Dramat na Oceanie Spokojnym/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramat na Oceanie Spokojnym |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | po 1926 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | Un dramma nell'Oceano Pacifico |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Archipelag Fidżi, zwany również Witi, ciągnie się pomiędzy 16° a 30° szerokości południowej oraz 174° a 179° długości wschodniej. Składa się z 225 wysp, z których 80—90 jest zamieszkałych; całkowite zaludnienie archipelagu oblicza się na 200 000 mieszkańców.
Pod względem wielkości i gęstości zaludnienia pierwsze miejsce zajmuje Fidżi-Lewu (inaczej Witi-Lewu), długa na 90 mil a szeroka na 50. Dalej idą: Wanua, o rozmiarach 100 i 25 mil, kształtem przypominająca gruszkę, pełna wysokich gór, głębokich jarów, okryta bujną roślinnością; Candabu, długa 40 mil, szeroka na 10, kończąca się na południu górą wysmukłą, ale bardzo wysoką; Ono, mająca 50 mil w obwodzie; Tabe-Uni z obwodem 40 mil; reszta ma obwód daleko mniejszy, niektóre są poprostu niezamieszkałemi skrawkami lądu.
Wszystkie te wyspy są skałami koralowemi lub wulkanicznemi; mają wzniesienia stożkowate, z tych niektóre dosięgają wysokości pięćdziesięciu stóp, kształtem przypominając zdaleka głowy cukru. Gleba jest tu nad podziw żyzna, a krajobraz tak piękny, że gdyby ta kraina nie była zamieszkana przez ludożerców, mogłaby uchodzić za Eden prawdziwy.
Mieszkańcy pomimo wszystko mają pewien stopień cywilizacji, osiągnięty nietyle własnym instynktem, ile raczej ustawiczną stycznością z mieszkańcami pobliskich wysp Tonga, którzy często zapędzają się na archipelag Fidżjański, celem zaopatrzenia się w mięso ludzkie. Ubierają się przyzwoicie w zawoje i fartuszki, utkane w włókien morwowych; wydłubują wielkie łodzie z pni grubych drzew, budują rozległe osiedla, wyrabiają naczynia gliniane i bardzo starannie uprawiają żyzne pola. Niestety wszystkie te zalety ich rasy nie potrafią w nich zatrzeć ohydnego obyczaju pożywiania się mięsem ludzkiem; dość wnijść w ich siedziby, by ujrzeć gotujące się w wielkich kotłach kawały mięsa wydartego z ciał nietylko nieprzyjaciół, ale niekiedy nawet rodzonych braci!
Wojownicy zażarci, nie lękający się śmierci, którą uważają jedynie za przejście do innego żywota, toczą ciągle wojnę między sobą lub z sąsiadami, zwłaszcza z mieszkańcami wysp Tonga, aby zdobywać coraz to świeże zapasy mięsa ludzkiego. Biada okrętowi, który rozbije się u ich strądu! Nie dają nikomu pardonu, przeto nieszczęśliwi marynarze, którzy wpadną im w ręce, kończą niechybnie w wielkich kotłach lub na ostrzu olbrzymiego rożna. Można więc sobie wyobrazić przerażenie załogi „Nowej Georgji”, gdy ujrzała, że ich okręt osiadł koło tej wyspy, której zła sława nie była dla nich tajemnicą!
Całe szczęście, że okręt nie został przedziurawiony i że można się było w rychłym czasie spodziewać ponownego spuszczenia go na wodę.
Kapitan Hill, ochłonąwszy z chwilowego przerażenia, stał się po dawnemu człowiekiem energicznym, zdecydowanym i gotowym na wszystko. Upewniwszy się, że „Nowej Georgji“, osłonionej taflą oliwy, która powstrzymywała napór fal, nie grozi w danej chwili żadne niebezpieczeństwo, rozkazał przenieść na bakort wszystkie ciężkie przedmioty, znajdujące się na pokładzie, ażeby przywrócić okrętowi równowagę i w pewnej mierze udaremnić wdarcie się fal od strony przeciwnej. Następnie polecił otworzyć arsenał okrętowy i wynieść na pokład strzelby, pistolety, kordelasy, siekiery oraz małą armatkę, którą nabito kartaczami. Ukończywszy przygotowania do obrony, przywołał rozbitka, który przez ten cały czas nie opuszczał przodu okrętu, widocznie zajęty bacznem przyglądaniem się brzegom wyspy, wyłaniającym się właśnie z pomroki przedświtu.
— Co uczyniłbyś na mojem miejscu? — zapytał kapitan.
Rozbitek powiódł wzrokiem po pokładzie okrętu, następnie po falach, które konały koło burtów, zmarszczył kilkakrotnie czoło i odpowiedział:
— Czekałbym wielkiego przypływu, bo zwykłe przypływy na oceanie Spokojnym bywają słabe.
— Będę musiał cztery dni czekać.
— Kiedy będzie wielki przypływ?
— W sobotę o północy, a dziś mamy czwartek. Czy sądzisz, że uda się stoczyć okręt na wodę, zarzucając kotwice od strony rufy i lawirując młynkiem?
— Nie uważam tego za wskazane, gdyż nie opieramy się na gruncie skalistym. Gdyby to była ławica piaskowa, okręt mógłby się z niej zsunąć; jednakże te wszystkie wyspy są bądź wulkaniczne bądź koralowe i dlatego bardziej szorstkie.
— Czy przez ten czas dzicy zostawią nas w spokoju?
— Słyszał pan przed chwilą ich wrzaski? Były to okrzyki bojowe. Zobaczy pan, że ledwie morze się uciszy, oni już tu nadpłyną na swych pirogach.
— Niechno przyjadą! znajdą dość jadła dla siebie! Miewałemci już do czynienia z dzikusami na oceanie Spokojnym. Napastowali mnie kilkakrotnie, ale zawsze odchodzili jak niepyszni.
— Miej się pan na baczności, panie kapitanie, bo Fidżjanie są bardzo dzielni i przebiegli. Nie okażą nam zrazu wrogich zamiarów, ale wpierw będą usiłowali pozyskać pańskie zaufanie, by móc dostać się na pokład, będą ofiarowywać pokój, znosić żywność i podarki, później zaś wpadną zdradziecko na tyły pańskiej załogi, a jeżeli nie będziecie przygotowani, wybiją was co do nogi.
— Żaden z nich nie postawi nogi na pokładzie mego statku, zapewniam cię, Billu. Teraz zajmijmy się twoimi towarzyszami. Gdzie spodziewasz się ich odnaleźć?
— Nie umiałbym tego panu powiedzieć. Może znaleźli osłonę pomiędzy górami w głębi wyspy, a może ukrywają się w którejś zatoce.
— Jakim sposobem zawiadomimy ich o naszem przybyciu?
— Macie przecież na pokładzie armatkę. Daj pan z niej parę strzałów.
— Czy nas posłyszą?
— Spodziewam się. Jeżeli jeszcze żyją, zrozumieją, że jakiś okręt zawinął do tych brzegów, i pokwapią się ku nam. Jeżeli nie osiągniemy żadnego skutku, będę wypytywał krajowców, a gdy spuścimy znów okręt na wodę, okrążymy wyspę, strzelając czasami.
— Doczekajmy świtu, a potem zaczniemy działać — oświadczył kapitan. — Tymczasem przygotujmy się do obrony, by przyjąć tych ludojadów tak, jak na to zasługują.
Cisza, panująca koło okrętu, który unieruchomiony całkowicie, jedynie na rufie doznawał lekkiego kołysania, pozwalała na podjęcie wszelkich środków obrony.
Kapitan Hill, który nieraz już wytrzymywał ataki dzikusów, zarządził zbiórkę marynarzy i nakazał im, by koło fokmasztu i bezanmasztu, czyli od strony dzioba i rufy, ustawili dwie silne barykady, dla łatwiejszej obrony statku w razie abordażu oraz wzięcia napastników w dwa ognie. Za temi szańcami kazał umieścić wszystką broń, a na pokład tylny wytoczyć armatkę nabitą kartaczami.
Nie poprzestając na tem, kazał przynieść dwa cebrzyki z pustemi butelkami. Butelki te miano tłuc i rozrzucać po pokładzie, by okruchy szkła kaleczyły nogi napastników, którzy nie znali użytku obuwia.
To uczyniwszy, spokojnie wyczekiwał świtu.
W miarę jak rozjaśniało się niebo, gwałtowność wiatru słabła, i morze zaczynało się uciszać. Fale wciąż łamały się z zaciekłością dokoła tafli olejnej i dokoła rew, jednakże na pełnem morzu zmniejszyły swą chyżość i nie wzbijały się już tak wysoko jak przedtem.
W ciągu kilku godzin huragan winien był uspokoić się zupełnie, co z jednej strony było na rękę kapitanowi, lękającemu się ciągłej chwiejby, mogącej narazić okręt na złe skutki, z drugiej zaś strony narażało na niebezpieczeństwo załogę, gdyż dzicy niewątpliwie nie omieszkaliby skorzystać z ciszy morskiej, by spuścić łodzie na wodę.
O godzinie piątej garstka promieni słonecznych, przebiwszy się przez wyłom w chmurach, oświeciła morze i wyspę, która była już widoczna w całości — wraz ze swemi wzniesieniami, lasami, zielonemi dolinami i zatokami.
Wśród załogi ugrzęzłego okrętu powstało pewne zaniepokojenie na widok setki dzikusów, uzbrojonych w dzidy i ciężkie maczugi, a skupionych bezładnie na najbliższej płaskoci.
Ludzie ci po większej części mieli barwę skóry ciemną, budowę ciała wysoką i regularną, włosy gęste i kędzierzawe. Niektórzy ubrani byli w zawoje, ozdobione muszlami i ułamkami fiszbinów, co było oznaką wodzów lub sławniejszych wojowników, wszyscy zaś mieli biodra przepasane krajką, której końce opadały zprzodu. Po długości tych przepasek można było rozpoznać ważniejsze osobistości; powiadają, że tylko królowie i wielcy wodzowie mają prawo opuszczać je aż do samej ziemi. Pośrodku gromady kapitan dostrzegł kilka kobiet, które można było rozpoznać po przepaskach ozdobionych frendzlami, zwanemi lika, które u dziewcząt mają ledwie 20 cm długości, u mężatek zaś sięgają aż do kolan. Kobiety te wydawały się nie mniej podniecone od mężczyzn i wyciągały pięści w stronę okrętu, wykrzykując słowa, które Bill określił jako straszne pogróżki.
Kilku ludzi uzbrojonych w proce, wysunąwszy się aż na najdalsze cyple skalne, posłało parę kamyków w stronę okrętu. Ponieważ jednak okręt odległy był od nich o dwa lepry, kamyki te doleciały zaledwie do połowy drogi.
— Kapitanie — ozwał się rozbitek, który wydawał się nie mniej zaniepokojony od innych — każ pan wypalić z armaty, żeby ci nicponie wiedzieli, iż mamy broń o potężnym głosie.
Na znak kapitana puszkarz okrętowy wyskoczył na pokład tylny i dał ognia na niewielką odległość, sypiąc gradem kartaczowym po wierzchołkach drzew na wybrzeżu.
Huk wystrzału, a w większej jeszcze mierze świst pocisków uciszył wyspiarzy niby jakieś zaklęcie czarnoksięskie. Zrazu wydawali się zaskoczeni, choć efekt większej i mniejszej broni palnej powinien był im być dawno znany; następnie porzucili broń na ziemię i podnieśli ręce, czyniąc gesty jakoby przyjazne.
— Łotry! — mruknął rozbitek.
Poczem wstał na równe nogi i jakby czemuś przysłuchiwał się z wielką uwagą.
— Czemu się pan przysłuchuje? — zagadnęła go Anna.
Bill zwrócił się w jej stronę. Ujrzała, że twarz ma niespokojną.
— Pani niczego nie słyszała? — zapytał ją w podnieceniu.
— Nic… prócz krzyku dzikusów.
— Ja słyszałem daleką strzelaninę! — zawołał. — Nie mylę się!
— I ja też słyszałem kędyś daleko strzał z rusznicy — potwierdził Asthor.
— Może to pańscy towarzysze? — zapytał kapitan.
— Panie kapitanie, niech pan nakaże strzelać po raz drugi.
Puszkarz, który naładował był powtórnie armatę, wypalił w stronę skał, które odgrzmiały głośnem echem.
Cała załoga zamilkła i nadstawiła uszu. Jednakże nie można było niczego dosłyszeć, ponieważ w tejże chwili podniosły się na płaskoci przeraźliwe wrzaski, i ujrzano, że niemal wszyscy dzicy zbiegli ze skał i co tchu znikli w gęstwinie borów.
— Co się stało? — spytała Anna rozbitka.
Ten zamiast odpowiedzieć skoczył ku wantom na bakorcie i wdrapał się na grotmaszt, opierając się o gafy. Z tego dość wysokiego stanowiska przyjrzał się wzdłuż całemu wybrzeżu, niewątpliwie starając się odgadnąć przyczynę nagłego popłochu krajowców.
— Nie widzisz nic? — spytał go kapitan po paru minutach oczekiwania.
— Nic, panie kapitanie — odpowiedział rozbitek. — Lasy nie pozwalają mi zapuścić wzroku daleko.
— Nie widzisz żadnej łodzi?
— Nie widzę, panie kapitanie.
— Czy sądzisz, że należałoby jeszcze raz wystrzelić z armaty?
— Nie zaszkodzi.
Mała armatka po raz trzeci hukiem rozdarła powietrze, wywołując echo wśród skał, jednakże od strony wyspy żaden wystrzał nie odpowiedział na to hasło.
Rozbitek pozostał na grotmaszcie jeszcze przez kilka minut, uważnie badając brzegi wyspy, poczem mruknął:
— Jeżeli zginęli, to i ja już zginąłem!
Uczynił gest, świadczący o wielkiej wściekłości, a oczy zapłonęły mu złowrogim blaskiem.
Stanąwszy na pokładzie, odzyskał zwykły spokój, atoli na czole jego widniała nadal głęboka zmarszczka.
— No i cóż? — zapytał go kapitan.
— Nie słyszałem już żadnych wystrzałów.
— Ale jak objaśnić ucieczkę dzikusów?
— Może na wyspie zdarzył się jakiś wypadek… Nie chciałbym…
— Czegobyś nie chciał?
— By ten wypadek skrupił się na moich towarzyszach. Mam niedobre przeczucia…
— Czy boisz się, że dostali się do niewoli właśnie w chwili, gdy znaleźliśmy się niedaleko od nich?
— Ów wystrzał z rusznicy dał mi wiele do myślenia.
— Ale my ich przecie ocalimy! — zawołała Anna z zapałem. — Żadną miarą nie zgodzimy się na to, by dzicy mieli pożreć tych nieszczęsnych ludzi.
— Łódka! — krzyknął w tej chwili jeden z marynarzy, wskazując palcem ku wybrzeżu.
Oczy wszystkich zwróciły się ku wskazywanemu punktowi. Ujrzano ciężką dłubankę, wydrążoną z pnia olbrzymiego drzewa, która odbiwszy się od brzegu, zwróciła się chyżo ku okrętowi.
Dwunastu półnagich dzikusów, uzbrojonych w ciężkie maczugi, wiosłowało z wzorową zgodnością; na sztabie łodzi stał jakiś człowiek wysokiej postawy, z turbanem na głowie i z gęstą brodą farbowaną na czerwono.
Wkrótce łódź ta przebrnęła warstwę oliwy i podpłynęła pod sztymbork okrętu. Wówczas człowiek w turbanie podniósł głowę do góry i w swoim języku spytał załogę:
— Czego życzą sobie cudzoziemcy?
Bill przechylił się poza burtę i odpowiedział w tym samym języku:
— Szukamy ludzi białych, którzy niedawno rozbili się koło tej wyspy i znajdują się w waszych lasach.
Wódz dzikusów spojrzał nań srogo roziskrzonemi oczyma, poczem wybuchnął gromkim śmiechem.
— Nasz król właśnie umiera — zawołał — a ludzie, których szukacie, będą stanowić jego eskortę honorową w drodze na drugi świat… ale my was zjemy!
Po tych słowach dłubanka chyżo wykonała zwrot wtył i oddaliła się lotem strzały.
W tejże chwili rozbitek uczynił gest, znamionujący wściekłość najwyższą.