<<< Dane tekstu >>>
Autor Emilio Salgari
Tytuł Dramat na Oceanie Spokojnym
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. po 1926
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Un dramma nell'Oceano Pacifico
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział III
Wyspy Santa Cruz.

Archipelag Santa Cruz (on to był bowiem, jak trafnie przewidywał kapitan) stanowi przedłużenie wielkiego półkręgu wysp, który odłączając się od wschodnich brzegów Nowej Gwinei, wiąże się z Nową Kaledonją i wraz z wybrzeżem australskiem tworzy groźne morze, zwane Koralowem.
Znajduje się on między archipelagiem Salomońskim a Nowemi Hebrydami. Składa się z mnóstwa wysepek, dostrzeżonych pierwszy raz przez żeglarza hiszpańskiego Quirosa w r. 1605, następnie zaś przez Mendanę, gdy ten wybierał się na poszukiwanie wysp Salomońskich, odkrytych przezeń rok przedtem.
Największą wyspą w tym archipelagu jest Santa Cruz, mająca ośm mil długości a trzy szerokości, położona w 10° 46’ szerokości południowej, a 163° 34’ długości wschodniej. Za nią idą: grupa La Pérouse, nazwana od nieszczęśliwego admirała francuskiego, który rozbił się w tem miejscu w r. 1788; grupa ta składa się z wysp Wanikoro, Tewai, Manewai i Nanuna; następnie Ticopia, mająca obwód czterech lub pięciu mil; mieszkańcy jej — rzecz nie do wiary! — są gościnni i łagodni, gdy natomiast ich sąsiedzi wszyscy bez wyjątku są ludożercami. Dalej leży grupa Danks, składająca się z czterech wysp dość wysoko wzniesionych i ludnych; Mitria, tak nazwana dlatego, że zdaleka istotnie przypomina mitrę biskupią; grupa Duff złożona z jedenastu wysepek; Chennedy, zamieszkana przez dzikusów najgorszego typu; wyspa Tinakoro, stanowiąca stożek wulkaniczny obwodu dwumilowego, uwieńczony płomienistym kraterem; wreszcie grupa Mendana, składająca się z kilku wysepek niskich i lesistych, oraz parę pomniejszych, znanych jeno z nazwiska, lecz nie mających większego znaczenia ze względu na mały obszar.
Wszystkie te wyspy zamieszkują Polinezyjczycy, o wyglądzie bynajmniej nie odrażającym, proporcjonalnej budowie ciała, ciemnym kolorze skóry, który czasami u wyspiarzy przechodzi w odcień oliwkowy, podobnie jak u Malajów, Mają jednakże wargi grube i odstające, jak Afrykańczycy, nos przypłaszczony i włosy kędzierzawe, dzięki czemu domyślamy się, że pochodzą z niedalekiej Papuazji.
Naogół zażywają jak najgorszej sławy i nie oszczędzają drużyn marynarskich, które miały nieszczęście rozbić się u ich brzegów.
Kapitan Hill, który — jak wspomnieliśmy — wiedział dobrze o tem wszystkiem, nie omieszkał oddalić się od zapowiedzianej wyspy. Wedle jego obliczeń musiała to być jedna z grup Mendana lub Tinakoro, które spotyka się najpierwej, przybywając od północy. Huragan, który nie przestał dąć jeszcze, choć zaczął już nieco cichnąć, rozbić mógł jego okręt o te niegościnne brzegi, co przyprawiłoby całą załogę o śmierć niechybną, bo ocean i rafy podwodne nie oszczędziłyby ich na pewno.
To też „Nowa Georgja“ podjęła znów walkę z rozpętanemi żywiołami, wspinając się to wgórę to wdół po niebotycznych zwałach wodnych, które uderzały na nią zewszechstron, wdzierając się bądź na bakort, bądź na sztymbork, mimo całej zręczności, z jaką stary Asthor kierował rudlem.
Nakoniec o godzinie siódmej z rana słońce przedarło się przez wyłom w chmurach i oświeciło ocean. Było to jakby hasło pokoju; wiatr przycichł, a nawała wód, ustawicznie od dwunastu godzin spadająca na okręt, legła spokojnie.
Kapitan Hill i porucznik Collin, skorzystawszy z tej ciszy, która zanosiła się na czas dłuższy, za szli do kwatery wśledniej, by zobaczyć, jak się miewa rozbitek, pozostawiony dotąd w samotności.
Biedak spał spokojnie, jakgdyby znajdował się w zacisznym pokoju; posłyszawszy jednak kroki ludzkie, zerwał się ze snu.
— Jak się miewasz, przyjacielu? — spytał kapitan.
— Jeszcze jestem osłabiony, lecz czuję się doskonale — odrzekł rozbitek. — Jestem panu bardzo wdzięczny i zobowiązany, żeś mnie pan uratował w taką piekielną pogodę; inny kapitan nie narażałby swego okrętu na ocalenie nieznajomego człowieka.
— Nie mówmy już o tem; kto inny na mojem miejscu uczyniłby to samo, albo przynajmniej próbowałby to uczynić.
— Czy burza już minęła?
— Lada chwila przejdzie.
— Czy kierujecie się ku wyspom Fidżi?
— Już zmieniłem kurs.
— Gdzie jesteśmy obecnie?
— Przed archipelagiem Santa Cruz.
— A więc za parę dni przybijemy do wysp Fidżi?
— Jeżeli Bóg pozwoli.
— Dziękuję panu.
— Nie wiedziałeś pan przypadkiem, gdzieście się znajdowali, kiedyśmy pana wyłowili z morza?
— Przypuszczam, że byliśmy koło wysp Salomona.
— A w jakim płynęliście kierunku?
— Zamierzałem szukać pomocy na brzegach australskich, lecz huragan znosił mnie wciąż na wschód. Zdecydowałem się podpłynąć ku archipelagowi Salomona, sądząc, że napotkam jakiś okręt, płynący z Marjanów do Sydney… wtedy to wyratowała mnie pańska załoga.
— Na waszej tratwie znajdował się tylko Indjanin, któregoś pan zabił?
— Tak, kapitanie.
— A czemu wyruszyliście tylko we dwójkę?
— Ponieważ mieliśmy bardzo szczupłe zapasy żywności.
— Kto dowodził waszym okrętem?
Rozbitek, posłyszawszy to pytanie, zawahał się na chwilę, jakby wyszukiwał w pamięci jakieś nazwisko, poczem odpowiedział:
— Kapitan James Welcome.
Słyszał pan kiedy o takim kapitanie, panie Collin? — spytał porucznika kapitan.
— Nie słyszałem, ale przecież jest ich tyłu! — odpowiedział zagadnięty.
Rozbitek przyjrzał się obu dowódcom, zmarszczywszy kilkakrotnie czoło jakby zaniepokojony; błyskawica mignęła mu w oczach, lecz po chwili twarz jego przybrała wyraz pogodny.
Kapitan Hill i porucznik zalecili mu bezwzględny spokój, poczem obaj wyszli na pokład.
— Co pan myślisz o tym człowieku? — spytał kapitan, jakby pogrążony w zadumie.
— Niebardzo mi się ten typ podoba. Pewnie pan ma jakieś podejrzenia, skoro zadaje mi takie pytanie?
— Nie, ale coś mi się zdaje, że jego zeznania są nieszczere, a jeżeli mam panu wszystko powiedzieć, nadmienię, że mam złe przeczucia.
— Skądże? I jakież przypuszczenia powziąłeś o tym człowieku? Tu na oceanie można zdybać tylko żeglarzy dotkniętych nieszczęściem.
— Albo skazańców, panie Collin — dodał kapitan.
— Pan tak sądzi?…
— Narazie nic jeszcze nie sądzę, lecz panu wiadomo, że niedaleko stąd znajduje się kolonja karna na wyspach Norfolskich… i że corocznie ucieka stamtąd pokaźna liczba tych niebezpiecznych ptaszków na prostych łódkach lub na tratwach, napadając na żeglujące statki.
— Może się pan myli, kapitanie, ale naprawdę obudził pan we mnie myśli niespokojne.
— Zobaczymy, co będzie dalej, poruczniku.
W tej chwili czatownik, siedzący na bocianiem gnieździe grotmasztu, oznajmił, że o kilkanaście mil na wschód ukazała się druga wyspa.
Kapitan, korzystając z jasnych blasków słońca, wziął sekstans i wykonał obliczenia, upewniając się o położeniu i kierunku okrętu. Już kończył tę robotę, gdy posłyszał za sobą głos dźwięczny i miły, który go zagadnął:
— Czy jeszcze daleko?
— Ach, to ty, Anno? — odpowiedział kapitan, zwracając się ku córce.
— Tak, przyszłam zapytać, czy jeszcze długą mamy drogę do wyspy, gdzie przebywają rozbitkowie.
— Jeszcze czas, córeczko, ale jeżeli wiatr będzie nam nadal sprzyjał i dunuga ustanie, zawiniemy tam za pięć lub sześć dni.
— O, wyspa przed nami!
— Brzydki to kraj, moja córeczko, mający złą sławę potrosze w Ameryce, ale głównie we Francji.
— Jakże się zowie?
— Wanikoro.
— Cóż to jest Wanikoro?
— Wyspa, która z sąsiadkami swemi: Tewai, Manewai i Nanuną tworzy grupę La Pérouse.
— Grupę La Pérouse? Może z temi wyspami łączy się nazwisko admirała La Pérouse, owego nieszczęśliwego żeglarza, co w sposób tak tajemniczy zginął wraz z okrętami i załogą?
— Tak, Anno, przypatrz się uważnie tej wyspie, okrytej tak smutną sławą.
Właśnie w tej chwili widać było całą wyspę Wanikoro. Ma ona z dziesięć mil w obwodzie i cała jest najeżona stożkowatemi wzgórkami, z których najwyższy nosi nazwę Capogo. Wnętrze jej jest pokryte gęstym lasem, poprzerywanym cuchnącemi bagnami; natomiast jej dwie zatoki, zwane Vana i Pain, byłyby dostępne dla statków, gdyby nie niebezpieczny pas skał koralowych, tworzących zaporę przed naporem fal.
Mieszkańcy tej wyspy są chyba najbrzydsi, a jednocześnie najdziksi ze wszystkich Polinezyjczyków. Niepodobna sobie wyobrazić czegoś wstrętniejszego i złośliwszego nad te istoty o twarzach małpich, kanciastych kształtach i rachitycznych członkach pokrytych najróżnorodniejszemi wrzodami.
Anna, która bacznie przyglądała się wyspie przez lunetę ojca, zatrzymała wzrok na osobliwym pomniku, który chyba nie był dziełem dzikusów. Był to jakby obelisk, umieszczony na kwadratowej podstawie, wysoki na dwa metry.
— Co to za pomnik? — zapytała ojca.
— Grobowiec wzniesiony przez kapitana Dumont d’Urville’a ku uczczeniu pamięci admirała La Pérouse i jego towarzyszy.
— Czy właśnie przy tej wyspie rozbiły się okręty tego nieszczęsnego żeglarza?
— Właśnie koło niej, Anno.
— Czy nie ocalił się z tego rozbicia żaden z jego marynarzy?
— Ani jeden… przynajmniej ani jednego nie odnalazły okręty, wysłane na poszukiwanie rozbitków.
— Opowiedz mi o tem dokładniej.
— Oto jak było. Już ci wiadomo, że La Pérouse, po dokonaniu wielu odkryć i zbadaniu ogólnej sytuacji na oceanie Spokojnym, naraz przepadł bez wieści. Poszukiwania nie doprowadziły do niczego, choć kapitan d’Entrecasteaux, wysłany umyślnie na te morza, przejeżdżał w niewielkiej odległości od Wanikoro, przezwanej przez niego wyspą Poszukiwań. Minęło już czterdzieści lat od czasu, gdy zaginęły owe dwa statki, aż dopiero w r. 1826 angielski kapitan Dillen, zwiedzając wyspy tego archipelagu, ujrzał w rękach kilku tubylców z wyspy Ticopia jakieś żelazne przedmioty pochodzenia europejskiego oraz srebrną pochwę od szabli, na której były wyryte inicjały, podobne do monogramu La Pérouse’a.
Pragnąc dowiedzieć się choćby jednego szczegółu, związanego z ową katastrofą, która niegdyś poruszyła oba światy, ruszył na poszukiwanie dwóch marynarzy, Niemca i Albańczyka, którzy od lat trzynastu osiedli na wyspie. Znalazłszy ich jeszcze przy życiu, jął się dopytywać o pochodzenie wspomnianych przedmiotów. Dowiedziawszy się, że zostały tu przywiezione przez kilku krajowców z Wanikoro, wszczął tam dochodzenia. Wyspiarze opowiedzieli mu, że właśnie przed czterdziestu laty rozbiły się tu dwa wielkie okręty: załoga jednego z nich została wymordowana i zjedzona, druga zaś, spędziwszy kilka miesięcy w owem miejscu, zbudowała sobie mały statek, na którym popłynęła na pełne morze, zostawiając jednakże kilku ludzi na lądzie.
Istotnie Albańczyk z Ticopii przypominał sobie, że przed pięciu laty widział na Wanikoro dwóch ludzi, wyglądających na marynarzy z rozbitych okrętów.
Dillen z braku czasu musiał popłynąć ku Indjom. Zawinąwszy do Kalkuty, zawiadomił dyrektorów Kompanji Indyjskiej o dokonanem odkryciu. Wkrótce oddano mu pod rozkazy okręt na przeszukanie Wanikoro. W lipcu 1827 kapitan angielski wylądował na tej wyspie.
Jego badania wyświetliły całkowicie tajemnicze zniknięcie ekspedycji La Pérouse‘a. Udało mu się bowiem odnaleźć jeden z zatopionych okrętów, uwięziony wśród korali, i zwiedzić miejsce, gdzie budowano mały statek. Tubylcy zapierali się wymordowania i pożarcia drużyny okrętowej, jednakże tak było niewątpliwie, ponieważ w szałasie, zwanym „Chatą Duchów“, przechowywano jeszcze czaszki ofiar.
Dillen zebrał znaczną ilość różnych przedmiotów; były tam kotwice, haki, gwoździe, kilofy, kawałki przyrządów geograficznych i astronomicznych, dzwon odlany w Brest, kilka sprzętów żelaznych i srebrnych, wreszcie talerz ozdobiony godłem trzech lilij. Wszystko to podarował Karolowi X, ówczesnemu królowi francuskiemu; obecnie te przedmioty leżą w muzeum marynarki.
Później Dumont d’Urville znalazł na Wanikoro armatkę, kotwicę i dwa kilofy, które dołączono do poprzednio znalezionych szczątków.
— Więc owe dwa okręty rozbiły się na tych brzegach? — zagadnęła Anna, wskazując na wyspę.
— Tak; prawdopodobnie nastąpiło to w noc burzliwą i ciemną.
— Ale co się stało z tymi ludźmi, którzy wsiedli na mały statek, wybudowany przez nich własnoręcznie?
— Wszelki słuch o nich zaginął… choć pewien kapitan angielski utrzymywał, iż w r. 1831 widział w cieśninie morskiej wśród wysp Salomońskich wielką reję, wystającą z morza i oporządzoną całkowitym takielunkiem.
— Więc i oni się rozbili?
— Prawdopodobnie.
— I nie robiono już dalszych poszukiwań na wyspach Salomońskich?
— Nie.
— A nuż ktoś z nich się ocalił i żyje po dziś dzień.
— Nie jest to wykluczone… Może któryś z matrosów pozostał przy życiu…
— Nieszczęśliwi! — ozwała się Anna półgłosem. — Kto wie, ilu ich zginęło pod zębami ludożerców!
— Niewątpliwie wielu, gdyż mieszkańcy Wanikoro zażywają najgorszej sławy.
— Czy są bardzo dzicy?
— I jak jeszcze!
— Ale jakimże sposobem pokonali marynarzy La Pérouse‘a, uzbrojonych w strzelby i działa?
— Strzałami zatrutemi.
— Więc ci okrutnicy umieją wyrabiać truciznę?
— Tak jest. Z trucizną przez nich wyrabianą niema żartów; ten, kogo zadraśnie jedna z ich strzał, umiera po trzech dniach strasznych męczarni bez ratunku.
— Czy mają i włócznie?
— Mają, ale grot nie jest z żelaza, bo tego kruszcu nie posiadają, tylko z ułamków kości ludzkich, które wyciągają z trupów, moczonych przez kilka tygodni w wodzie morskiej.
— Cóż to za okropni ludzie, ojczulku! Nie chciałabym wpaść w ich ręce.
— Ee! Mamy załogę doborową i do nas przywiązaną, mocny okręt i taki zapas broni, że możemy stawiać czoło choćby tysiącowi Polinezyjczyków.
W tej chwili na sztabie dał się słyszeć straszny zgiełk. Zatrząsł się cały statek, budząc popłoch wśród marynarzy. Sam kapitan mimo wypróbowanej odwagi pobladł na twarzy, a jego prawica spoczęła na kolbie pistoletu, który nosił zawsze u pasa.
Były to jakieś chrapliwe wycia, zdławione ryki, przepotężne miauczenia, którym towarzyszyły głuche trzaski i uderzenia, wywołane jakby przez jakieś ogromne i ciężkie cielska, rzucające się na drewnianą ścianę.
— Co się stało? — spytała Anna, instynktownie cofając się ku rufie.
— Czyżby tygrysy wyłamały się z klatek? — spytał kapitan, zwracając się do porucznika, który nadbiegał z toporem w ręku.
— To niemożliwe, panie kapitanie — odrzekł Collin. — Pręty żelazne są nadzwyczaj mocne.
— Pójdźmy zobaczyć.
Obaj popędzili w stronę otwartej luki i spojrzeli wdół. Przed klatkami, w których porykiwało gniewnie i skakało wściekle dwanaście wspaniałych tygrysów, ujrzeli człowieka, z niezmierną uwagą przyglądającego się bestjom i bynajmniej niezatrwożonego ich złością.
Widzem tym był — rozbitek.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Emilio Salgari i tłumacza: Józef Birkenmajer.