<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI. Pawełek występuje na sceną.

Organizm pani Pipczyn był silny i nie było żadnych oznak, żeby się miały spełnić smutne wróżby Wikkem. Jak zwykle spożywała tłuste kotlety, krzepiąc się do łóżka słodkiem ciastkiem — i była zdrowa. Ale że Paweł zawsze okazywał jednakie usposobienie dla starej ledi, Wikkem trwała przy swej przepowiedni. Radziła też po przyjacielsku pannie Berry przygotować się zawczasu do strasznej chwili. Biedna panna Beryntia brała to do serca i codzień zapracowywała się, jak niewolnica w tem przekonaniu, że pani Pipczyn najczcigodniejsza dama na świecie i godzi się na jej ołtarzu składać niezliczone ofiary. Takie oddanie się kuzynki i pamiętny zgon małżonka w peruwiańskich kopalniach sprzyjały wysoce podniesieniu dostojeństwa pani Pipczyn — więc też wszyscy — znajomi i sąsiedzi zgodnie wołali, że dama to cudowna w każdym względzie.
Niedaleko od zakładu żył pewien kupiec, handlujący materyałami spożywczymi, u którego pani Pipczyn brała zwykle na książeczkę różne towary do śniadań i herbat. Z przyczyny tej książeczki w czerwonej okładce, bardzo brudnej, odbywały się od czasu do czasu między panią Pipczyn a sklepikarzem narady tajemne w sieni lub przedpokoju i wówczas drzwi do bawialni bywały szczelnie zamknięte. Raz młody Biterston, którego natura, rozpalona znojnymi promieniami indyjskiego słońca, była mściwa, utrzymywał złośliwie, że kupiec niekontent z rozrachunków nie przysłał cukru i z tej racyi nie było herbaty. Ten kupiec ośmielił się razu jednego prosić u pani Pipczyn o rękę jej kuzynki, na co stara groźną dała rekuzę zuchwałemu konkurentowi — z dodatkiem pogardy i obelg. Wszyscy potem wychwalali panią Pipczyn za jej hart i niezależny charakter, ale nikt półsłówkiem nie ozwał się o Berry, która płakała kilka tygodni, gdyż po pierwsze ciotka jej bez wytchnienia wymyślała, a powtóre — co ważniejsza — nieszczęsna czuła, że już odtąd na całe życie pozostanie w staropanieństwie.
— Berry panią bardzo kocha, nie prawdaż? — pytał raz Paweł, gdy koło kominka siedzieli z nierozłącznym kotem.
— Tak, zapewne.
— Za co?
— Jakto za co? Czy możesz o to pytać? Za cóż ty kochasz swą siostrzyczkę?
— Za to, że bardzo dobra. Nikogo nie można równać z Florcią.
— No, więc widzisz, mój drogi i ze mną nikt nie da się porównać.
— Doprawdy? — zawołał Paweł, przeciągając się w swym fotelu i podejrzliwie wpatrując się w staruszkę.
— Tak, niewątpliwie.
Bardzo ranie to cieszy. To bardzo dobrze.
Pani Pipczyn nie pytała, dlaczego to bardzo dobrze. Zapewne nie spodziewała się wystarczającej odpowiedzi. Aby wywrzeć na kimś swe niezadowolenie, zaciekle zaczęła kłócić się z młodym Biterstonem, tak że biedaczysko postanowił tegoż dnia poczynić przygotowania do pieszej podróży do Indyi. Przy kolacyi ukrył ćwierć bułki i kawałeczek holenderskiego sera, gromadząc zapasy prowizyi na zamierzoną podróż.
Dwanaście miesięcy pani Pipczyn stróżem i dozorczynią była Pawełka i siostry. W tym czasie parę razy jeździli do domu, a raz spędzili tam kilka dni. Pan Dombi punktualnie co niedzielę przybywał do Brajton i stawał w hotelu. Stopniowo Pawełek zmężniał i mógł przechadzać się po morskiem wybrzeżu, choć wciąż był jeszcze znacznie osłabiony i miał wygląd starego, smutnego i sennego dziecka. Raz w sobotę po obiedzie o zmierzchu w całym zakładzie powstał niemały zamęt na wieść, że niespodzianie zjawił się pan Dombi i zapragnął widzieć się z panią Pipczyn. — W mgnieniu oka wszyscy z bawialni jakby na skrzydłach wiatru polecieli na górę, rozległy się trzaskania drzwiami, tupot nóg, a gdy nareszcie nastała względna cisza, pojawiła się staruszka w swym czarnym stroju.
— Jak zdrowie pani? — zagadnął pan Dombi.
— Dziękuję, czuję się dobrze, o ile o tem może być mowa....Zupełnie zdrową być niełatwo, ale i za to dziękuję Bogu....
— Przybyłem, szanowna pani, aby poradzić się co do mego syna. Dawno już miałem ten zamiar, lecz odkładałem z dnia na dzień, czekając, aż Paweł zupełnie wyzdrowieje. Jak pani znajduje jego zdrowie?
— Brajtońskie powietrze podług mego zdania przyniosło mu dużo pożytku.
— To znaczy — pobyt w Brajton był dlań korzystnym. Tak i ja uważam.
Pani Pipczyn zatarła ręce i wpatrzyła się w ogień kominka.
— Ale może wypadłoby zmienić sposób jego życia. O tem chciałem się naradzić. Syn mój na drodze życia posuwa się szybko naprzód.
Była jakaś melancholia w uroczystym tonie słów tych. — Dziecinny okres życia syna wydawał mu się zbyt długim i wedle jego pojęć daleko jeszcze było do tej szczęśliwej chwili, kiedy spełnią się jego pragnienia. Pan Dombi w tym momencie prawie zasługiwał na współczucie, choć pojęcie współczucia nie godziło się z tym dumnym i chłodnym charakterem.
— Ma już sześć lat. Wielki Boże, zaledwie się opatrzysz, aż to sześcioletnie dziecko przeistoczy się w szesnastoletniego młodziana.
— No, dziesięć lat nie prędko mija! — oponowała stara.
— To zależy od okoliczności. W każdym razie synowi memu już sześć lat i on umysłowo wyprzedził wielu rówieśników. Ale chodzi o to, że syn mój musi daleko za sobą ich pozostawić. Ma on przygotowane szczytne powołanie — i czy to syn mój ma napotykać przeszkody na pierwszych stopniach wychowania? Droga jego życia jasna i czysta, przeznaczona i przewidziana, jeszcze zanim na świat przyszedł. Jakże tu odraczać wykszałcenie młodego dżentlmena z takiem wyniosłem powołaniem? Nie ścierpię braków w jego wychowaniu. Wszystko musi być jak najlepiej zorganizowane.
— Ma pan słuszność i zupełnie podzielam pańskie zamiary.
— Nie wątpię o tem, pani Pipczyn. Osoba tak rozumna i wytrawna pojmie ważność doniosłych zamierzeń Dombi i Syna.
— Wiele niedorzeczności prawią dziś o tem, jakoby zbyt wcześnie nie należało rozpoczynać nauki — mówiła pani Pipczyn. — Bardzo dziś ludzie przemądrzeli, a za moich czasów nie myślano tak. Bardzom rada, że moje zdanie tak godzi się z pańskiem. Trzeba naglić i popędzać dziecię, jeśli się zeń chce zrobić człowieka.
— Nienadaremnie też zyskałaś pani taki rozgłos. Proszę wierzyć, że teraz więcej niż kiedy zadowolony jestem z pańskiej metody wychowania dzieci i będzie moim obowiązkiem polecać ją przy każdej sposobności. Teraz mam na myśli doktora Blimbera, pani Pipczyn.
— Mego sąsiada? U doktora podług mnie doskonały zakład. Młodzi ludzie uczą się tam od rana do nocy i ład we wszystkiem przedziwny.
— A koszt także nieznaczny. Już umawiałem się z doktorem, który uważa, że Pawełek dojrzał do nauki. Przytaczał przykłady, że dzieci w tym wieku zaczynały się uczyć po grecku ze świetnym wynikiem. Ale nie to mię zastanawia. Oto syn mój, rosnąc bez matki, całe swe przywiązanie przeniósł na siostrę i miłość ta dziecinna, lecz nadzwyczaj gorąca, niepokoi mię. Czy ich rozłączenie nie będzie....
Nie kończąc zdania, pan Dombi zamyślił się głęboko.
— Ba, ba, ba! — zawołała pani Pipczyn, nadymając suknie i przybierając zwykłą swą postać wiedźmy. — Jest też się o co niepokoić! Jeżeli nie zechce się z nim rozłączyć, można będzie użyć ostrego przymusu.
W tej chwili dobra pani usprawiedliwiła się, że użyła zbyt bezwzględnego wyrazu. Pan Dombi cierpliwie czekał, aż szanowna ledi uspokoi się i dodał:
— Nie mam na myśli, pani Pipczyn, lecz z nim co będzie?
Pani Pipczyn mogłaby się pochlubić, że potrafi tenże sposób zastosować i do niego; ale przewidywała, że pan Dombi nie pochwaliłby tej recepty względem syna, aczkolwiek równocześnie aprobował użycie jej względem córki. To też natychmiast odwróciła argument i przekonywująco zaczęła wywodzić, że nowe przedmioty, nowy rodzaj życia, nowe środowiska w zakładzie Blimbera, nowa dość zawiła nauka wytrącą stopniowo i niepostrzeżenie z głowy chłopca miłość ku siostrze. Myśl ta zgadzała się z nadzieją i przewidywaniem pana Dombi; nie dziw, że dżentlmen nabrał jeszcze lepszego mniemania o mądrości pani Pipczyn, do czego przyłączył się rzadki wzór bezinteresowności, gdy tak łatwo było wpoić konieczność rozłąki z małym przyjacielem, jakkolwiek cios nie był niespodzianką, gdyż pierwotnie powierzono dzieci jej opiece tylko na trzy miesiące. Uchwalono tedy, żeby Pawełek na pierwsze półrocze wstąpił do doktora Blimbera, jako tygodniowy pensyonaryusz, a siostra pozostanie u pani Pipczyn i będzie się z bratem widywała co soboty. Taki układ — myślał kochający ojciec — wyruguje ze serca syna przywiązanie do siostry. Zapewne doskonale pamiętał, jak nieoględnie rozdzielono dziecię z jego pierwszą ukochaną piastunką.
Kończąc wizytę, pan Dombi żywił nadzieję, że pani Pipczyn raczy zatrzymać nadal główną opiekę nad jego synem, dopóki uczyć się będzie w Brajtonie. Następnie ucałował Pawła, potrzymał rękę Florci, z ukosa spojrzał na biały paradny kołnierzyk Biterstona, pogłaskał główkę Panki, od czego biedna dziewczynka głośno się rozpłakała, gdyż pieszczota ta boleśnie uraziła miejsce, które zwykle pani Pipczyn szczypała, bębniąc po głowie, jak po winnej beczułce. Odchodząc pan Dombi jeszcze raz wyraził nadzieję, że wykształcenie syna rozwinie się świetnie, skoro je doktor Blimber ujmie w swe energiczne ręce.
W istocie ilekroć młody jaki dżentlmen dostawał się w ręce Blimbera, miewał wrażenie ucisku, jak gdyby dostawał się do tłoczni. Doktor zazwyczaj kształcił tylko dziesięciu chłopców, ale miewał zapas nauki przynajmniej dla setki młodych głów. Za to ów dziesiątek jęczał pod ciężarem różnych rozmaitości ku rozkoszy mądrego pedagoga, którego jedynym celem w życiu było zamęczać ową nieszczęsną dziesiątkę.
Zakład doktora Blimbera nie był niczem innem, jak ogromną cieplarnią, gdzie używano wszelkich środków, byle przyspieszyć pęd rozwojowy. Umysłowy groszek zielony dojrzewał w porze Bożego Narodzenia, a duchowe szparagi można było wyrzynać każdej pory. Matematyczny agrest, posadzony doświadczoną dłonią Blimbera, od razu miał owoce, cokolwiek kwaśne, lecz do użycia przydatne. Każda kultura, grecka czy łacińska, w mgnieniu oka rosła na suchych gałązkach pod wszelką szerokością i długością dziecinnego klimatu. Przyrody nie brano w rachubę. Doktór Blimber nie licząc się z naturą, tak lub owak zmuszał wszelką glebę do wydawania owoców wedle potrzeby.
Wszystko to było nader zabawne i dowcipne, lecz metodzie przynaglania zwykle towarzyszyły żałosne skutki. Przedwcześnie dojrzałe owoce nie miewały właściwego smaku i nie trwały długo. Pewien młody dżentlmen, najstarszy w zakładzie, szczęśliwie już był przebrnął przez wszystkie pedagogiczne próby, kiedy nagle pewnego pięknego poranku odmówił rozkwitu i na zawsze został w zakładzie w postaci suchej łodygi. Podobno doktor przeuczył młodego Tutsa i biedaczysko zgłupiał, zanim pojawił się mech nad jego wargami.
Za to wyrosły mu piękne bokobrody i głos stał się basowy. Spinał koszulę ozdobną spinką i nosił w kieszonce od kamizelki pierścionek, który wkładał na palec, ilekroć wychowańcy szli na przechadzkę. Kochał się w każdej niańce, choć żadna nie darzyła go uwagą.
Doktor Blimber był tęgim, grubym dżentlmenem w czarnym stroju, w spodniach, które ginęły w długich pończochach, przewiązanych u kolan uroczemi wstążkami tak, jak niegdyś nosili angielscy dandysi. Miał łysą głowę, nizki głos, podwójny podbródek; maleńkie oczy zawsze napół przymknięte, a usta zawsze napół otwarte z wyrazem chytrego uśmieszku. Gdy wkładał prawą rękę do bocznej kieszeni surduta, a lewą w tył zarzucał i głową z lekka kiwał, czyniąc uwagi komuś nieznanemu, postać jego wydawała się sfinksem, wydającym niezmienne wyroki.
Miał doktor w Brajtonie bardzo dobry dom na morskiem wybrzeżu, prawda że bardzo też i smutny. Ciemne, ubogie firanki kryły się w głębi okien z jakąś posępną nudą. Krzesła i stoły szły rzędami, jak cyfry na tabliczce mnożenia; na kominkach w paradnych pokojach nigdy nie palono ognia, tak że podobne bywały do studni, jak siedzący przed nimi gość podobny bywał do wiadra; w jadalni nic nie przypominało pokarmu lub napoju. Najmniejszego szmeru w domu prócz bicia ściennych zegarów, których dźwięk brzmiał aż na strychu. Milczenie naruszało się chyba przytłumionym płaczem młodych dżentlmenów, mruczących przy lekcyach na kształt smętnych gołębi, zamkniętych w gołębniku.
Panna Blimber, wysmukła i zgrabna dziewczyna, nie psuła powagi ojcowskiego przybytku. Dziewica ta włosy miała ucięte krótko i zielone okulary, lecz ani śladu płochości, właściwej płci i wiekowi. Wyschła i piasek się zamieniła, pracując w dusznych piwnicach języków martwych, żywe bowiem nie istniały dla panny Blimber. Język musiał umrzeć, skamienieć i dopiero wtedy panna Blimber zaczynała odkopywać jego tajemnice jak niestrudzony antykwaryusz, dla którego nie egzystuje żywa natura. Matka jej, pani Blimber, nie była uczoną niewiastą, ale miała do uczoności pretensyę i zazwyczaj mawiała wieczorami, że umarłaby spokojnie, gdyby jej z czasem Bóg pozwolił zapoznać się z Cyceronem. Największą osłodą jej życia było rozkoszować się młodymi uczniami męża, gdy wychodzili na ulicę w wysokich kołnierzykach i krawatach, jaskrawo różniąc się od innych dżentlmenów. Był to kostyum w pełni klasyczny — zapewniała.
Pan Fider, magister i pomocnik doktora Blimbera, podobny był do organu, na którym wygrywano bez odmian kilka zawsze aryi. Może niegdyś za lat młodych możnaby go było wzbogacić większą ilością melodyi; los jednak nie chciał tego i pan Fider poszedł w świat, poświęcając się tumanieniu młodych głów w naukowym zakładzie Blimbera. Młodzi ludzie przejmowali się wszelakiemi troskami i nie znajdowali ani na chwilę wypoczynku w mglistej atmosferze skamieniałych czasowników, zdziczałych rzeczowników i strasznych grobowych widm martwej składni. Dzięki narzuconej przemocą metodzie wychowania młodzieniec we trzy tygodnie czasem rozstawał się z rozsądkiem; w trzy miesiące brał na swe barki wszystkie niedole życia; we cztery przejmował się pełnemi goryczy uczuciami względem krewnych i opiekunów; w pięć — stawał się zupełnym mizantropem; w pół roku zaczynał zazdrościć bezdennej otchłani Kwintusa Kurcyusza, a z końcem roku osiągał stanowczą, niezmienną pewność, że wszystkie marzenia poetów i wywody mędrców były zbiorem słów i prawideł gramatycznych bez jakiegokolwiek wewnętrznego znaczenia i sensu.

A mimo tego rozkwitał, zabójczo rozkwitał latami w ogromnej wychowawczej cieplarni i sława mądrego doktora dosięgała niezmiernej wyżyny, gdy wysyłał nareszcie swe mroźne rośliny do ich stron ojczystych, pod dachy krewnych i przyjaciół.

Raz na progu domu doktora stanął z drżeniem serca Pawełek, za jedną rączkę prowadzony przez ojca, za drugą przez Florcię. Z tyłu, niby kruk złowieszczy, kroczyła pani Pipczyn ze swym czarnym pióropuszem i garbatym nosem. Dyszała ze zmęczenia, bo pan Dombi, pełen wielkich dum, szedł prędko. Krztusząc się i sapiąc, wykrakała ochrypłym głosem, żeby otwarto drzwi.

— Oto, drogi Pawle — rzekł pan Dombi górnym tonem — oto istotny sposób zdobycia pieniędzy i stania się prawdziwym Dombi i Synem. Tyś już prawie dorosły.
— Prawie — dodało dziecko.
Nawet wzruszenie dziecinne nie zdołało zetrzeć naiwnego i rozczulającego wyrazu, jaki słowom towarzyszył.
Na twarzy pana Dombi odbiła się przykrość, lecz w tej chwili drzwi się rozwarły i oblicze jego natychmiast powlokło się powagą.
— Czy doktor Blimber u siebie?
— W domu — odrzekł służący, spoglądając na Pawełka jak na mysz, ujętą w pułapkę. Twarz sługi miała maskę wiecznego uśmiechu. Lecz pani Pipczyn rozgniewała się.
— Jak śmiesz uśmiechać się? Za kogo mnie bierzesz?
— Ja się nie śmieję.
— Brutal! Idź oznajmić, że przybył pan Dombi!
Służący wrócił za chwilę i wprowadził gości do gabinetu doktora.
— Znowu uśmiechasz się — zauważyła pani Pipczyn.
— Ależ ja wcale się nie śmieję, proszę pani.
— Co to pani? — odezwał się pan Dombi. Proszę się uspokoić.
Pani Pipczyn przycichła, lecz mijając służącego, mruknęła: „uu! co za wstrętna gęba!“ Niewinne człeczysko o mało się nie rozpłakało od tego komplementu. Była to wcielona pokora i dobroć; lecz pani Pipczyn miała zwyczaj napadać na wszystkich pokornych ludzi.
Doktor siedział w swym wielkim gabinecie, zawalony księgami z globusem na każdem kolanie. Nade drzwiami stał posążek Homera, a nad kominkiem wznosiła się Minerwa.
— Jak pańskie zdrowie? — spytał pana Dombi — i jak miewa się mój mały przyjaciel?
Poważny i pełen godności był głos doktora, jak uroczyste brzmienie organu w świątyni anglikańskiej. Gdy skończył mówić, Pawełkowi zdawało się, że zegar ścienny przerwał jego mowę i zaczął powtarzać: mój-ma-ły-przy-ja-ciel... i tak dalej bez końca.
Nie widząc z poza stosu ksiąg małego przyjaciela, doktor Blimber czynił bezskuteczne wysiłki ujrzenia go z pod stołu. Pan Dombi ułatwił rzecz, wziąwszy syna na ręce i postawiwszy go na drugim stole na środku komnaty naprost przed oczami doktora.
— A! teraz widzę swego małego przyjaciela. Jak miewa się mój mały przyjaciel?
— Bardzo dobrze. Dziękuję — rzekł Paweł.
— A! Czy mamy zrobić zeń człowieka? Paweł milczał. Pan Dombi, zwracając się ku niemu, pytał:
— Czy słyszysz, Pawle?
— Mamy zrobić zeń człowieka? — powtórzył Blimber.
— Wolałbym pozostać dzieckiem — odrzekł Paweł.
— Naprawdę! A dla czego?
Dziecię siedziało na stole z wyrazem zaciekawienia i mimowolnego smutku. Spoglądało na doktora i nerwowo jedną rączką uderzało się w kolano, jak gdyby łzy je dusiły i pragnęło je stłumić. Lecz druga rączka wysuwała się dalej i dalej, aż spokojnie ułożyła się na szyi Florci. „Oto“ dla czego chciałbym zostać dzieckiem“ — mówiły jego oczy i łzy, długo tłumione, strumieniem spłynęły z oczu.
— Pani Pipczyn — rzekł ojciec z żalem — bardzo mi przykro na to patrzeć.
— Opuść go pan, panie Dombi, opuść go — rzekła stara.
— Nic to. Nic — przerwał doktor. — Wkrótce pochłoną go nowe wrażenia, nowe troski. Postaramy się o to. Chcielibyśmy, panie Dombi, żeby mały nasz przyjaciel nabył...
— Wszelkiego rodzaju wiedzy, szanowny doktorze — odrzekł pan Dombi.
— Właśnie. Wzbogacimy różnego rodzaju wiadomościami naszego małego przyjaciela i prędko posuniemy go naprzód. Za to ręczy moje doświadczenie. Pan, zdaje mi się, utrzymywałeś, że syn pański — to jeszcze dziewicza gleba?
— Nieco sposobił się w domu i u tej ledi. Prócz tych wstępnych wiadomości Paweł niczego się na seryo nie uczył.
— Zresztą — zauważył Blimber — to nawet przyjemniej rozpoczynać edukacyę od podstaw.
— Wobec naszej wstępnej umowy i układów, panie doktorze i wobec tego dość gruntownego porozumienia się uważam za niepotrzebne dalsze zabieranie panu drogiego czasu i dla tego...
— Proszę jeszcze chwilę — rzekł doktor — Muszę państwu przedstawić żonę i córkę, które w domowem pożyciu powiodą na Parnas naszego młodego pątnika. Oto moja żona — ciągnął doktor, wskazując ledi, która weszła w towarzystwie podżyłej dziewicy w okularach — a to, panie Dombi, córka moja Kornelia. Pan Dombi, moja droga, powierza naszym staraniom tego oto małego przyjaciela.
Pani Blimber w przystępie uprzejmości dla pana Dombi nie spostrzegła Pawełka i stanąwszy tyłem do niego mało go nie strąciła ze stołu. Wnet atoli obróciła się i zaczęła rozkoszować się klasycznymi rysami jego twarzy.
— Zazdroszczę panu bardzo. Synek pański, jak pszczoła, przesiedla się teraz na pysznym kwietniku i będzie ssał słodycz ziół. Wergiliusz, Horacy, Owidyusz, Terencyusz, Plaut, Cycero! Jakie kwiaty! Jaki miód! Pan, panie Dombi, podziwiasz zapewne w kobiecie.... lecz mam honor być małżonką takiego męża....
— Dosyć, moja droga, dosyć — przerwał doktor Blimber.
— Pan Dombi przebaczy zachwyt żony — broniła się pani Blimber z czarującym uśmiechem. — A przytem mam też zaszczyt być matką!
— I jaką matką! — zauważył pan Dombi z ukłonem w kierunku miss Kornelii.
— Gdyby do tego udało mi się zapoznać z Cyceronem, zaprzyjaźnić się z nim i pogawędzić w Tusculum — urocze Tusculum — umarłabym spokojnie.
Naukowy entuzyazm, jak wiadomo, zaraźliwy. Pan Dombi napoły uwierzył i nawet pani Pipczyn, choć w ogóle nie nawykła dobrze sądzić o ludziach, blizką była wiary, że Cycero w istocie był wybornym człowiekiem i gdyby go przekorny los był z nim zetknął, szlachetny jej małżonek zapewne nie byłby karku skręcił w peruwiańskich kopalniach pod osłoną tego geniuszu. Kornelia wymownie spoglądała przez okulary na pana Dombi, jak gdyby płonęła żądzą zacytowania kilku ustępów tego geniusza. Lecz niespodziane pukanie we drzwi przeszkodziło wykonać ten zamiar.
— Kto tam? — spytał doktór. — Wejdź, Tuts, wejdź. Masz przed sobą pana Dombi.
Tuts ukłonił się.
— Co za dziwny zbieg okoliczności — ciągnął doktor. — Przed nami oto początek i koniec, alfa i omega. To jest głowa naszego zakładu, panie Dombi.
Nie tylko głowa, lecz i barki, mógłby dodać doktor, gdyż młody Tuts był olbrzymiego wzrostu w porównaniu do innych wychowanków zakładu. Zmieszał się, zapłonił i zaczął się uśmiechać, widząc nieznajomych ludzi.
— Dodatek do naszej małej akademii, mój miły. To syn pana Dombi.
Młody Tuts znów pokraśniał — i wśród uroczystej ciszy uważał za konieczne ze swej strony przemówić.
— Jak zdrowie pańskie? — zawołał, zwracając się do Pawła.
— Oznajmij, Tuts, Fiderowi, żeby przygotował niezbędne podręczniki dla syna pana Dombi i wyznaczył mu przystojne miejsce w sali naukowej. Moja droga, pan Dombi jeszcze nie oglądał dziecinnych sypialni.
— Jeśli raczy udać się ze mną na górę, miło mi będzie pokazać dziedzinę Morfeusza.
Z temi słowy pani Blimber wyszła w towarzystwie Dombi i Kornelii. Pani Pipczyn udała się za nimi, oglądając się w nadziei ujrzenia gburowatego lokaja.
Dopóki wychodzili, Paweł siedział na stole, trzymając się ręki Florci i lękliwie patrząc na doktora, który oparłszy się o fotel i rękę wsunąwszy w zanadrze, trzymał książkę na długość wyciągniętej ręki od oczu. Czytał i było coś strasznego w tym sposobie lektury — obojętnym, zimnym, stanowczym. Młody Tuts też został w pokoju i czynił przegląd kółek w swoim zegarku, licząc równocześnie drobne pieniądze. Trwało to niedługo. Gdy doktor poruszył się, Tuts umknął i nie ukazał się więcej.
Tymczasem pan Dombi, obejrzawszy dziedzinę Morfeusza, wrócił do gabinetu.
— Mam nadzieję, panie Dombi, że nasz porządek uzyskał pańskie uznanie?
— Wyborny porządek.
— Bardzo dobry — szepnęła pani Pipczyn, nieskłonna do wielkich pochwał.
— Pani Pipczyn — mówił Dombi — za pozwoleniem pańskiem radaby od czasu do czasu odwiedzać tu mego syna.
— Wolno to jej o każdej porze.
— A zatem wszystkie zarządzenia skończone i nic nie pozostaje nam, jak się pożegnać — rzekł pan Dombi.
Zbliżył się do Pawełka.
— Bądź zdrów, drogie dziecię.
— Bądź zdrów, tatusiu.
Twarz dziecka, podającego rękę ojcu, miała pełen troski wyraz. Ale nie ojciec był przedmiotem tej troski i nie ku niemu zwracała się smutna twarzyczka. Florci szukał Pawełek i tylko Florcia była celem jego czułego przywiązania.
Gdyby pan Dombi w swem nierozumnem poczuciu pysznego bogacza zjednał sobie wroga srogiego, mściwego, nieprzejednanego — i ten byłby w tej chwili o zemście zapomniał, ciesząc się udręczeniem, rozdzierającem serce ojca. Nachylił się i ucałował syna. Spojrzenie atoli zaćmiło się, bo mógł doskonale przeniknąć uczucia dziecka.
— Wkrótce się zobaczymy, Pawełku. W soboty i niedziele jesteś wolny.
— Wiem, ojcze — odrzekł Paweł, spojrzawszy na siostrę — w soboty i niedziele jestem wolny.
— A będziesz się dobrze uczył, nieprawdaż?
— Postaram się o to, ojcze.
— Teraz już prędko wyrośniesz.
— O, bardzo prędko!
I spojrzenie dziecka, spojrzenie zmęczone niby starego człowieka skierowało się ku pani Pipczyn. Podeszła i ona, aby się pożegnać i zabrać Florcię.
Doktor Blimber, pani i panna Blimber odprowadzali pana Dombi do sali a za niemi podreptała i pani Pipczyn. Tej okoliczności zawdzięczał Pawełek miłe później wspomnienie, że Florcia jeszcze wróciła, aby go uściskać. Od progu jeszcze wciąż posyłała braciszkowi uśmiechy zachęty przez łzy, błyszczące w jej oczach.
Ciężko zrobiło się sercu dziecinnemu, gdy znikł nareszcie i ten uśmiech. Globusy, księgi, ślepy Homer i Minerwa — wszystko zadrgało i zatańczyło w około Pawełka; nagle stanęły te przedmioty i dał się słyszeć głośny dźwięk bijącego zegara, który zapytywał: ja-kiś-ty mój-ma-ły-przy-ja-cie-lu i tak dalej bez końca.

W milczeniu słuchał tych dźwięków, siedząc ze złożonemi rączkami. Mógłby odpowiedzieć: nudno mi i przykro samemu, zmęczonemu i choremu. W tej bolesnej pustce naokoło tak było zimno, dziko, bezludnie!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.