Dombi i syn/XXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dombi i syn |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Antoni Mazanowski |
Tytuł orygin. | Dombey and Son |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
— Uniżony sługa pański — rzekł major. — Przyjaciel mego przyjaciela Dombi powinien być i moim przyjacielem. Rad cię widzę, panie Karker.
— Major Bagstok wyświadczył mi ważną usługę, Karkerze. Bardzom wdzięczny majorowi za towarzystwo i uprzejmość.
Pan Karker właśnie przybył do Lemingtonu. Stał z kapeluszem w ręku, kłaniając się i ukazując dwa rzędy śnieżnych zębów. Wyraził nadzieję, że major pozwoli mu złożyć dziękczynienia za doskonałą zmianę w usposobieniu pana Dombi.
— E, zmiłuj się pan — to sprawa wzajemna. A co się tyczy pańskiego szefa — ciągnął major po cichu, lecz tak, że pan Dombi nie stracił ani słóweczka — to powiem panu, wielki człowiek. Jego natura tego rodzaju, że musi podnosić swych przyjaciół. Udoskonalać i umacniać swych bliźnich na drodze do rozwoju moralnego — oto przeznaczenie genialnej natury pana Dombi!
— Pan uprzedziłeś myśl moją, majorze. Zawsze tak samo ceniłem pana Dombi. Odgadłeś pan do gruntu tę wzniosłą naturę.
— Teraz pozwól mi pan przedstawić się. Dla wszystkich jestem major Bagstok; lecz dla mego przyjaciela Dombi, a zatem i dla pana jestem po prostu starowina Józio, prosty i zawsze szczery. Tak o mnie myśl, panie Karker. Do usług pańskich.
Pan Karker kłaniał się wciąż, a w każdym jego zębie lśnił się głęboki podziw nad prostotą i otwartością przenikliwego Józia.
— Teraz zaś, moi przyjaciele ciągnął major — macie pewnie moc zajęć. Naradzajcie się. Starowina nie przeszkodzi.
— Zostań pan, majorze, nie przeszkadzasz nam.
— Dombi — zauważył major, nieufnie spoglądając — znam świat i świat mnie zna. Człowiek pańskiego lotu — to rodyjski kolos w kupieckim świecie... Dombi, minuty pańskie drogocenne. Bądźcie zdrowi. Stary Józef ucieka. Przy obiedzie spotkamy się. Jemy obiad o siódmej, panie Karker.
Wyszedł. Za chwilę ogromna jego głowa znowu się ukazała we drzwiach.
— Przepraszam panów. Idę teraz do nich. Nie będzie jakiego polecenia?
— Proszę się im kłaniać odemnie — rzekł nie bez pomieszania Dombi.
— Tylko tyle, Dombi? I nic więcej? Ależ staremu Józefowi życie stanie się niemiłe, jeżeli tylko same zimne ukłony zanosić będzie. Nie, Dombi, coś gorętszego...
— Oświadcz im pan me najgłębsze uszanowanie...
— Fi, do licha! Czyż to nie to samo? Nie, Dombi, jak pan chcesz, trzeba jeszcze goręcej.
— No, więc powiedz pan tam, co uznasz za właściwe. Pozostawiam ci zupełnie do woli.
— Chytry nasz przyjaciel, oj, oj — jaki chytry! Zupełnie jak Józef Bagstok.
I prostując się jak struna, uderzył się w pierś, uroczyście wołając:
— Dombi, zazdroszczę panu uczucia!
To rzekłszy — znikł.
— Znalazł pan widać w tym dżentimenie dobrego towarzysza — mówił Karker.
— Masz pan słuszność.
— Ma on pewnie tu i wszędzie duże koło znajomych. Z tego, co mówił, domyślam się, że pan bywa w towarzystwach. A wie pan co, panie Dombi. Bardzom rad, że pan nakoniec zaznajamia się z ludźmi. Jesteś pan stworzony dla towarzystwa.
— Że nie udzielałem się ludziom, to miało swe przyczyny. Samotny wciąż — odwykłem od wszelkich związków. Ale pan masz wszelkie warunki powodzenia w świecie. Rozumiesz pan i oceniasz ludzi od jednego spojrzenia. Dla czego to pan nie bywasz w towarzystwach?
— Ja? To rzecz inna. Może w istocie znam się na ludziach, lecz w porównaniu z panem jestem pigmejczykiem.
Pan Dombi odchrząknął, poprawił halsztuk i przez chwilę obserwował swego wiernego sługę.
— Karkerze, miło mi będzie przedstawić pana swym... tj. majora
przyjaciółkom. Dwie damy. Innych znajomych tu nie mam.
— Czy to siostry?
— Matka i córka.
— Bardzo pan łaskaw. Chętnie poznam damy. A propos — wzmiankował pan o córce Niedawno widziałem pannę Dombi. Umyślnie byłem we willi, gdzie gości i pytałem o polecenia. Panna Dombi prosiła panu powiedzieć, że pana kocha.
— Jak sprawy w biurze? — spytał pan Dombi.
— Jak zwykle. Sprawy handlowe w ostatniej chwili nie szły tak dobrze, jak zwykle, lecz to drobiazg. O Synu i Następcy żadnej wieści. Llyojd uważa go za stracony. Strata dla pana drobna; okręt był ubezpieczony od dna do masztów.
— Karkerze! Wiesz pan, ten młody Walter Gey nigdy mi się jakoś nie podobał.
— I mnie także.
— Z tem wszystkiem nie chciałem go wyprawiać do Barbados.
— Wolno panu było o tem nie powiedzieć w swoim czasie? Jak teraz rzecz zmienić? Zresztą wie pan co? Może to i lepiej. Takie moje zdanie, a jam jeszcze nigdy się nie omylił. Czy też mówiłem panu, że pomiędzy mną i panną Dombi wytworzył się pewien rodzaj poufności?
— Nie — rzekł pan Dombi surowym tonem.
— Zatem proszę posłuchać, co powiem. Dokądkolwiekby losy zagnały Waltera Gey’a, lepiej mu być za siódmą górą i siódmą rzeką, niż w londyńskiem biurze. Radzę panu tak samo myśleć. Panna Dombi młoda, łatwowierna i wcale nie tak niedostępna, jakby należało.... Zresztą, jeżeli tu i było cokolwiek... no, wszystko głupstwo. Może pan sprawdzi te rachunki?
Ale zamiast przeglądać papiery i sprawdzać rachunki, Dombi oparł się o poręcz krzesła i wpatrzył się uważnie w dyrektora swego.
Karker udawał zajęcie się cyframi, nie śmiejąc przerywać toku rozmyślań swego szefa. Udawanie to miało maskować rzekomą delikatność uczuć. Pan Dombi doskonale rozumiał, że Karker gotów podać na żądanie może bardzo zajmujące, nawet ważne szczegóły, gdy go o to zapyta. Lecz pytać równało się obniżeniu swej godności — i pan Dombi nie pytał. Ale w duszę jego padło ziarno nienawiści ku biednej Florci, której dotychczas dumny ojciec tylko nie lubił.
Tymczasem major kroczył ocienioną stroną ulicy w kierunku rezydencyi pani Skiuten. O dwunastej miał zaszczyt ujrzeć Kleopatrę, leżącą na sofie w zwykłej pozie. Przed nią z tacą stał Witers. Królowa egipska spożywała kawę. Pokój był zewsząd osłonięty.
— Kto tam? — zawołała pani Skiuten. — Nie przyjmuję.
— Czemże Józef Bagstok zasłużył na wygnanie?
— A to pan, majorze. Proszę. Rozmyśliłam się. Siadaj pan, tylko dalej. Nie zbliżaj się pan. Okropnie jestem dziś słaba. Nerwy moje na strzępy porwane a od pana leci tchnienie znojnego upału.
— Był czas, kiedy słońce paliło Bagstoka i nie mogło go spalić. On kwitł, jak najpiękniejszy kwiat indyjskiej cieplarni. Nie mówiono inaczej, jak o „kwiatku naszego pułku“. Czas, trudy, troski wstrzymały rozwój kwiatu, który jednak nie utracił swej świeżości.
— Gdzie pani Grendżer? — spytała Kleopatra pazia.
Witers przypuszczał, że u siebie.
— Dobrze. Proszę odejść. Nie przyjmuję nikogo.
Gdy Witers się usunął, pani Skiuten zagadnęła o zdrowie przyjaciela.
— Po co pytać. Dombi zdrów, jak może być zdrowym człowiek w jego rozpaczliwem położeniu. Chciej pani zrozumieć, że mój przyjaciel na wylot przebity.
— Majorze Bagstok. Mało znam świat i jego konwenanse. O świecie, świecie! Gdzie podziałeś naturę, wzniosłą, szlachetną naturę z jej czarami! Jak udało ci się zagłuszyć tę muzykę serca, poezyę duszy? Gdzie znaleźć owe wylewy niebiańskich zachwytów? Nie żal mi, że nie znam świata, ale to mi nie przeszkadza rozumieć cię, majorze Bagstok. Dotknąłeś pan najczulszej struny mego serca. Pańskie półsłówka dotyczą mojej drogiej córki.
— Otwartość była głównym rysem rodu Bagstoków. Będę mówił po prostu: zgadłaś pani.
— Minęło już parę tygodni, odkąd pan Dombi zaczął nas zaszczycać swemi wizytami. Wyznaję: i ja i Edyta cieszyłyśmy się tem. Wkrótce zauważyłam, że u pańskiego przyjaciela serce czułe...
— Dombi teraz wcale nie ma serca.
— Zły człowieku, zamilknij!
— Stanę się niemym, jeśli pani się to podoba.
— Niech kto co chce mówi, jednak natura posiada niezwalczony urok. To też nie dziwię się, że pan Dombi, ujęty prostotą naszego towarzystwa i uprzejmością, zaczął bywać częściej i stał się codziennym uczestnikiem naszych wieczorów. Tkliwość jego rosła co dzień i kiedy teraz myślę o tej strasznej odpowiedzialności, na jaką narażałam się, zachęcając go do zdobywania...
— Wstępnym bojem pańskiej fortecy — podpowiedział major.
— Grubianin, niepoprawny grubianin! Zresztą dokończyłeś pan mej myśli, choć wstrętnemi słowami. Zwolna prawda wyłoniła się przedemną. Jakże opiszę niewysłowione męki, które szarpały me serce odtąd! Całe swe życie poświęciłam Edycie, memu skarbowi. I patrzeć, jak ten anioł, mężnie walczący z pokusami po śmierci Grendżera, zaczął się codziennie zmieniać! O, co może dorównać tym torturom, na jakie bez litości skazuje nas zdradzieckie życie! Tak, majorze, Edyta drogocenna perła mego życia. Podobna, jak mówią, do mnie. Wierzę temu; zapewne rodzinne podobieństwo.
— Jest na świecie człowiek, który gotów się ostro rozprawić z każdym utrzymującym, że pani podobna do kogokolwiek. Imię tego człowieka — starowina Józio.
Kleopatra uczyniła ruch, jakby miała uderzyć wachlarzem nieskromnego pochlebcę. Rozmyśliła się i z uśmiechem ciągnęła.
— Jeżeli moja urocza córka odziedziczyła po mnie jakieś zalety, to wzięła też moją głupią naturę. Mówiono, że odznaczałam się zawsze nieugiętym charakterem. To samo u niej. Lecz ilekroć kto zdołał dotrzeć do jej serca, stawała się niezmiernie tkliwą. Teraz stan jej przywodzi mię do rozpaczy. Nie możesz pan sobie wyobrazić, jaka była wzajemna nasza ufność ku sobie. Myśli, pragnienia, uczucia — wszystko było wspólne. Każdy myślał o nas, że to dwie siostry, nie zaś matka i córka. I oto nagle — widzę przepaść, gotową nas rozdzielić. Edyta, moja ukochana, nieoceniona Edyta zmieniła się w stosunku do mnie. Głęboka tajemnica zakradła się do duszy anielskiej. Zaczęła unikać poufnych rozmów ze mną. Sądź pan stąd o mej rozpaczy bez granic! Widzę to, rozumiem. Co chwila czekam, może pan Dombi nareszcie oświadczy się i sprawi ulgę w męczarni nieznośnej; niestety, próżne nadzieje! Pod brzemieniem zgryzot — ostrożniej, majorze, pan upuścisz filiżankę z kawą — moja nieoceniona Edyta zmieniła się — i sama nie wiem, co czynić? Do kogoż pójdę po radę, nieszczęsna matka?
Major mężnie wyciągnął prawicę po przez stolik i rzekł:
— Ze mną proszę się poradzić, pani.
— Czemuż pan nic nie odzywasz się, podstępny i okrutny człowieku? Znasz teraz tajemnicę biednej matki. Czem możesz sprawić jej ulgę?
Major zaśmiał się i ucałował podaną rękę.
— Czym się nie omyliła w sądzie, że pan Dombi to człowiek szlachetny i dobrego serca? Czy w istocie myśli o mej córce? Radzisz mi pan o tem na seryo z nim pomówić? Co mam czynić? Mówże, majorze, na miłość Boską!
— Czy ma go pani ożenić z panią Grendżer? Tak trzeba sformułować pytanie — nieprawdaż?
— O, człowieku okrutny! I jakże go ożenimy?
— Pytam, czy mamy go ożenić z Edytą Grendżer? Pan Dombi świetna zdobycz, nieprawdaż?
— O, przedajny człowieku! Z błotem mieszasz najświętsze uczucia niewinnego serca!
— Dombi, powtarzam, świetna zdobycz i niema potrzeby go łapać. Skrępowany już za ręce i nogi. Mówi to Józef Bagstok, a on wie, co mówi. Starowina Józio pilnuje zasadzki czujnie. Niech Dombi wije się, jak chce: sieć mocna i nie wyrwie się z pęt. A pani może być spokojna i we wszystkiem polegać na mnie. Czyńcie tak, jak dotąd. Niczego więcej nie trzeba.
— Tak pan sądzisz, drogi majorze?
— Tak sądziłem i tak będę sądził. Niezrównana Kleopatra i uniżony sługa nagadają się o tym tryumfie w bogatym i wspaniałym pałacu przyszłej pani Dombi. To rzecz ułożona. A wie pani co? Przyjechał do Lemingtonu główny dyrektor, prawa ręka pana Dombi?
— Dzisiaj rano?
— Tak. Dombi niecierpliwie go oczekiwał i jeśli się nie mylę, chce znać jego zdanie co do przyszłych planów. Rozumie się, Dombi nie piśnie Karkerowi ani słówka, ale wyciągnie jego opinię do gruntu. Taka jego natura. On pyszny, moja pani, pyszny, jak Lucifer.
— Bardzo temu wierzę. Duma to znamię wielkiej duszy.
— Otóż uważa pani. Już rzuciłem dwa, trzy domyślniki i Karker w lot je podchwycił. Do wieczora więcej rzucę. Na myśliwego leci zwierzyna. Tymczasem Dombi proponuje po śniadaniu jutro wycieczkę do Kenilwort. Polecono mi zaprosić panie. Racz pani przyjąć.
— Ts! Edyta nadchodzi.
W mgnieniu oka pani Skiuten ułożyła się niedbale i swobodnie, jakby wcale nie knuła spisku. Edyta piękna, poważna i zimna jak zwykle niedbale powitała majora, przenikliwie obrzuciła spojrzeniem matkę, odsłoniła okno i zaczęła przypatrywać się ulicy.
— Miła Edyto, gdzieś tak długo bawiła? Muszę z tobą pomówić.
— Byłam w swoim pokoju.
— Major Bagstok, droga Edyto, a ty wiesz, że niema na świecie nieznośniejszego, nudniejszego, niepotrzebniejszego stworzenia...
— Na co te czułości, mamo? Jesteśmy same i możesz mówić bez tych wykrętów.
Rozumiemy się nawzajem.
Chłodna pogarda na jej ślicznem obliczu stała się tak głęboką i uderzającą, że czuła mateczka zmieszała się i słodziutki uśmieszek znikł z jej malowanych policzków.
— Dziecko moje drogie...
— Zdaje mi się, że dawno już nie dziecko.
— Jakżeś dziś kapryśna, mój aniele. Pozwól mi dokończyć. Pan Dombi zaprasza nas przez majora na śniadanie, a potem do Kenilwort na wycieczkę. Pojedziesz?
— Czy pojadę? — powtórzyła Edyta poruszona, spoglądając znacząco na matkę.
— Tak, wiem, że pojedziesz. Może oto rzucisz okiem na bilet zapraszający pana Dombi.
— Dziękuję. Nie mam najmniejszej ochoty czytać biletów pana Dombi.
— W takim razie sama mu odpiszę, choć zrazu chciałam cię prosić, abyś była moim sekretarzem. Cóż mu od ciebie powiedzieć, Edyto?
— Co ci się podoba, mamo.
Otrzymawszy odpowiedź, major w porze obiadowej zjawił się w sali. Pana Dombi jeszcze nie było, lecz Karker siedział w jadalni z pośpiechem zaprezentował majorowi wszystkie swe zęby.
— Cóż? Jak spędziłeś pan czas od chwili, gdyśmy się rozstali? Długoś pan używał przechadzki?
— Nie dłużej nad pół godziny. Cały czas byliśmy bardzo zajęci.
— Kupieckiemi sprawami?
— Tak — i kupieckiemi i innemi. Ale to nudna historya. Oto, co panu powiem, majorze. Widzę pana po raz pierwszy, nie znałem i nie słyszałem o panu, a tymczasem czuję ku panu nieodparty pociąg. Dziwny traf i u mnie nie bywały. W ogóle wychowałem się w szkole, gdzie nie uczono otwartości. Przed panem zaś duszę całą odsłonię.
— Czynisz mi pan zaszczyt. Może pan zupełnie polegać na starym Józiu.
— Otóż wiesz pan co. Nie znalazłem mego przyjaciela lub lepiej naszego przyjaciela...
— To znaczy pana Dombi? Nic nie szkodzi. Teraz masz pan mnie. A to wszystko jedno.
— Rozumiem to, że mam przyjemność widzieć szanownego majora i mówić z nim.
— A zatem chciej pan zrozumieć, że major Bagstok — to człowiek, który gotów za pana Dombi iść w ogień i wodę.
— Nie wątpię o tem. Chciałem powiedzieć, że wspólny nasz przyjaciel dziś wcale nie był tak uważny w interesach jak zwykle.
— Nie może być?
— Napewno. Myśli jego błądzą gdzieś daleko.
— Takie to sprawy! Myśli jego, panie Karker, błądzą około pewnej ledi.
— Na seryo? A jam sądził, żeś pan żartował, wzmiankując niedawno o tem. Ja wiem, że panowie wojskowi...
— Wesoły ludek — co?
Major ujął Karkera za guzik i szeptał mu do ucha:
— Kobieta, panie, urody niezwykłej. Wdówka, panie, pierwszej sorty. Ptak z wyraju, panie, ze złotemi skrzydełkami. Dombi po uszy zakochany, ona też. U niej piękność, krew, talent; u Dombi stosy złota. Lepszej pary nie znaleźć. Ale to wszystko na razie między nami. Ani słowa. Jutro ją pan ujrzysz i sam ocenisz.
Nadszedł Dombi, zaczęto obiad. Major zwykle przy pierwszych daniach milczał, teraz jednak czuł przypływ dowcipu i humoru. Mrugnął na Karkera i pytał:
— Dombi, nic pan nie jesz. Co panu?
— Nic, majorze, dziękuję. Dziś nie mam apetytu.
— Gdzieś go zagubił, Dombi? Czyś go nie zostawił tak np. u naszych znajomych? One też biedaczki nie mają apetytu. Za jednę przynajmniej ręczę, że dziś — nie powiem która — nie jadła śniadania.
Pod koniec obiadu, gdy murzyn zaczął nalewać szampana, humor dzielnego majora zajaśniał w całym blasku.
— Do pełna, łotrze! Do pełna, po same brzegi! Panu Karkerowi po brzegi! Panu Dombi po brzegi! Panowie, kielich ten na cześć bogini, jaśniejącej w niedostępnym świecie potęgi i piękności! Imię tej bogini — Edyta! Niech żyje Edyta!
— Niech żyje bogini Edyta! — powtórzył Karker.
— Piję na zdrowie Edyty! — rzekł Dombi.
Po obiedzie major spytał pana Karkera, czy gra w pikietę?
— Cokolwiek kaleczę, odrzekł Karker.
— I w triktrak grasz pan?
— I w triktrak.
— Karker, myślę, gra we wszystkie gry i dobrze gra — zauważył Dombi.
Wistocie Karker grał w pikietę i w triktrak tak mistrzowsko, że major wytrzeszczył swe wyłupiaste oczy i oznajmił, że nawet w pułku nie było takich graczy.
— Pewnie grasz pan i w szachy?
— Gram cokolwiek. Zdarzało się, żem nawet wygrywał, ale to były zabawki. Teraz zapomniałem.
Pojedynek w szachy trwał do północy i skończył się zupełnem zwycięstwem prawej ręki pana Dombi. Dopiero potem przyjaciele godni rozeszli się. Była może jakaś plama na zwierciadle w pokoju Karkera, lecz tej nocy odbijało ono człowieka, któremu śniły się tłumy ludzi, leżących u stóp jego, a pan Karker dumnie deptał po głowach tych ludzi, krocząc naprzód i naprzód.