Dramat na Oceanie Spokojnym/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramat na Oceanie Spokojnym |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | po 1926 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | Un dramma nell'Oceano Pacifico |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rozbitek tak był pogrążony w tej obserwacji, że nawet nie zauważył obecności kapitana i pana Collina. Założywszy ręce na piersi, wzrokiem pałającym, rzucającym niekiedy jakby magnetyczne błyski, śledził każdy ruch dzikich zwierząt, które wydając raz po raz ryk potężny, usiłowały rzucić się na śmiałka.
Ze szczególną uwagą wpatrywał się w wielkiego tygrysa, który wydawał się najsilniejszym i najdzikszym. Z niewytłumaczoną wprost uporczywością śledził każde poruszenie tego zwierzęcia. Miało się wrażenie, że znał tę bestję dżungli indyjskich i usiłował ją ujarzmić siłą swego wzroku.
W pewnej chwili tygrys, który początkowo wydawał się najwięcej rozjuszony, zatrzymał się, wpatrując się nawzajem w rozbitka, stojącego wciąż przed jego klatką… i oto — rzecz zaiste dziwna! — ułożył się na ziemi, bijąc się zlekka ogonem po bokach, i pozostał nieruchomy, jakby go ujarzmiła jakaś moc ukryta.
— Hej, przyjacielu! — ozwał się kapitan, który z zaciekawieniem przyglądał się tej dziwnej scenie. — Czy przypadkiem nie jesteś poskramiaczem zwierząt?
Na to pytanie rozbitek drgnął i uczynił gest pogardy, który jednak zatuszował natychmiast. Podniósłszy głowę ku wyziorowi, pozdrowił obu dowódców.
— Nie, panie kapitanie — odpowiedział, siląc się na uśmiech.
— A może znasz tego tygrysa?
— O nie!.. chociaż spotkałem ich kilka podczas swych podróży.
— A jednak ktoś, stojący zboku, powiedziałby, żeś urzekł tego tygrysa.
— Nie wierzę temu, kapitanie.
— Powiadam ci, że masz wzrok piorunujący. Patrzaj! I inne bestje biegają już po klatkach, zaszywając się gdzieś w kąty, jakby zdjęte lękiem przed tobą.
— Pan sobie żartuje, panie kapitanie — odrzekł marynarz tonem szorstkim, w którym dźwięczała źle ukrywana wzgarda.
— To się jeszcze okaże… ale czemu opuściłeś kajutę?
— Posłyszałem ryki, więc wyszedłem zobaczyć, skąd one pochodzą.
— Czy nie zechciałbyś wyjść na pokład? Je żeli czujesz się już nieco lepiej, warto, byś odetchnął świeżem powietrzem.
— Dziękuję, panie kapitanie.
Rozbitek, jakby już całkowicie odzyskawszy siły, wszedł dość żwawo na schody i znikł na pokładzie. Spostrzegłszy pannę Annę, zatrzymał się osłupiały, a ostry wzrok jego rzucał dziwne błyski. Widząc jednak, że przygląda mu się kapitan oraz załoga, potrząsnął głową, jakby chciał odpędzić myśl natrętną, i zdjął czapkę, kłaniając się i mrucząc słowa niezrozumiałe.
— Jak się pan czujesz? — zapytał kapitan.
— Doskonale, panie kapitanie — odpowiedział, nie odrywając wszakże oczu od Anny.
— A pańskie rany?
— Goją się w mgnieniu oka. Ale… gdzie my się znajdujemy, panie kapitanie?
— Płyniemy ku Nowym Hebrydom.
— Aha, więc jesteśmy już niedaleko od wysp Fidżi.
— Spodziewam się zawinąć tam w ciągu pięciu lub sześciu dni i przybyć na czas, by ich ocalić. Jeżeli ich nie odnajdziemy, córka moja będzie bardzo zmartwiona.
— Ach, ta pani to pańska córka? — zawołał rozbitek z dziwnym akcentem w głosie.
— Tak, Anna jest moją córką.
— I zawsze jeździ z panem?
— Od lat kilku.
— Piękna i odważna panienka — mruknął marynarz, znów wlepiając w nią wzrok. — Dziękuję pani z głębi serca za zajęcie się dolą moich towarzyszów. Oni na długo zachowają cześć dla pani.
— Każda kobieta ma obowiązek troszczyć się o nieszczęśliwych — odpowiedziała Anna. — Nigdybym nie przebaczyła załodze okrętu, któraby nie pomogła nieszczęśliwym żeglarzom, zagrożonym przez ludożerców.
— Dziękuję pani. Pani jest aż nadto łaskawa.
— Powiedz mi, Bill — zapytał niespodzianie porucznik, podchodząc do rozbitka — czyś ty słyszał kiedy o wyspie Norfolk?
To obcesowe i zapewne nieoczekiwane pytanie raziło Billa jakby piorunem; na jego twarzy uwidoczniła się nagła bladość, by natychmiast ustąpić miejsca żywemu rumieńcowi. Zwrócił się raptownie w stronę porucznika, który zdawał się nie przywiązywać najmniejszej wagi do tego tak znaczącego pytania, i utkwiwszy w jego twarzy dwoje oczu, w których zatliły się posępne błyski, zagadnął:
— Co pan zamierza przez to powiedzieć?
— Nic; zadałem najzwyklejsze w świecie pytanie.
— Aha, rozumiem! — zawołał Bill, uderzając się w czoło. — Pyta mię pan, czy znam wyspę, na której znajdują się pod strażą zesłańcy angielscy. Ale nacóż takie pytanie?
— Powiedziałem już, że pytam tylko z ciekawości.
— Znam, znam tę osławioną wyspę. Wylądowałem raz przy jej brzegach, przebywając na pokładzie „Alberta“, okrętu amerykańskiego, który podobnie jak wasz statek uprawiał handel wśród wysp oceanu Spokojnego. Niemiła wyspa, panie łaskawy, i niemili są jej mieszkańcy.
— Wyobrażam sobie.
— Gdzie znajdujemy się obecnie? — zapytał rozbitek, snać pragnąc przerwać rozmowę, niebardzo przypadającą mu do smaku.
— Minęliśmy przed godziną wyspę Wanikoro i płyniemy ku Nowym Hebrydom.
— Dziękuję panu.
Skłonił się Annie, zasalutował przed porucznikiem i, przeszedłszy na przód okrętu, usiadł na zwoju lin, nie mówiąc już ani słowa. Widać było jednak, że pytanie, rzucone przez pana Collina, wzbudziło w nim dziwny jakiś niepokój.
Jego oczy, na których dnie taił się jakiś blask nieszczery, krążyły w orbitach i zatrzymywały się to na poruczniku, przechadzającym się po pokładzie, to na Annie, rozmawiającej z ojcem. Ręce zaciskały mu się mocno, jakby w nich coś miażdżył. Twarz jużto mu bladła, jużto ponsowiała, a po mięśniach przebiegały drgawki nerwowe. Rzekłbyś, że jakiś gniew straszny, hamowany z trudem huczał w sercu tego marynarza, którego ledwie żywego wydobyto z fal oceanu Wielkiego.
Na szczęście uwaga załogi była w tej chwili zaprzątnięta pojawieniem się wspaniałej ryby-piły — sword-fish, jak ochrzcili ją Anglicy. Należy ona do gatunku mieczników, z któremi ma wiele podobieństwa, a zdarza się często na oceanie Spokojnym, gdzie na nią gorliwie polują wyspiarze, ceniąc jej mięso wyborne, zwłaszcza u sztuk młodych. Chociaż tak poszukiwana, nieraz budzi postrach ze względu na swój gwałtowny temperament.
Ryba, która płynęła wpobliżu „Nowej Georgji“, miała co najmniej dziesięć stóp długości i dźwigała róg długi chyba na dwa metry, raczej okrągły niż płaski, jak u miecznika, a w części ponacinany. Rozwinęła płetwę grzbietową, którą posługuje się jak żaglem, dając się unosić wiatrowi.
— Ojczulku, czy takie ryby są niebezpieczne? — zagadnęła Anna kapitana, śledzącego ciekawie bieg tej dziwnej mieszkanki morza.
— Wszyscy wyspiarze jej się obawiają… a taka jest odważna, że staje do walki nawet z wielorybami i okrętami.
— Przecież nie jest duża.
— To prawda, lecz jej oręż jest mocny i bardzo użyteczny. Rzadko spotkać taką, któraby miała róg nieuszkodzony; widziałem i takie, które go sobie całkiem odłamały. Nieraz widziano, jak wściekłe rzucały się na okręty, które zapewne brały przez omyłkę za wieloryby, i głęboko wbijały w nie swoją szpadę. Pewnego razu sztaba „Georgji“ została przebita tem ostrzem.
— A co się stało z rybą?
— Nie mogła się oderwać od okrętu i zdechła, trafiona trzema kulami karabinowemi.
— Czy łatwo poławiać te stworzenia?
— Bardzo trudno, Anno. Póki są młode, można je schwytać w sieci, lecz gdy są już duże i mają róg rozwinięty, przerywają nawet najmocniejsze sznury i uciekają. Trafić je można niekiedy osękami lub harpunami, choć nie dają się łatwo podejść.
Ryba niedługo płynęła za okrętem; nagle zwinęła płetwę i dała nurka wgłąb, znikając z oczu załogi, która już wyniosłą na pokład harpun, spodziewając się uczy ze smacznego mięsa pływaczki.
Tymczasem „Nowa Georgja“ mknęła bezustanku ku zachodowi, zbliżając się do archipelagu Nowych Hebrydów, poza którym w odległości 230—250 mil znajduje się archipelag Fidżi. Wiatr był wciąż pomyślany, lecz jeszcze nieustalony, tak iż zdawał się wieścić nową zawieruchę, zwłaszcza, że gnał przed sobą sforę czarnych chmurzysk.
Po zachodzie słońca owe opary, które pokazywały się od strony południowej, zaległy nagle cały strop niebieski, zaciemniając gwiazdy do tego stopnia, iż morze wydawało się jakby nalane atramentem. Wiatr, zamiast się wzmagać, ku powszechnemu zdumieniu ustał zupełnie, tak iż „Nowa Georgja“ stanęła prawie nieruchomo wśród tych czarnych fal, pogrążona w czarniejszym jeszcze, nieprzebitym mroku.
Ciemność tę nagle przerwało zjawisko, zdarzające się dość często w strefach gorących. Morze przed chwilą tak czarne rozjaśniło się dziwnie, jakgdyby w jego głębinie zapalił ktoś lampę elektryczną o niezwykłej sile.
Powierzchnia wody stała się jakby niezmiernym przestworem roztopionego bronzu, który rozrzucał wspaniałe srebrne błyski, poprzecinane tu i owdzie ognistemi smugami, a smugi co chwila zmieniały kształty, jużto zwijając się w kręgi, jużto odwijając się zpowrotem. Fale, łamiąc się o czarne drewniane boki okrętu, rozsiewały niejako mirjady iskier, jarzących się barwami najświetniejszemi, jakie tylko można sobie wyobrazić.
Hordy ryb, coraz to dziwniejszych, bądź obłych i czarnych, bądź pękatych a pstrych, płynęły i lśniły na tem morzu srebrzystem, goniąc się, igrając, walcząc z sobą i pożerając się wzajemnie, to dając nurka wgłąb, to wyskakując na powierzchnię, gdzie niby otwarte parasole lub olbrzymie grzyby sterczały nieruchomo meduzy o ciałach przeźroczystych i galaretowatych. Mirjardy fosforyzujących mięczaków szły w dryf, dając się ponosić falom i rzucając błyski coraz to innego światła. Widać było pelagje, chwiejące się ociężale, podobne do parasolek porwanych wiatrem; dalej meliteje, z których dziwacznie pokrzyżowanych ramion tryskały karmazynowe błyski; maluchne akalefy, jakby nabijane diamentami najczystszej wody; wellele, których czuby lśniły przesłodkim blaskiem modrawym; berosy, chełbie, osyroje i inne, które blask swój łączą ze światłem pewnych drobnych ślimaczków, nie większych od palca, wątłych i obłych, które się tam gromadzą w niezliczonej ilości, zapełniając szeroki szmat morza.
„Nowa Georgja“, odcinając się wyraziście czarną masą pośrodku tej srebrzystej powierzchni, sterczała nieruchomo w morzu; zdawało się, jakby nie płynęła, lecz bujała w jakiejś olśniewającej i migotliwej atmosferze.
Miss Anna, kapitan Hill, porucznik Collin i wszyscy marynarze z podziwem przyglądali się temu zjawisku, które — jak wspomnieliśmy — jest tak pospolite w owych okolicach, a mimo to nigdy nie traci uroku.
Wkońcu i tajemniczy rozbitek, podniósłszy się zwolna, wychylił się ponad burtę; jednakże zamiast wyrazić podziw, rzucił na roziskrzone morze chytre jakieś spojrzenie, czyniąc przytem gest wzgardy i mrucząc głuche przekleństwa.
Zjawisko poczęło oddalać się ku wschodowi, a okręt, który posuwał się zwolna w kierunku wprost przeciwnym, został znów ogarnięty gęstą ciemnością, której nie zdołały rozproszyć latarnie, wiszące nad sztabą.
Rozbitek, który usadowił się znów na przodzie okrętu, ujrzawszy morze iskrzące w oddali, podniósł się zwolna i powiódł oczami, jakby czegoś szukał, powtórzył przytem ten sam gest wzgardliwy, który wykonał był poprzednio, nie widząc już na pokładzie ani kapitana Hilla, ani miss Anny, ani porucznika. Na czole wyryła mu się zmarszczka głęboka, nie ustępując przez czas dłuższy.
Widząc przechodzącego młodego marynarza, który dawno był wyszedł z forkasztelu i nie był świadkiem obcesowego pytania pana Collina na temat wyspy Norfolk, zatrzymał go słowami:
— Hej, kolego, która jest godzina?
— Coś koło dziesiątej — odpowiedział marynarz.
— Kto z oficerów ma wachtę przez pierwsze ćwierć nocy?
— Pilot Asthor.
— A pan Collin?
— Obejmie służbę o północy.
— Ten pan Collin to dzielny oficer?
— Bardzo dzielny, głowę ci daję za niego.
— Cieszy się wielkiem zaufaniem na statku?
— Takiem samem jak Asthor, który od dwudziestu lat żegluje z kapitanem Hillem… może nawet większem.
— Czy to prawda, że porucznik jest zaręczony z miss Anną?
— Nigdym tego nie słyszał, więc nie wierzę.
— Powiedz mi, czy wierzycie naprawdę, że jestem nieszczęśliwym marynarzem, który wskutek przeciwności losu rozbił się na morzu?
— Do kroćset! Czyż nie wyłowiliśmy cię na pełnem morzu, gdyś płynął tratwą?
— To prawda… ale zdaje mi się, że pan Collin spogląda na mnie z niedowierzaniem.
— Porucznik jest człowiekiem podejrzliwym, nie wierzę jednak, by miał jaką podstawę do nieufności względem ciebie. Wybij sobie z głowy te głupstwa.
— Masz rację, kamracie. Jestem kpem, przypuszczając, jakoby na pokładzie „Nowej Georgji“ miano patrzeć na mnie złem okiem. Dobranoc!
Rozbitek przeszedł zwolna przez pomost, nachmurzywszy czoło i skrzyżowawszy ręce na piersi. Wydawał się zamyślony i zafrasowany.
Przechodząc koło wielkiej luki, zatrzymał się, aby posłuchać głuchego pomruku tygrysów.
— Są głodne! — mruknął półgłosem. — A przecież byłoby tu dość mięsa dla dwunastu bestyj!
Cofnął się zwolna na przód okrętu i utkwił wzrok w chmurach, które bezładnie mknęły po niebie.
— Ta burza będzie dla kogoś zgubną! — zamruczał.
Stłumił posępny uśmiech, który mu się cisnął na usta, i zniknął w komorze forkasztelu.