Betsy Dżen zmarła matka! Może pani myśli, że to bajka. Niech pani sobie myśli, ja się nie gniewam. Nawet radzę pani uważać to za bajkę: będzie pani raźniej na tym przekl... daruje pani — na tym przeklętym cmentarzu, na którym żyjemy. Pawełkowi, zdaje się, coś się przyśniło. Niech mu pani natrze kark, panno Berry.
— A zatem pani myśli, że i do niego także przychodzi matka?
— Betsy Dżen — ciągnęła najpoważniej Wikkem — wyschła jak deska i straciła pozór dziecinny, jak on. Patrzę na nią bywało a ona siedzi, siedzi i myśli nie wiedzieć o czem, jak on. Przemawiam do niej bywało, a ona spogląda na mnie, jak staruszka, jak on.
— Czy córka pani wujaszka żyje?
— Żyje, Bóg z nią, wyszła za bronzownika — mówiła z powagą Wikkem — ona żyje.
Sprawiło to takie wrażenie, jak gdyby ktoś inny umarł i Berry zapytała: kto taki?
— Nie chciałbym pani niepokoić — mówiła Wikkem poważnie. — Proszę się nie dopytywać.
Było to dobrym środkiem do naglenia o odpowiedź. Berry nalegała. Wikkem po pewnej chwili obejrzała się, popatrzyła na Pawełka i tajemniczo rzekła:
— Betsy Dżen lubiła wielu, ale zupełnie nie tak, jak dzieci; dziwnie się przywiązywała. I cóż pani powie? Wszyscy, kogo lubiła, pomarli, wszyscy co do jednego. Ten niespodziany koniec tak przeraził kuzynkę pani Pipczyn, że bez tchu patrzyła na Wikkem. Ta zaś kiwała głową, ukazując palcem na łóżeczko Florci i na podłogę w tem miejscu, gdzie był pokoik, w którym zazwyczaj pani Pipczyn spożywała gorące ciastka.
— Wspomni pani moje słowa, gdy czas nadejdzie i podziękuje pani Bogu, że Pawełek nie lubi jej. Mnie chwała Bogu znieść nie może i ja jestem spokojna o siebie, choć prawdę mówiąc, życie w tem więzieniu nieosobliwe — daruje pani. Berry tak się przejęła, że nie miała odwagi zbliżyć się do łóżeczka dziecka i myślała, jakby tu się uwolnić raz na zawsze od nacierania mu karku. W tej chwili Paweł ocknął się, usiadł w łóżeczku i wołał Florci. Włoski się rozsypały, twarzyczka była w ogniu; widział jakiś straszny sen.
Florcia natychmiast zerwała się z pościeli, nachyliła aż nad poduszeczkę przerażonego braciszka i wkrótce utuliła swą piosnką. Wikkem proroczo pokazała małą grupę i łzawe oczy podniosła ku niebu.
— Dobranoc — rzekła — dobranoc. Ciotka pani dość długo żyła na świecie i smucić się po niej pani nie będzie.
Tym pocieszającym słowom towarzyszył wzrok pełen rozpaczliwego smutku. Pozostawszy z dziećmi, zauważyła, że wiatr dmie, jakby opłakiwał śmierć czyją. Tak melancholijnie nastrojona siedziała do północy, aż sen zamknął jej powieki. Trudno powiedzieć, czy wróżba o niewątpliwej śmierci pani Pipczyn bardzo dotknęła czułego serca kuzynki; w każdym razie panna Beryntia była rada, gdy ciotka wszedłszy do jej pokoju, obsypała ją wymówkami, które zupełnie usuwały myśl o blizkiej śmierci. Następnej niedzieli była też zupełnie zdrową a zastawione jej mięsne i gorące dania znikały jak zwykle z talerzy.
Pawełek jak dawniej badawczo wpatrywał się w panią Pipczyn. Siły jego nieco się wzmocniły, ale przechadzka po wybrzeżu morskiem męczyła go.
Wynaleziono mu też wózek, gdzie mógł wygodnie leżeć z elementarzami swymi, a zgrzybiały starzec ciągnął wózek.
Za swym woźnicą, z Florcią obok wózka i ślamazarną Wikkem, która musiała iść z tyłu, Paweł codzień wyjeżdżał na brzeg oceanu i godzinami tam leżał lub siadywał. Wtedy nikt mu tak nie dokuczał, jak dzieci, oczywiście z wyjątkiem Florci.
— Odejdź odemnie, proszę cię — mawiał zwykle, gdy zbliżał się doń jaki chłopczyk. — Dziękuję ci, tylko idź sobie stąd.
Czasem dzieciak jakiś ze współczuciem pytał o zdrowie.
— Bardzo dobre, dziękuję — odpowiadał Pawełek — ale bądź łaskaw odejść sobie. Lepiej zrobisz, gdy pójdziesz się bawić.
A gdy dzieciak odbiegł, zwracał się do Florci i mówił:
— Nie trzeba obcych, prawda? Pocałuj mnie, Florciu.
Wtedy bardzo niechętny bywał dla Wikkem i cieszył się, gdy szła sobie zbierać muszle lub gawędzić ze sługami. Lubił samotność, a jeżeli obok siedziała Florcia, czytała lub opowiadała, wiatr muskał mu policzki i woda podmywała kółka wózka, wówczas nic mu do szczęścia nie brakło.
— Florciu — pytał raz — gdzie leżą te Indye, w których mieszka rodzina Biterstona?
— O, daleko, strasznie daleko.
— Na całe tygodnie?
— Tak, kochanku, na całe tygodnie podróży dniem i nocą.
— Gdybyś ty, Florciu, była w Indyach — rzekł po chwilowym namyśle — jabym.... co to zrobiła mama?... zawsze zapominam.
— Pokochałbyś mnie — podpowiedziała Florcia.

— Nie to, nie to. Czyż ja ciebie nie kocham, Florciu? Ale tamto co?
Spotkanie na schodach.
— Aha, wiem... jeżelibyś była w Indyach, ja umarłbym bez ciebie.

Florcia rzuciła robótkę, pochyliła się nad poduszką i zaczęła go pieścić.
— I jabym umarła, gdyby nas rozłączyli. Ale po co o tem myśleć? Teraz ci lepiej, zdaje się.
— O, ja mam się teraz dobrze, bardzo dobrze. Ale o tem wcale nie myślę. Teraz ciągle mi się zdaje, że umarłbym z tęsknoty, gdyby ciebie ze mną nie było.
Innym razem na tem samem miejscu zasnął i długo spał spokojnie; w tem zbudził się, usiadł i zaczął się mocno wsłuchiwać.
Florcia spytała, czy mu się co śniło.
— Chcę wiedzieć, co ono mówi? Powiedz mi, Florciu, co mówi morze?
Odpowiedziała, że szumią fale i nic więcej.
— Tak, fale szumią; ale ja wiem, że zawsze coś mówią. Zawsze to samo gwarzą fale morza. A co tam nad falami?
Wstał i wpatrywał się we widnokrąg.
Florcia odrzekła, że tam brzeg przeciwległy. Ale nie o tem myślał. Myślał o tem, co było dalej, dalej, dalej...
Takie rozmowy powtarzały się. Czasem wśród ożywionej rozmowy ucinał i wsłuchiwał się w tajemniczy poszum fal morskich; potem wstawał i długo wpatrywał się w bezkresną dal horyzontu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.