<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX. Bieda z drewnianym miczmanem.

Młody Walter Gey, obdarzony z natury niemałym zasobem romantycznych skłonności, które w rozwoju swym nie spotkały żadnej przeszkody pod zacisznym dachem starego Salomona, ani na chwilę nie mógł zapomnieć o dziwnej przygodzie Florci z dobrą babką, panią Braun, a podniecony pociągiem do cudowności, wciąż o tem myślał, aż wreszcie z upływem czasu stało się to ulubionem zajęciem jego bujnej wyobraźni. Marzył on zwłaszcza o tym momencie, kiedy to los uczynił go główną osobą pamiętnego wydarzenia.
Wuj Sol i kapitan Kuttl swemi uwagami rozżarzali jeszcze bardziej kipiącą wyobraźnię młodzieńca. Godni przyjaciele co niedzielę uważali za swój prosty obowiązek niby przygodnie porozmawiać o Ryszardzie Wittingtonie, owym znamienitym bohaterze dziejów angielskich, który udał się do Indyi bez szeląga, z jednym kotem, a wrócił milionerem i, o cudo, trzykroć bywał lordem-majorem, prezydentem rady miejskiej. Na domiar kapitan Kuttl wynalazł starodawny poemat opiewający nie zmyślone, lecz prawdziwe zdarzenia, jakto pewien młody człowiek, węglarz, zakochał się w prześlicznej Peggi, która go też serdecznie pokochała, — i jak nareszcie młodzi ludzie pobrali się pomimo srogich przeszkód ze strony ojca panny, znakomitego kapitana okrętowego. Ta zapalna historya, tak podobna do dziejów Waltera i Florci, wprawiała kapitana Kuttla w ogromny zapał we wszystkie rodzinne uroczystości, a szczególnie w dzień urodzin Waltera. Szedł wtedy do pokoju za sklepem, nucił swą ulubioną piosnkę i stopniowo się ożywiając, krzyczał wreszcie różnymi głosami, kończąc imieniem P-e-g-g-i każdą zwrotkę.
Tymczasem wesoły, prostoduszny Walter nie zdawał sobie sprawy ze swych uczuć. Bardzo polubił ulicę na brzegu rzeki, gdzie spotkał Florcię, gdzie szedł z nią, choć nic osobliwego nie miała. Wstrętne trzewiki chował w swym pokoju a wieczorami, leżąc w swem łóżeczku, tworzył fantastyczne wizerunki dobrej babki. Swoją drogą od owej pamiętnej przygody uważniej się ubierał i w chwilach swobodnych przechadzał się po ulicy, gdzie był dom pana Dombi, w nadziei spotkania Florci. Ale były to uczucia niewinne i nie przekraczały natury dziecinnej. Sześć lub siedm razy do roku młodzi ludzie kłaniali się sobie, spotkawszy się na ulicy.
Wikkem nie zwracała uwagi na tę znajomość, a panna Nipper była nawet rada spotkaniom. Czytała w oczach młodzieńca wyraz niezwykłej dobroci i była pewna, że ma dobre serce.
Tak Walter zamiast zapomnienia o swej znajomości z Florcią, jeszcze więcej do niej się zbliżył. Dziwny początek znajomości i różne drobne wydarzenia dały mu doskonały materyał do rojeń, w których Florcia wysuwała się na pierwszy plan. Co to z tego będzie? — myślał.
Nic, stanowczo nic. Ale nie byłoby od rzeczy, gdybym zaraz po pierwszem spotkaniu z Florcią wyjechał gdzieś daleko, do Indy i na przykład i przyjął służbę na wojennym statku. Spełniam cuda męstwa, biorę do niewoli tysiące wrogów, odkrywam nieznane wyspy, mówią o mnie w parlamencie, piszą w gazetach — i oto za lat pięć, dziesięć Walter Gey wraca do Londynu admirałem lub przynajmniej kapitanem pierwszej klasy. Florcia jeszcze będzie panną — ale jaką cudną panną! — ujrzy mnie w kwiecie lat, w błyszczących szlifach, znamienitym i sławnym — a choćby u pana Dombi kołnierzyk jeszcze wyżej sięgał i łańcuch dłużej zwisał, wezmę córkę, ożenię się i z tryumfe; powiozę na którą z odkrytych wysp.“ Walter zazwyczaj wśród tych marzeń szedł prędko. Lecz wszystkie one rozbijały się w druzgi o miedziany szyld biura Dombi i Syna, a gdy kapitan Kuttl z wujem Salomonem śpiewali wiekuistą pieśń o Ryszardzie Wittingtonie i córce kapitana, Walter doskonale rozumiał skromne swe położenie w kupieckiem biurze. Dzień upływał za dniem i Walter sumiennie i gorliwie pełnił swój prozaiczny obowiązek, rojąc fantastyczne zamki, wobec wspaniałości których bajki Salomona i Kuttla wydawały się skromnymi domkami. W okresie pipczyńskim Walter zmężniał, lecz zawsze odznaczał się tą samą prostodusznością, jaką poznaliśmy w ów wieczór, gdy wuj ze świecą poszukiwał w piwnicy starej madery.
— Co ci jest, wuju Sol? — pytał raz z troską Walter smutnego mistrza żeglarskich przyborów. — Nic dziś nie jadłeś i zdrowie twoje nietęgie. Może pójść po doktora, wujaszku?
— Nie pomoże doktór, kochanku. Nie znajdzie on dla mnie.....
— Czego, wuju? Kupców?
— To, to — odrzekł z westchnieniem Salomon. — Przydaliby się.
— Ach, mój mocny Boże! Patrzę na tych gapiów, którzy tuzinami snują się poprzed okna i radbym porwał którego za kołnierz, sprowadził do sklepu i zmusił do wyliczenia półsetki funtów gotówką za sprawunek. No i czego patrzysz, trutniu! — zawołał po cichu do starego pana, oglądającego teleskop. — Wytrzeszczył oczy i stoi. To wielka sztuka. Wejdź i kupuj, a ślepie już ja za ciebie wytrzeszczę.
Lecz stary pan zaspokoił ciekawość i wolniutko poszedł dalej.
— Znikł! Znikł, niecnota! Ufajże tu ludziom. Ale wiesz co, wuju. Nie godzi się poddawać smutkowi. Co robić. Posiedzimy nad morzem i zaczekamy pogody. Gdy pojawią się zamówienia, to będzie ich tyle, że przez lat sto nie wykończysz.
— Pewne to, że nie wykończę, mój drogi. Zamówienia nadejdą, gdy mnie w tym sklepie nie będzie.
— Nie marudź, wuju, proszę cię. Na co się przyda, gdy się będziesz smucił. Ej, wuju Sol! Niema zamówień, to pal je licho.
Salomon usiłował poweseleć i uśmiechając się, patrzał na swego bratanka.
— Wszakże nie stało się nic nadzwyczajnego, wuju Sol. Bądź szczery wobec mnie, nic nie kryj, jeśli spotkała cię jaka nieprzyjemność?
— Nie, nie, nie! Wszystko idzie, jak zwykle, naprawdę. Jaka nieprzyjemność, mówisz. Jakażby nieprzyjemność?
Walter nieufnie kręcił głową.
— Mówże z nim. Ja pytam jego, a on mnie. Słuchaj, wuju. Gdy widzę twą troskę, żal mi i przykro, że mieszkam z tobą.
Staruszek wpatrzył się w młodzieńca.
— Nie żartuję, wuju. Niema na świecie szczęśliwszego odemnie człowieka, gdy jestem z tobą, a mimo tego powtarzam: teraz i żal mi i przykro, że z tobą mieszkam, Widzę, że coś ci dolega.
— Co robić, kochanku, czasami, jak wiesz, bywam taki nudny.
— Wiesz, co myślę? Gdyby tu w tym pokoju zamiast mnie siedziała słodziutka i cieplutka staruszka, żona twoja, rozumie się, twoja łagodna, cicha, miła żona, któraby znała twe upodobania, tobyś się tak nie smucił. Nalewałaby herbatę, przypominała dawne czasy, zanuciłaby piosenkę... Co? Nieprawda? A ja co ci pomogę? Kocham cię, prawda, ale to zawsze tylko krewny, a co więcej — pusty chłopiec, któremu nie warto powierzać trosk swych. Oto widzę, przykro ci, masz może jaką wielką biedę — a jakże pomogę? Jak pocieszę? Jak? — krzyknął Walter i uderzył w stół, że półmisek spadł na ziemię i stłukł się.
— Walu, poczciwy mój Walu. Gdyby w tej komnacie przed laty czterdziestu z czemś siedziała moja żona, nigdybym jej tak nie kochał, jak ciebie, drogie moje dziecko.
— Wiem, wuju, doskonale wiem o tem. Ale żonie wyjawiłbyś swe sekrety, bo ona umiałaby nieść ci ulgę. A ja nic nie wymyślę.
— Nie, nie. Co za sekrety. Żadnych przed tobą nie miewam.
— No, a więc o co chodzi? Opowiadajże, wuju.
Salomon Hils wciąż uparcie zapewniał, że nic się nie stało. Walter udał, że wierzy.
— Doskonale. Przestańmy o tem mówić. Czas mi do biura. Za dwie godziny uwolnię się i dowiem się do domu. Myślę, że będziesz zajęty. Ale pamiętaj wuju, że jeżeli mnie zwodzisz, to ci już nie uwierzę i nigdy nie będę ci opowiadał o młodszym panu Karker.
Salomon kiwnął głową i machnął ręką. Walter rozmyślając o możliwych i niemożliwych środkach zdobycia majątku, biegł do biur Dombi i Syna z troską i zakłopotaniem.
Wtedy nieopodal od City na rogu Biskupiej ulicy mieszkał przysięgły taksator, handlujący meblami, które rozrzucone były w malowniczym nieładzie po dużym sklepie. Tuziny krzeseł tuliły się do umywalni, które opierały się o plecy bufetów, a te znów towarzyszyły stołom jadalnym. Wszystko to cieśniło się w różnych kątach z niemałym efektem. Cokolwiek w głębi na ślubnem łożu, ozdobionem czterema kolumnami, uprzejmie ułożyły się półmiski, talerze, szklanki, kieliszki, czarki, karafki i inne naczynia bogatej uczty wraz z półtuzinem chochli i lampą, gotową najłagodniejsze światło miłości i braterskiej przyjaźni rozlać na całe wesołe towarzystwo biesiadne. Rzędy karnisz i wspaniałych stor, przemocą rozdzielonych z oknami, najmilej zdobiły barykadę komód, a bezdomny kobierzec, rozłączony nielitosną dłonią z posadzką i dręczony w niedoli swej przejmującym wiatrem wschodnim, drgał i skręcał się w najgłębszej melancholii i wyrażał współczucie serdeczne rozdzierającym skargom fortepianów, codzień gubiących po jednej strunie, która pod oknem jęczała i wyła wskutek przedśmiertnych męczarni. Na domiar pan Brogli zgromadził w swym sklepie zbiór zegarów ściennych różnej ceny i dobroci, lecz zazwyczaj dobrze idących, choć obecnie wskazówki stanęły na zawsze, jak i finansowe sprawy ich dawnych właścicieli, którzy wraz z zegarami potracili drogocenne zwierciadła, odbijające teraz w magazynie z rupieciami ich ruinę.
Sam pan Brogli miał oczy łzawiące się, włosy twarde, postać krępą, niemały zasób roztropności i sprytu. Jak Maryusz na gruzach Kartaginy rozsiadał się na zwaliskach cudzego szczęścia wesoły i kontent z losu, zawsze mu przyjaznego we wszystkich zamiarach i zaczątkach. Niekiedy zaglądał do sklepu Salomona Hilsa zapytać o powodzenie wielce szanownego mistrza żeglarskich przyborów i Walter znał go o tyle, że kłaniał mu się grzecznie na ulicy. Znajomość z tandeciarzem Hilsa nie wiele dalej sięgała poza kapeluszową uprzejmość, to też Walter zdziwił się, gdy wierny swej obietnicy zabiegł z biura do sklepu i ujrzał pana Brogli w zadumaniu siedzącego w bawialni z rękami w kieszeniach.
— Jak się masz, wuju Sol! Jakże czujesz się teraz? — wołał Walter.
Staruszek siedział nieruchomo na drugim końcu stołu z okularami na oczach (nie na czole, jak zwykle) i w głębokiem zamyśleniu. Przy wejściu Waltera podniósł głowę i wskazał taksatora. Walter stropił się.
— Pan ma interes do mego wuja? — spytał.
— Proszę się uspokoić. Niema nic ważnego.
Walter spoglądał zakłopotany to na handlarza starzyzny, to na wuja.
— Widzi pan, mam u pańskiego wuja mały dłużek trzysta siedemdziesiąt funtów sterlingów. Termin minął — a oto dokumenty. Trzeba z pańskiem pozwoleniem zrobić zajęcie.
— Zajęcie! — zawołał Walter, wodząc oczami dokoła pokoju.
— Tak — mówił słodki Brogli — niech się pan nie lęka. Opiszemy teraz przedmioty, nic nadto. Sami to zrobimy, zgodnie i cicho. Przyszedłem bez policyi, jak pan widzi. Obejdziemy się bez niej. Wszak mnie panowie znacie.
— Ach, wuju! — zaczął Walter.
— Miły Walu! Pierwszy raz Bóg zesłał na mnie to nieszczęście, a jestem stary i całe życie uczciwie spędziłem.
Z temi słowy zdjął okulary, bo nie było celu ukrywać wzruszenia, zasłonił oczy i zaszlochał. Walter pierwszy raz w życiu widział szlochającego starca. Skamieniał i nie mógł słowa wyrzec.
— Wujaszku, drogi wujaszku, nie płacz, na miłość Boską nie płacz! Uspokój się. Panie Brogli, co mam uczynić?
— Radziłbym poszukać jakiego przyjaciela i z nim pomówić.
— Właśnie. Dziękuję panu. Wujku, biegnę do kapitana Kuttl i w lot wracam.
Pan zaś zaopiekuj się staruszkiem z łaski swojej. Pocieszaj go. Nie rozpaczaj, wujaszku. Da Bóg, wszystko będzie dobrze.
I nie słuchając starca, wybiegł, wstąpił do biura usprawiedliwić niedomaganiem wuja swą nieobecność i popędził do mieszkania kapitana Kuttla. Kiedy tak mknął ulicami — wszystkie przedmioty wydawały mu się inne. Wozy ciężarowe, omnibusy, karety, dyliżanse, przechodnie — wszystko to popychało się, ruszało, turkotało, jak zazwyczaj; lecz bieda, która dotknęła drewnianego miczmana, rysowała je w jakiemś innem oświetleniu. Domy i sklepy były inne niż zazwyczaj i Walter na ścianach czytał wielkie litery dokumentu tandeciarza. Pan Brogli wdrapał się ze swym dokumentem na kopuły, które ku niebu dźwigały się jakoś inaczej. Widnokrąg nawet odmienił się nie skutkiem chmur, lecz wskutek opisu ruchomości w sklepie mistrza żeglarskich przyrządów. Kapitan Kuttl mieszkał w pobliżu doków indyjskich na brzegu kanału, gdzie był most zwodzony dla okrętów towarowych. Stopniowe przejście od lądu do wody w miarę zbliżania się do rezydencyi kapitana Kuttla było dość zajmujące. Widok otwierały różnobarwne flagi restauracyi, a bezpośrednio za niemi szły sklepy z garderobą żeglarską: koszulami, kurtami, kapeluszami, spodniami z żaglowego płótna. Wnet potem zaczynały się kuźnie, gdzie niestrudzony młot od świtu do nocy walił w rozżarzone żelazo, tworząc kotwice i łańcuchy. Wnet ukazywały się domy z chorągiewkami ponad maszty bujającemi i z szyldami o sprzedaży bobu. A następnie kanały. Potem młyny. Potem znowu kanały, a dalej zbiorniki mętnej wody, zapchane okrętami. Jeszcze dalej w powietrzu woń wilgotnych desek, ruch handlowy zamieniał się ruchem masztów, wioseł, łódek. Grunt stawał się błotnisty i komunikacya niemożliwą. Następnie powietrze nasycało się zapachem rumu i cukru. Dopiero tu w całej okazałości odsłaniała się rezydencya kapitana Kuttla. Kapitan należał do rzędu tych wiekuiście jednakich, jakby z drzewa wystruganych ludzi, których wyobrazić sobie nie można bez ich uniformu.
Kiedy Walter zastukał, kapitan wytknął głowę z okna i zawołał: jak się masz, kochanku! Miał lśniący kapelusz ceratowy i granatową kurtkę, z pod której niby żagle sterczał gruby, wysoki kołnierzyk. Wszystko jak zwykle. W tem ubraniu Walter wśród miliona różnorodnych postaci odrazu wyróżniłby kapitana Kuttla, jak rzadkiego zamorskiego ptaka, u którego pióra wiecznie te same.
— Słuchaj, Walu, stukaj jeszcze i chwilę zaczekaj. Dzisiaj piorą. Stukaj głośno.
Niecierpliwy młodzian zaczął tak łomotać we drzwi, jak nikt jeszcze nigdy nie dobijał się do skromnego mieszkania kapitana.
— To już za ostro! — zawołał kapitan i w tej chwili ukrył głowę, jakby oczekiwał burzy.
Oczekiwanie okazało się usprawiedliwione. Za chwilę przybiegła do drzwi półwieczna wdowa z rękawami zawiniętymi, cała pianą okryta, a fartuchem od ukropu mokrym. Nie zwracając uwagi na Waltera, obejrzała najpierw młotek, a potem, patrząc na młodzieńca z góry do dołu, wyraziła zdziwienie, że młotek jeszcze cały.
— Kapitan Kuttl w domu — rzekł Walter z ugodowym uśmiechem. Widziałem go.
— Naprawdę? — pytała zajmująca wdówka — widziałeś go pan?
— Nawet z nim rozmawiałem.
— Nawet? Więc to tak? Bądź pan łaskaw oświadczyć kapitanowi wyrazy uszanowania od Mac Stinger i oznajmić, że skoro mu się podoba przez okno rozmawiać z gośćmi, proszę go, aby na przyszłość sam sobie drzwi otwierał.
— Spełnię polecenie pani, tylko racz mię! pani wpuścić.
Wejście zamykała drewniana przegroda i Walter nie śmiał jej przeskoczyć, aby nie rozgniewać jeszcze bardziej wdówki.
— Jeśliś pan miał odwagę rozbijać drzwi — krzyczała gniewnie — możesz pan przeskoczyć przegrodę.
Walter przyjął te słowa za znak pozwolenia i przeskoczył. Pani Mac Stinger oburzyła się i wołała: od jak dawna prawo pozwala obrażać dom wolnej angielki i kto upoważnił byle jakich włóczęgów do wciskania się do jej domu? Ale Walter nie uznał za potrzebne odpowiadać na te zagadnienia i przez sztuczne mgły na schodach, spowodowane praniem, wbiegł do pokoju kapitana Kuttla, którego spotkał ukrytego za drzwiami.
— Nigdy nie byłem — mówił z cicha — a dla niej i dla dzieci! A jej winien ani grosza ile dobrego zrobiłem to dopiero wiedźma.
Jabym na pańskiem miejscu zmienił mieszkanie.
Niepodobna, niepodobna. Znalazłaby mnie za dwoma oceanami.
Siadaj, Walterze. Jak ma się Salomon?
Kapitan, nie zdejmując kapelusza, wziął się do obiadu, złożonego z zimnej baraniny, butelki porteru i kartofli, które zazwyczaj sam przypiekał w dużej rynce i z niej w miarę potrzeby wyciągał po sztuce. W pokojach małych unosiły się kłęby dymu tytoniowego, a meble stały w takim ładzie, jakby przed pół godziną było trzęsienie ziemi.
— Jak ma się Salomon? — powtórzył Kapitan.
Walter na to pytanie zaczął płakać, tak żywo stanął mu przed oczami cel wizyty.
— Ach, kapitanie — ledwie zdołał wyjąkać.
Niepodobna opisać przestrachu kapitana. Rzucił widelec i kartofle i z niewysłowioną trwogą patrzał na młodzieńca, jak gdyby Walter przyniósł wieść o rozgromię City, jak gdyby straszliwa otchłań połknęła starego druha wraz z kawową kamizelą, jasnymi guzikami, chronometrem, okularami i całym sklepem.
Lecz gdy Walter wyjaśnił rzecz, Kuttl po chwilowym namyśle zerwał się z krzesła i zamiotał się w niezwykłym popłochu. Odemknął komodę, wyjął z górnej półki blaszany czajnik i wysypał zapas gotówki: trzynaście funtów i półkoronę, włożył je w ogromną kieszeń swego granatowego surduta, a potem do tegoż schroniska zasunął wyjęte ze szkatułki dwie łyżeczki, srebrne szczypce do cukru i wielki srebrny zegarek, co wszystko najpierw obejrzał starannie, żeby ocenić wartość. Wszystko to załatwiwszy, porwał gruby sękaty kij i ruszył z Walterem w drogę.
Ale choć tak się krzątał, przypomniał nareszcie, że pani Mac Stinger zapewne czeka od niego wyjaśnień. Zbliżył się niepewny do okna i ważył zamiar wyskoczenia wprost na bruk, żeby we drzwiach nie natknąć się na straszliwego wroga. — Po chwili wymyślił sprytny podstęp.
— Słuchaj, Walu — idź naprzód i schodząc ze stopni, zawołaj w głos: Bądź zdrów, kapitanie Kuttl, potem zamknij drzwi. Wyszedłszy, stań na ulicy za domem i zaczekaj. Wnet nadejdę.
Gdy Walter schodził, pani Mac Stinger w istocie skradała się z kuchni, lecz nie widząc wbrew nadziei lokatora, zadowoliła się wyrzutem za stukanie i nazad cofnęła się do swej zasadzki.
Z pięć minut upłynęło, zanim Kuttl odważył się na ucieczkę i Walter już się zaczął niecierpliwić, nie widząc ani śladu błyszczącego kapelusza. Wreszcie dzielny rycerz nagle z chyżością kuli wypadł z bramy i bystrym marszem biegł, nie oglądając się za siebie. Opamiętał się dopiero wówczas, gdy znalazł się koło Waltera, nawet zaczął nucić jakąś śpiewkę.
— No i co, Walu, ja myślę, wuj Sol cokolwiek.... tego....
— Ach, gdyby go pan widział dziś rano! Nigdy nie zapomnę tej okropnej sceny. Boję się...
Kapitan Kuttl milczał przez całą drogę, dopóki nie doszli do drewnianego miczmana.
— Hils! — zawołał kapitan serdecznie ściekając dłoń zasmuconego druha — głowa do góry — popłyniemy pod wiatr! Oto wszystko, co ci powiem, przyjacielu; głowa do góry i popłyniemy przebojem.
Stary Sol nawzajem uścisnął mocno dłoń dobrego przyjaciela i dziękował za radę.
Wtedy kapitan z należytą powagą wyładował z kieszeni parę łyżeczek, szczypczyki do cukru, srebrny zegarek i gotówkę. Wszystko położył na stole i zwrócił się z zadowoloną miną do pana Brogli.
— I cóż pan na to, panie taktsatorze?
— Czy pan na seryo myślisz, że wszystkie te drobiazgi coś warte?
— A dla czego nie?
— A dla tego, że pański szanowny przyjaciel winien z górą trzysta siedmdziesiąt funtów sterlingów.
— Taka sprawa! Trzysta funtów! Ale i to przecież coś warte — każda ryba coś warta, gdy się łowi na wędkę, jak mówi przysłowie.
— Jest jeszcze lepsze przysłowie: kura nie ptak.
Ta filozofia zwyciężyła kapitana. Spojrzawszy na strasznego przeciwnika, jak na Mefista, w milczeniu chodził po pokoju, a wreszcie machnąwszy ręką, odezwał się:
— Hils! jak mogłeś tak dać się złapać! Kto tu właściwy wierzyciel?
— Cicho, cicho! Chodźno tu. Trzeba to utaić przed Walterem. To widzisz ręczyłem za jego ojca, dawno ręczyłem. Dosyć już wypłaciłem, ale oto nastały ciężkie czasy i sił zabrakło. Prawdę mówiąc, wszystko to przewidziałem, ale cóż robić. Nie mów ani słowa Walterowi.
— Ale zdawało się, że u ciebie są grosze.
— No tak, tak — cokolwiek uciułałem, ale z tej sumy nie można wziąć ani szeląga. Jam widzisz postarzał, a Walterowi potrzeba pieniędzy. Wszak nie pójdzie z torbami, gdy mnie nie stanie. O tych pieniądzach ani słówka! Tak jakby ich nie było. Ale ich u mnie i niema. Ot, nakłamałem ci, stary głupiec! Jakie tam pieniądze!
Dziko wodził oczami po pokoju, jak kutwa, który zupełnie zapomniał, gdzie schował skarb.
— Postarzałem się, czas mię wyprzedził. Późno już go dopędzać i nie warto. Sprzedam to wszystko, spłacę dług i pójdę gdzie złożyć stare kości. Duch we mnie osłabł, siły opuściły i czuję zanik władz duchowych. Lepiej odrazu z tem skończyć — i basta! Niech bierze instrumenty, niech zabiera i jego — ukazał z wysiłkiem na drewnianego miczmana — minęły nasze dni jasne. Prawdę mówiąc — dosyć żyliśmy. Czas kościom na spoczynek.
— Co ci to, przyjacielu, co ci! — upominał kapitan. — Jakże tak Waltera zostawisz? Zapomniałeś! Poczekaj-no, niech pomyślę za ciebie. A, bierz cię licho, nie myślałbym ja, gdyby pensya była większą. Rzecz w tem: głowa do, góry na wiatr — i wszystko pójdzie jak po maśle.
Stary Sol dziękował. Kapitan szybkim krokiem zaczął przemierzać pokój, zsunąwszy brwi ku nosowi i lewą rękę trzymając z tyłu. Walter nie śmiał drgnąć, lękając się przerwać toku głębokich myśli. Przeciwnie pan Brogli spacerował po sklepie i gwiżdżąc jakąś wesołą aryę, przeglądał teleskopy, barometry, dotykał kompasów, magnesowych igieł i usiłował okazać swoją znajomość budowy i używania przyrządów.
— Walu, teraz wiem, co robić — zawołał Kuttl.
— Naprawdę?
— Chodźno tu kochanku. Sklep to jedna gwarancya, moje rzeczy — druga. Twój admirał da nam pieniędzy.
— Kto, pan Dombi? — pytał Walter zbladłszy jak płótno.
Kapitan kiwnął głową i ukazał Salomona.
— Spójrz-no uważniej, kochanku, na niego jak on wygląda. Jeżeli sprzeda wszystkie te rzeczy, niezawodnie umrze. Ja go znam. Powinniśmy wszelkich środków użyć, aby go ratować.
— Ale do pana Dombi? Ach, mój Boże! — jęknął Walter.
— Biegaj najpierw do biura i dowiedz się, czy jest! Żywo.
Wygląd wuja ostatecznie skłonił młodzieńca do usłuchania rady kapitana. Pobiegł pędem i za kilka minut wrócił ze smutną wieścią, że pana Dombi niema ani w domu ani w biurze. Była sobota i wyjechał do Brajton.
— Pojedziemy zatem do Brajton. Sam ci będę towarzyszył. Jedziemy po obiedzie w pierwszym dyliżansie.
Przy całym swym szacunku dla kapitana, Walter musiał zrezygnować z jego gotowości, myśląc nie bez racyi, że pan Dombi, groźny i straszny Dombi, niewieleby sobie cenił rekomendacyę poczciwego żeglarza. Ale wstrzymał się od wszelkich uwag. Pożegnawszy się z Salomonem, kapitan napowrót ułożył w swej kieszeni gotówkę, łyżeczki, szczypce i zegarek srebrny z oczywistym zamiarem — jak z przerażeniem domyślał się Walter — wywołać tem piorunujące wrażenie na pana Dombi i natychmiast pobiegł do dyliżansu, wciąż powtarzając po drodze, że na chwilę nie opuści swego Waltera.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.