Dombi i syn/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dombi i syn |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Antoni Mazanowski |
Tytuł orygin. | Dombey and Son |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Często, długo i pilnie major Bagstok obserwował na książęcej łące Pawełka przez binokle. Sługa jego nawiązał w tym celu stosunek z pokojową panny Toks i zdawał panu codzienne, tygodniowe i miesięczne raporty.
Owocem dociekań było postanowienie zaznajomienia się z panem Dombi, a rozumie się stary Józef, gdy zechciał, mógł zawrzeć znajomość nawet z czartem.
Miss Toks trzymała się zdala i zimno uchylała się od wszelkich wyjaśnień, ilekroć dzielny rycerz ze zwykłym sprytem potrącał o plan swój. Pomimo wrodzonej przebiegłości i wynalazczości niełatwo mu było znaleźć sposób urzeczywistnienia chytrych zamiarów, aż zdecydował się puścić żagle na wiatr, który jak mawiał w klubie, bywał uniżonym sługą staruszka Józia od chwili, gdy brat jego starszy umarł na żółtą febrę w Indyach.
W istocie uniżony sługa, choć nie rychło, nie zawiódł i tym razem oczekiwań swego władcy. Kiedy lokaj raz oznajmił, że panna Toks udała się do Brajton w sprawach pana Dombi, duszę majora ogarnęło nagle czułe wspomnienie przyjaciela Bila Biterstona, który z Bengalii listownie prosił o odwiedzanie jedynaka w Brajtonie. Na wieść o tem, że Paweł przebywa w zakładzie pani Pipczyn, major znalazł powód zaznajomienia się z całą rodziną bogatego negocyanta. Na nieszczęście dostał ataku silnej podagry. Pierwszej następnej soboty jednak major Bagstok jechał w towarzystwie swego czarnego sługi do Brajton. Całą drogę sam ze sobą rozmawiał o miss Toks w przeczuciu zwycięstwa nad znakomitym przyjacielem, z powodu którego został opuszczony i którego panna Toks tak tajemniczo ochraniała. W czasie przechadzki z Biterstonem poszukiwał pana Dombi z dziećmi.
Otrzymawszy od pani Pipczyn wskazówki, major dostrzegł zdala Pawła i Florcię z dostojnym dżentlmenem, w którym łatwo było poznać ojca. Biegł ku nim pełnymi żaglami i wetknął Biterstona w sam środek małej eskadry, tak, że biedny męczennik pani Pipczyn musiał zacząć rozmowę ze współlokatorami.
Major stanął i rozkoszując się widokiem dzieci, przypomniał, że miał przyjemność widzieć je i rozmawiać z niemi na książęcej łące u swej miłej sąsiadki panny Toks. Zauważył przytem, że Paweł na podziw mądry chłopczyna i spytał, czy nie pamięta swego starego przyjaciela Józefa Bagstoka, majora; nie czekając na odpowiedź, zwrócił się do pana Dombi.
— Powinienbym nasamprzód złożyć panu swój najgłębszy szacunek. Ale co robić? Mój mały przyjaciel czyni mnie dzieckiem. Stary wiarus, panie, major Bagstok, do usług pańskich — nie wstydzi się do tego przyznać, zwłaszcza przed panem, najszczęśliwszym z ojców.
Tu zdjął kapelusz i nizko się skłonił.
— Bierz mię licho — zawołał — zazdroszczę panu, bardzo zazdroszczę.
Tu chwilę się namyślał i dodał: daruje pan staremu wiarusowi ton zbyt poufały.
Pan Dombi oznajmił, że nic to mu nie szkodzi.
— Stary służbista — ciągnął major — okopcony dymem, zahartowany w bitwach, spalony od słońca, sterany latami, zgrzybiały pies inwalidów, major Bagstok, panie, spodziewa się, że nie potępi go taki szanowny i znakomity mąż, jak pan Dombi. Wszak mam szczęście mówić z panem Dombi?
— Nie inaczej. Mam honor być niegodnym przedstawicielem tej rodziny, panie majorze.
— Ród, o, jaki ród! Dombi — znany w całej Anglii. To, panie, takie nazwisko, które znają i ze czcią wymawiają we wszystkich angielskich koloniach. Tak, panie — Dombi — przedni ród. Mógłbym dowieść tego pisemnie nawet drukiem. O, panie, pióro moje rzutkie: wszystko udowodni. Nazwisko Dombi trzeba wymawiać ze czcią i dumą. Józef Bagstok nie schlebia i schlebiać nie umie. Jego królewska wysokość książę Yorku nieraz mawiał, że major Bagstok szczery człek, zawsze prawdą żyje. Tak, panie, prawdę cenię nad wszystko, za nią w ogień i wodę skoczę. Dombi! Dombi! To są, mówię panu, wielcy ludzie, niech mnie Bóg skarze, wielcy i starożytnego rodu.
— Jesteś pan zbyt łaskaw, panie majorze — bronił się pan Dombi. Rodzina nasza nie zasługuje na to uznanie.
— Nie, panie, oto i mały mój przyjaciel poświadczy, że major Bagstok człowiek szczery. Pański synek — dodał ciszej — przejdzie do historyi. Chłopczyk ten, mówię panu, to wielkie dzieło. Strzeż go pan, panie Dombi, jak źrenicy oka.
Pan Dombi zauważył, że zna swe obowiązki względem syna.
— A oto, panie — ciągnął major, trącając laską młodego Biterstona — przedstawiam tego chłopczyka. Syn Biterstona z Bengalu. Ja i jego ojciec — to dwaj przyjaciele. Służyliśmy w jednym pułku. Gdziekolwiek byliśmy, wszędy głośno było o Bilu Biterstonie i Józefie Bagstoku. A spojrzyj pan na niego: głupi, kompletnie głupi! Myśli pan, że nie widzę jego braków? Doskonale widzę.
Pau Dombi spojrzał na oskarżonego, o którym wiedział tyleż, co i major i zawołał łaskawie:
— Czy być może?
— Mówię panu — to bity jołop. Józef Bagstok nigdy nie był ani pochlebcą ani oszczercą ludzi bezbronnych. Syn mego starego przyjaciela Bila Biterstona z Bengalu tuman z natury, panie.
Tu major rozśmiał się tak, że twarz jego zczerniała z wysiłku.
— Mój mały przyjaciel niewątpliwie zacznie studyować nauki?
— Jeszczem nie zdecydował. Zresztą nie myślę. Zbyt ma wątłe zdrowie.
To co innego. Skoro tak słaby, niema mowy o publicznej szkole. Szkoła wymaga żelaznego zdrowia, spiżowych piersi. Tam bez litości męczą biedną dziatwę. Bywało — pieczono nas na małym ogniu i wieszano z trzeciego piętra do góry nogami. Jaś Bagstok przebrnął przez ogień i wodę: wszystko wie, wszystkiego doznał. Ujmą go za pięty i powieszą z okna: wisi biedactwo minut trzynaście, nawet więcej.
Na dowód major Bagstok mógł wskazać swoje zupełnie sine oblicze.
Ale też powyrastały z nas zuchy — ciągnął. — My, co się zowie, byliśmy z żelaza i kuli nas bez litości. Pan tu długo zabawi, panie Dombi?
— Zazwyczaj bywam tu raz na tydzień w niedzielę i staję w hotelu „Bedford“.
— Będzie mi bardzo miło odwiedzić Bedford, jeżeli pan pozwoli — rzekł major. — Stary Józef wogóle nie lubi narzucać się ze znajomością, ale imię pańskie, panie Dombi, nie jest pospolite. Bardzom wdzięczny małemu przyjacielowi, że dał mi sposobność zaznajomienia się z panem.
Pan Dombi odpowiedział uprzejmie. Major Bagstok pogłaskał Pawła po główce i zwróciwszy się do Florci, wyraził nadzieję, że oczęta jej niebawem zaczną o szaleństwo przyprawiać młodzieńców i starców. Następnie trącił młodego Biterstona i pomknął z nim, kaszląc i podrygując z godnością, jak człowiek, który umiał się znaleźć.
Wierny słowu, stawił się u pana Dombi, a pan Dombi, przejrzawszy spis oficerów, odwzajemnił się. Wnet major odwiedził pana Dombi w Londynie i następnej soboty jechał z nim do Brajton w jednej karecie.
Słowem pan Dombi i major wkrótce ocenili się nawzajem i zbliżyli. Pan Dombi zauważył, że major przedziwny człowiek; nadto doskonale zna sprawy wojskowe, lecz wybornie i te, które z wojskowością nic nie mają wspólnego.
Po niejakim czasie pan Dombi zawiózł do dzieci pannę Toks i panią Czykk. Major znów był w Brajton. Pan Dombi zaprosił go do Bedford, winszując pannie Toks znajomości. Serce uroczej panny Toks zabiło silniej, co zresztą czyniło ją jeszcze bardziej zajmującą, osobliwie gdy major w czasie przyjęcia zaczął gorzko ubolewać, że porzuciła Książęcą Łąkę, gdzie była słońcem dla serc czułych.
Major widocznie doznawał rozkoszy, omawiając tę sprawę. Mówił przez cały czas obiadu i równocześnie jadł za czterech różne przysmaki, które rozżarzały potoki jego wymowy. Pan Dombi, zawsze jednako zimny, słuchał tej wymowy z nietajoną przyjemnością, a major czuł, że olśniewa. Świadom swego daru, mówca stopniowo się ożywiał i wynalazł przynajmniej ze dwa tuziny nowych epitetów do swego imienia. Słowem prześcignął sam siebie i zachwycił całe towarzystwo. Po obiedzie zaczęto wista a po rozegraniu długiego robra major pożegnał znamienitą rodzinę i pan Dombi, odprowadzając miłego gościa, jeszcze raz zwrócił się z komplementem do panny Toks, która się jak mak zapłoniła, pochylając głowę ku ziemi.
W powrocie major rozmawiał ze sobą i powtarzał wciąż: „sprytnyś, bracie, staruszku Józiu, dyabelnie sprytny.“ Gdy się znalazł u siebie, porwał go paroksyzm śmiechu tak potworny i straszny, że czarny sługa posądzał go o pomieszanie zmysłów. Cała postać a zwłaszcza twarz, głowa napęczniały i wydawały się zdumionym oczom wielką kulą indygowej farby. Powoli śmiech histeryczny przeistoczył się w paroksyzm kaszlu, a gdy i ten minął, major zaczął wykrzykiwać:
A co, wieleś pani zrobiła? Chciałaś zostać panią Dombi? Czy nie tak? Cha, cha, cha! Zwolna, dobrodziejko, zwolna. Stary Józef zahamuje koło pani, zahamuje! Teraz porachowaliśmy się. Nie powiodło się pani zwieść Józia. Chytraś ty dobrodziejko, bardzo chytra, lecz staruszek Józef chytrzejszy! Dużośmy rzeczy w życiu widzieli, a teraz nie zasypiamy gruszek w popiele. Stary się ocknął i bystro patrzy...
W istocie oczy majora pękały niemal od wysiłku. Przez całą noc szalał prawie: krzyczał, śmiał się, kaszlał, stukał i budził ludzi ze snu.
Nazajutrz w niedzielę, kiedy pan Dombi, pani Czykk i panna Toks byli przy śniadaniu i rozmawiali o wczorajszym gościu, wbiegła Florcia z zarumienioną twarzyczką i oczami, błyszczącemi radośnie.
— Tatusiu, tatusiu — wołała — Walter tu, lecz nie śmie wejść.
— Kto? — Co to znaczy? O kim mówisz?
— Walter, ojcze — dodała ciszej, stropiona surową miną ojca. — Ten sam, który znalazł mię, gdym zginęła.
— To zapewne młody Gey, Luizo — gniewnie odezwał się pan Dombi, chmurząc brwi. — Zachowanie się tej dziewczyny wcale mi się nie podoba. Czyż naprawdę pamięta Geya? Dowiedz się, co to tam takiego.
Pani Czykk podążyła do przedpokoju i za chwilę wróciła z oznajmieniem, że młody Gey z jakimś dziwacznym panem są tam. Gey powiada, że nie śmie wejść, dowiedziawszy się, iż pan Dombi śniada. Zaczekają.
— Niech chłopiec natychmiast wejdzie — rzekł pan Dombi. — Co ci potrzeba, Gey? Po co cię przysłali? Czy prócz ciebie niema tam komu przyjechać?
— Daruje pan — nikt mnie nie przysłał. Ośmieliłem się przybyć we własnej sprawie; spodziewam się, że mi pan wybaczy, gdy się dowie, co mię sprowadza.
Lecz pan Dombi, nie zwracając uwagi na te słowa, niecierpliwie rozglądał jakiś przedmiot za Walterem.
— Co tam takiego? — rzekł w końcu. — Kto to z panem, młodzieńcze? Hej, panie! Pan zdaje się nie tam wszedł, gdzie trzeba. Trafiłeś pan do innych drzwi.
— Bardzo mi przykro, że nie sam trudzę pana, lecz to.... to kapitan Kuttl....
— Nie trać odwagi, Walterze! Nie trać odwagi! — dodał kapitan.
W tej chwili z poza Waltera wysunęła się naprzód dziwna postać w granatowej kurtce i wysokim kołnierzyku. Kapitan elegancko ukłonił się panu Dombi i z szykiem machnął przed damami sękaczem, lewą ręką podtrzymując ceratowy kapelusz, od którego na czole znaczyły się pręgi nakształt czerwonego równika.
Pan Dombi z podziwem i oburzeniem oglądał tę figurę a równocześnie wzrokiem porozumiewał się z panią Czykk, jak gdyby badając, po co wpuściła tego stracha na wróble. Pawełek wszedł za Florcią, stanął pomiędzy miss Toks i kapitanem, jakby chciał bronić dozorczyni od napaści kapitana, machającego sękatym kijem.
— Mówże, młodzieńcze — ozwał się pan Dombi — czego ci trzeba?
— Boję się — zaczął drżącym głosem Walter — że uznasz pan prośbę moją za zuchwałą, ale muszę zwrócić się z nią do pana. Możebym się na to nigdy nie ośmielił, gdyby nie spotkanie z miss Dombi i....
— Bez wstępów — zauważył pan Dombi, śledząc oczami Florcię, która życzliwym uśmiechem zachęcała młodzieńca — mów wprost, czego potrzebujesz.
— To właśnie, doskonale! — powtórzył kapitan. — Mów wprost, Walu, czego ci potrzeba.
Gdyby kapitan widział, jakiem spojrzeniem obdarzył go pan Dombi, gdyby to był widział! Ale na szczęście szanowny przyjaciel mistrza żeglarskich instrumentów nie dostrzegł nikogo zgoła i zwrócony do pana Dombi przymknął lewe oko, dając poznać, że młody człowiek jeszcze onieśmielony, co wnet minie.
— Sprowadziła mnie tu, proszę pana, sprawa prywatna, mnie wyłącznie dotycząca. I kapitan Kuttl....
— To ja! — zawołał kapitan na znak, że już nie opuści młodzieńca.
— Kapitan Kuttl, człowiek bardzo dobry i stary przyjaciel mego wuja, był tak dobry, że chętnie przyjechał ze mną, a ja nie mogłem żadną miarą odmówić....
— Tegoby tylko brakowało! — dodał kapitan wyrozumiale — naturalnie nie mogłeś. Dobrze, Walterze, mów dalej....
— I dla tego, proszę pana, dla tego musiałem przyjechać z panem Kuttl, aby powiedzieć, że wuj mój znajduje się w rozpaczliwem położeniu. Sklep jego blizki bankructwa, a on nie może uiścić długu według rachunku, który uzyskał prawo egzekucyi. Mają w sklepie spisywać ruchomości. Pewnie wszystko straci i nie przeżyje nieszczęścia. Tymczasem, proszę pana, zna pan mego wuja, jako człowieka prawego i zacnego. Gdyby pan był łaskaw dopomódz nam w tej ostatecznej biedzie, nigdybyśmy nie zapomnieli dobrodziejstwa.
Walter się rozpłakał. W oczach Florci też błysnęły łzy, i ojciec dobrze to spostrzegł, choć z pozoru patrzał tylko na Waltera.
— Suma bardzo znaczna — ciągnął młodzieniec — ponad trzysta funtów. Wuj mój upadł na duchu i nic nie jest w stanie przedsięwziąć. Nie wie nawet, że w tej chwili mówię z panem. To wszystko, proszę pana — i teraz jak pan widzi, los nasz zupełnie w pańskich rękach. Rozumie się, iż nie mamy prawa do pańskiej dobroci; ale... ja doprawdy nie wiem... lecz zdaje mi się, nawet prawie jestem pewny, że inne pretensye nie obciążają majątku mego wuja, i kapitan Kuttl ze swej strony udziela swoich gwarancyi. Co się mnie tyczy, ja... nie mogę... nie śmiem... moja pensya mała... lecz jeśli pan pozwoli... oszczędność... praca... z czasem... jakoś... mam nadzieję... wuj mój znany i prawy starzec... jeszcze parę słów bez związku i Walter utknął, pochyliwszy głowę, ze drżeniem czekając rozstrzygnięcia swego losu. Ta chwila wydawała się kapitanowi Kuttl najodpowiedniejszą do okazania walorów. Zbliżył się do stołu, przy którym jadł pan Dombi, rozgarnął i oczyścił między talerzami, ile trzeba było, miejsca, wydobył srebrny zegarek, gotówkę, łyżeczki, szczypce do cukru i wszystko to kunsztownie ułożywszy, żeby się wydawało efektownie, ozwał się temi słowy:
— Lepszy wróbel w ręku, niż cietrzew na sęku, mówi przysłowie. Otóż ci i wróbel, panie mój! A do tego roczna moja pensya, setka funtów sterlingów — także do usług. Niema na świecie większego łepaka — to panu mówię — nad Salomona Hilsa. Niema na świecie młodzieńca, którego przyszłość byłaby taką obiecaną ziemią, mlekiem i miodem płynącą, jak oto — mówię panu, ten kuzyn starego Sola.
Wygłosiwszy tę przemowę, kapitan usunął się na dawne miejsce i zaczął przygładzać włosy jak człowiek, który szczęśliwie spełnił trudne zadanie. Gdy Walter przestał mówić, oczy pana Dombi zwróciły się na Pawełka, który tymczasem pilnie spoglądał na Waltera i ojca, usiłując pocieszyć siostrę, zasmuconą niewesołemi nowinami. Florcia po cichutku płakała. Po mężnem wystąpieniu kapitana, przyjętem przez pana Dombi z najwyższą oziębłością, znów oczy jego spoczęły na synu.
— W jaki sposób Hils doszedł do takiego długu? — spytał wreszcie pan Dombi. — Kto jest właściwym wierzycielem?
— On tego nie wie — wtrącił kapitan, kładąc rękę na ramieniu Waltera. — Ja to wiem. Jest to poręczenie za przyjaciela, teraz już nie żyjącego, które Hilsa kosztowało wiele setek funtów. Szczegóły mogę podać — na osobności.
— Ludzie z małem mieniem — mówił pan Dombi, wciąż patrząc na syna i nie zwracając uwagi na tajemnicze znaki kapitana Kuttla muszą zajmować się wyłącznie własnemi sprawami i nie gmatwać swych interesów nierozumnemi poręczeniami za innych. Jestto i ryzykowne i niepoprawne, bardzo ryzykowne nawet dla bogatego. Pawle, chodźno tutaj.
Gdy dziecko podeszło, pan Dombi wziął go na kolana.
— Gdybyś miał teraz pieniądze Ale patrzajże na mnie.
Paweł, którego oczy utkwione były w siostrę i Waltera, zwrócił je na ojca.
— Gdybyś teraz miał tyle pieniędzy, ile trzeba dla Waltera, cobyś uczynił?
— Oddałbym je staremu wujowi — odrzekł Paweł.
— To znaczy, pożyczyłbyś je — poprawił pan Dombi. — Dobrze. Dość już podrosłeś, żeby módz rozporządzać memi pieniędzmi. Zaczniemy interesa załatwiać razem.
— Dombi i Syn — przemówił Paweł, dawno znając znaczenie tych słów.
— Dombi i Syn — powtórzył ojciec. — Zacznij zatem być Dombi i Synem. Chcesz pożyczyć pieniędzy wujowi młodego Geya?
— Chcę, chcę, tatusiu. I Florcia też chce.
— Dziewczęta — zauważył pan Dombi — nie mają nic do czynienia u Dombi i Syna. Czy chcesz sam?
— O, tak, chcę, ojcze!
— A zatem dasz mu je. Widzisz teraz, Pawle, jak potężny jest pieniądz, a jak słaby człowiek bez grosza. Młody Gey z rozpaczą jechał tu po pieniądze, a ty, człowiek bogaty, wielki, posiadając pieniądze, okazujesz mu łaskę i dobrodziejstwo.
Pawełek słuchał uważnie i patrzył na ojca, jak sędziwy starzec, pełen głębokich myśli i zadumań; lecz twarzyczka jego w lot poweselała i stała się dziecinną, gdy zeskoczył z kolan ojca i pobiegł do Florci z radosną wieścią, że Walter zaraz dostanie pieniądze a zatem niema czego płakać.
Tymczasem pan Dombi zwrócił się do stołu i zaczął pisać. Wtedy Paweł i Florcia pocichu zaczęli rozmawiać z Walterem, a kapitan Kuttl spoglądał na prześliczną grupę śród takich myśli, o jakich nie marzył wyniosły przedstawiciel znakomitej firmy. Gdy notatka była gotowa i zapieczętowana, pan Dombi wezwał Waltera i rzekł:
— Jutro rano proszę to oddać panu Karkerowi, a on zarządzi, żeby wuj pański wyzwolił się z biedy, uiściwszy należność. Równocześnie trzeba ubezpieczyć zwrot sumy w zwykły sposób. Proszę pamiętać, że wszystko to czyni Pawełek.
Walter, pełen radosnych uczuć, chciał dziękować, lecz wstrzymał go pan Dombi.
— Proszę pamiętać, że wszystko to zrobił Pawełek. Wyjaśniłem mu istotę sprawy i zrozumiał. Ani słowa więcej.
Wskazał drzwi. Walter skłonił się i wyszedł. Gdy za nim miał wyjść kapitan Kuttl, panna Toks, która przedtem wylała potoki łez ze swą przyjaciółką, zawołała do pana Dombi.
— Przebacz, o najwspanialszy ze śmiertelnych, ach, przebacz mi! lecz w porywie najszlachetniejszej szczodrobliwości wielkiej swej duszy przeoczyłeś niektóre drobiazgi....
— Jakie, panno Toks?
— Ten jegomość, co z laską... pozostawił na stole, koło łokcia...
— Boże święty! — rzekł pan Dombi, zmiatając mienie kapitana, jak okruszyny chleba — Zabierz pan stąd te rzeczy. Jestem pani obowiązany, panno Toks: zawsześ pani przezorna. Hej, panie, zabieraj pan stąd te rzeczy!
Kapitan Kuttl usłuchał. Włożył do jednej kieszeni łyżeczki i szczypczyki, do drugiej gotówkę i srebrny zegarek i z milczącem zadziwieniem patrząc na bezinteresownego dobroczyńcę w porywie serdecznym porwał prawą rękę pana Dombi w swoją lewą i tak ją nacisnął laską swą, że pan Dombi zadrżał od tego potężnego dotknięcia. Nareszcie zręcznie defilując przed damami, z największą uprzejmością ucałował kilkakrotnie swą laskę, pożegnał się specyalnie z Pawełkiem i Florcią, którzy wyszli za Walterem z pokoju. Florcia pobiegła z prośbą o pozdrowienie staruszka Sol, lecz pan Dombi surowo ją upomniał.
— Czy ty nigdy nie staniesz się Dombi, moja droga — skarżyła się pani Czykk.
— Cioteczko, nie gniewaj się; ja już doprawdy nie wiem, jak dziękować kochanemu tatusiowi.
Biedne dziecko! Jakże chętnie uściskałaby go, lecz nie mając odwagi, stała na środku pokoju i wdzięcznie nań spoglądała. Pan Dombi czasem rzucał okiem na wzruszoną córkę, lecz głównie patrzał na Pawełka, który przechadzał się po pokoju z wrażeniem własnego znaczenia na myśl, że oto pieniędzmi obdarzył młodego Geya.
A co się działo z Walterem?
Biegł do wuja z miłą wieścią i nie posiadał się z radości, że jutro do południa uwolni mieszkanie starego Sola od różnych przysięgłych taksatorów. Jutro mistrz instrumentów żeglarskich znów zasiądzie spokojnie z kapitanem Kuttlem i odczuje, że drewniany miczman — to jego własność, znów zacznie budować zamki na lodzie z wiernym przyjacielem, który złożył tak niezbite dowody przyjaźni. Z tem wszystkiem Walter przy całej swej wdzięczności dla pana Dombi czuł mocno swe upokorzenie. Gdy wicher nieprzewidzianie z korzeniem wyrywa rozkwitające nadzieje, wtedy i zwłaszcza wtedy wyobraźnia rysuje w całej krasie rozkoszne kwiaty, o mało nie rozkwitłe przy korzeniu, nagle niepowrotnie zniszczone. Walter ujrzał, że ten nowy wypadek rozwarł niezmierną przepaść pomiędzy nim a rodziną Dombich; pojął, że dawne dzikie rojenia w proch się rozsypały; zarazem pojął, że kiedyś w odległej przyszłości mogłyby stać się rzeczywistością, strojną we wszystkie blaski szczęścia i miłości.
Kapitan widział sprawę inaczej. Podług niego od ostatniego spotkania Waltera z Florcią do prawdziwych zaręczyn — był krok tylko i w życiu młodego Geya powtórzy się historya Ryszarda Wittingtona, sławnego londyńskiego lorda majora. Wtem przeświadczeniu, radując się wesołym nastrojem starego przyjaciela, trzykrotnie jednego wieczoru śpiewał ulubioną balladę, nawet ze zmianami o tyle, że zamiast heroiny poematu użył imienia Florci. Długo i głośno śpiewał kapitan Kuttl i zapomniał zdawało się zupełnie o tem, że czas było pożegnać się i wracać na noc do strasznego domu Mac Stinger.