Dramat na Oceanie Spokojnym/XXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramat na Oceanie Spokojnym |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | po 1926 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | Un dramma nell'Oceano Pacifico |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wykurzenie było jedynym sposobem, by zmusić oblężonych do poddania się. Zabarykadowani potężnemi skałami, które opierały się kartaczom i kulom karabinowym, mogli stawić czoło choćby całemu wojsku. Prawda, że można ich było oblegać aż do wyczerpania się zapasów żywności i amunicji, to jednakże wymagałoby dłuższego czasu, a wtedy zapał dzikusów, przyzwyczajonych do rozstrzygania losów bitwy w ciągu kilkunastu minut, mógłby znacznie ostygnąć.
Asthor, Grinnell i dziesięciu wyspiarzy jęli pełzać jak węże wśród zarośli, aż dotarli do olbrzymiego pnia, leżącego o piętnaście kroków od jaskini, który zesłańcy zwalili na ziemię celem sporządzenia zeń łodzi. Za tą osłoną mogli się nie lękać kul nadlatujących z jaskini.
— Prędko, podpalmy krzaki! — rozkazał Asthor. — Wiatr wieje od strony wybrzeża, tak iż cały dym pójdzie do jaskini. Pyszny pomysł miał kapitan!
Zapalił hubkę, rozsypał pośród traw i pobliskich pni kilka garści prochu strzelniczego i podpalił. Natychmiast wzniósł się wielki słup ognia i jął rozszerzać się pospiesznie, obejmując gałązki i prątki krzaków, które jęły trzaskać od gorąca.
Zesłańcy, spostrzegłszy fortel oblegających i zrozumiawszy wielkie niebezpieczeństwo, które im groziło, poczęli na widok płomieni i kłębów dymu wrzeszczeć jak opętani i wymierzyli strzelby w stronę sąsiednich zarośli, mniemając, iż tam przyczaili się podpalacze. Kule ich jednak nie zdołały dosięgnąć ani dwóch marynarzy ani żadnego z dzikusów, którzy ukryli się poza olbrzymim pniem.
Rozwścieczeni tem zaszachowaniem i dymem, który wiatr wtłaczał do jaskini, wyskoczyli nazewnątrz, by wyprzeć nieprzyjaciół, znajdujących się tak blisko, lecz kapitan i Collin, nie spuszczając ich z oka, sypnęli w ich stronę grad kartaczy. Dwaj zesłańcy padli na ziemię jakby rażeni piorunem, a reszta umknęła pospiesznie do jaskini, ciągnąc za sobą rannego towarzysza.
— Znów dwóch poszło — ozwał się Asthor. — Szkoda, że w ich liczbie niema Mac Bjorna! Odechciałoby mu się z nas szydzić!
— Wkrótce nie będzie sobie z nas szydził — dorzucił Grinnell, który właśnie zamierzał wpakować kulkę jeszcze jednemu łotrowi. — Ogień, o ile nie zgaśnie, napełni do tego stopnia dymem jaskinię, że oni tam nie będą mieli czem oddychać.
— Naprzód! — posłyszano w tejże chwili wołanie kapitana i Collina.
Na tę komendę krajowcy rzucili się na ziemię i poczęli czołgać się wśród krzaków, usiłując podkraść się ku jaskini. Asthor, Grinnell wraz z dziesięcioma towarzyszami uczynili to samo, postępując tuż za płomieniami, które posuwały się wciąż naprzód, pożerając rośliny po drodze.
Zesłańcy strzelali bezustanku, dzikim wrzaskiem dodając sobie otuchy; jednakże opór ich nie był już tak silny jak przedtem, i widocznie byli już słabi liczebnie, gdyż słychać było tylko trzy karabiny.
Co się stało z resztą? czy wyginęli od kul, czy też dym osłabił ich do tego stopnia, że nie byli już w stanie podtrzymywać bitwy?
— Co się za tem kryje? — takie pytanie zadawał sobie Asthor, starając się dostrzec, co się dzieje w jaskini. — Uhm, nie wiedzieć dlaczego boję się przykrej niespodzianki.
Krajowcy, osłonięci dymem i ogniem, dotarli na dwadzieścia kroków do jaskini. Wówczas, poniechawszy wszelkich środków ostrożności, zerwali się na równe nogi i sypnęli gradem assagajów i strzał; jednocześnie biali odezwali się salwą z broni palnej. Oblężeni odpowiedzieli stekiem przekleństw, poczem wśród dymu ujrzano człowieka, który na chwilę poderwał się na nogi, ale po przebyciu kilku kroków runął na ziemię.
To Dickens! — zawołał sternik, poznawszy go. — Jeszcze jeden z nich poszedł z wizytą do Lucypera.
— Jeszcze jedna salwa — zakomenderował Collin — i wszyscy naprzód!
Zagrzmiało pięć strzałów karabinowych, a krajowcy poczęli ciskać kamienne siekiery w otwór jaskini… jednakże zesłańcy nie odpowiedzieli.
Asthor, który doszedł na parę kroków do jaskini, powstał z karabinem w ręku i spojrzał poza strefę ognistą, ale nie dojrzał tam nikogo.
— Do kroćset! — wykrzyknął. — Cóż to za kawały?
— Widzisz ich? — zawołał kapitan.
— Czekajcie… poprzez dym widzę jakiegoś człowieka, walczącego ze śmiercią… a gdzież inni? Aha! Widzę jeszcze dwóch, którzy, jak mi się zdaje, już zakończyli swój marny żywot.
— Naprzód! — krzyknął Collin.
Krajowcy rozgarnęli dzidami zarzewie, zwalili gorejące jeszcze krzaki i jednocześnie z Asthorem i Grinnellem stanęli przed jaskinią.
— Nie widzę nikogo prócz zabitych i jednego konającego — zawołał sternik, wkraczając do wnętrza.
Kapitan i Collin poszli za nim, ale ze względu na dym musieli się cofnąć. Gdy powietrze nieco się oczyściło, zapuścili się ostrożnie w czarną szczelinę.
Czterej ludzie spoczywali poza skałami, których z taką uporczywością bronili przed chwilą. Był tu Brown z czołem strzaskanem kulą, Mac Doil z piersią zalaną krwi strumieniem, Kingston i O’Donnell, przeszyci dzidami krajowców. Piąty, Welker, rzęził, oparty o ścianę jaskini.
— A inni? — zapytał Collin, wodząc wokoło bystrym wzrokiem.
— Dickens padł przed jaskinią — odpowiedział Asthor.
— A Bill i Mac Bjorn? — spytał kapitan.
— Nie widać ich, do kroćset masztów! — zawołał sternik, zaciskając pięści.
— Ależ nie mogli uciec — zauważył Collin.
— Welker — ozwał się kapitan, podchodząc do rannego zesłańca.
Drab, posłyszawszy swoje nazwisko, otworzył oczy i, widząc stojącego przed nim Hilla, wymamrotał:
— Powiesisz pan nieboszczyka, panie kapitanie.
— Gdzie Bill i Mac Bjorn?
W oczach konającego błysnął ogień nienawiści.
— Podli!… — zawołał. — Oni… nas… o… pu… ści… li… zdra… dzili!…
— Ale jakimże sposobem?
— Tam… tam… — wybełkotał Welker, wskazując głąb jaskini. — U… ciekli!…
— Jeszcze jedno słowo — odezwał się kapitan. — Kto wy jesteście?
Blady uśmiech wykwitł na wargach Welkera.
— Już… u… mie… ram — wymówił z trudnością. — Mogę… po… wiedzieć… je… steśmy… ze… słań… cami… z wyspy Nor…
Nie dokończył, pochwycony nagłym dreszczem. Wzniósł ręce, zaciskając je koło gardła, zgiął się w pałąk i w tej pozycji znieruchomiał. Był już nieżywy.
— Spieszmy się — zawołał Collin — bo inaczej ujdą nam ci nędznicy.
Rzucili się wgłąb jaskini i odkryli w niej ciemny i wąski korytarzyk. Nie zważając na mogące im zagrażać niebezpieczeństwo, zapuszczali się coraz dalej z bronią w garści. Przebiegłszy pięćdziesiąt metrów, znaleźli się przed otworem, jakby wyrąbanym siekierą lub kilofem. Przeszedłszy przezeń, wydostali się na otwartą przestrzeń i znaleźli się na przeciwnym stoku wzgórza, który łączył się z podnóżem pasma górskiego, przylegającego do wulkanu.
— Uciekli! — krzyknął Collin, wyrywając sobie włosy z głowy.
— Ach, nędznicy! — zawołał kapitan.
— I zabrali z sobą pańskie pieniądze, panie Hill — dodał Asthor, który właśnie przetrząsnął wszystkie zakątki jaskini.
— Jednakże ich odnajdziemy, choćby nam przyszło przeszukać wszystkie lasy na wyspie! — odpowiedział Collin.
— I dokądżeby się udali? — spytał kapitan. — Nie mogą mieć przewagi nad nami, zwłaszcza że Bill jest ranny i utyka na nogę.
W tej chwili Paowang, który od kilku minut bacznie przyglądał się terenowi, zbliżył się do Collina i rzekł:
— Odkryłem ich ślady, wodzu.
— Dokąd zmierzają?
— Tam wgórę po zboczu.
— Czy potrafiłbyś ich wytropić?
— Tak i nie pomyliłbym się ani razu.
— A więc chodźmy! Niech dziesięciu wojowników podąży za nami.
Collin przywołał dziesięciu wojowników i jął postępować za Paowangiem. Wślad za nimi poszli trzej marynarze, oraz kapitan i Asthor.
Odciski stóp, które widać było tu i owdzie na trawie, oraz wyłomy poczynione miejscami wśród zarośli przez zbiegów, doprowadziły pościg aż na drugie zbocze górskiego grzbietu. Gdy doszli do podnóża, Paowang zatrzymał się niezdecydowany.
— Zgubiłeś ślad? — zapytał Collin.
— Nie, ale ślady idą zpowrotem.
— To niemożliwe.
— Przecież się nie mylę.
— Ależ myśmy ich nie spotkali!
Paowang nic na to nie odpowiedział. Przyglądał się uważnie zaroślom i jakby się dręczył jakąś skrytą myślą.
— Zaczekaj tu na mnie, wodzu — odezwał się.
Rzucił się na ziemię i jął bacznie przyglądać się trawom, a zwłaszcza gałązkom jakoby świeżo nadłamanych krzewów, poczem zaczął czołgać się na brzuchu, opisując półkole, dobiegające do stóp pasma górskiego. Jednakże w chwilę później ujrzano, iż zawrócił zpowrotem i posunął się ku podnóżu wulkanu.
— On wszedł na trzęsącą się górę! — oznajmił.
— Chciałeś powiedzieć, że weszli?
Paowang potrząsnął głową.
— Nie — odpowiedział — bo ślad jest tylko jeden.
— A gdzie ślady drugiego?
— Masz pan rację, panie Collin…
— Domyślam się… — rzekł Asthor.
— No… cóżby takiego? — spytał Hill.
— Tak mniemam, że Mac Bjorn wziął Billa na ramiona, by nie nużyć go pochodem. Wiecie przecie, że ten łotr odniósł postrzał w nogę… widzieliśmy, jak na nią utykał.
— Masz rację, Asthor. Tak jest niewątpliwie… ale temci lepiej dla nas, gdyż będziemy mogli ich tem prędzej dogonić.
— Mac Bjorn ma długie nożyska — odpowiedział Asthor — więc boję się, że niemało się natrudzimy, nim go schwytamy. Chudy on jak kościotrup, ale ścięgna ma, do kroćset, mocne i potrafi wyprzedzić nas znacznie, nawet niosąc towarzysza na ramionach.
— Naprzód! — zawołał Collin.
Paowang ruszył za śladem przez zarośla pnące się na zbocza „trzęsącej się góry“. Hill, Collin i reszta drużyny szli tuż za nim.
W miarę jak wstępowali pod górę, droga stawała się coraz uciążliwsza. Nieprzeliczone mnóstwo lian wiło się po drzewach lub pełzały po ziemi jak węże, plącząc się w tysiączne węzły i utrudniając każdy krok małego oddziału. To znowu ciągnęły się zarośla, utworzone przez gatunek leszczyny o nader gęstych gałązkach, lub rozległe przestrzenie, zarosłe trzciną podobną do bambusa, lecz tak powikłaną, iż aby je przejść, należało walić je pokotem.
Marynarze i krajowcy z wściekłością cięli kordelasami i rąbali toporem, ale w pewnych momentach wprost niemożliwością im się wydawało wydobycie się z tej plątaniny roślinności, która niemal ich przytłaczała. Paowang kilkakrotnie zgubił ślad, nie przestawał jednak wdzierać się na stromą górę. Powodując się instynktem, miał niezbitą pewność, że jest na tropie zbiegów.
Czasem zatrzymywał się i, nakazawszy najgłębsze milczenie, słuchał uważnie, spodziewając się, iż pochwyci jakiś szmer, któryby mu oznajmił bliskość dwóch nieprzyjaciół; atoli ciągły huk góry ognistej tłumił wszelkie inne odgłosy.
O trzeciej po południu oddział, zdyszany długim marszem, dotarł do grzbietu wzgórza, przylegającego do wulkanu. Paowang, który szedł wciąż na czele gromadki, nie zważając na czarny popiół, wybuchający z krateru, zatrzymał się przed bajorkiem, którego wody dymiły, wydając niemiły zapach siarki.
Pochylił się i jął przypatrywać się czarnemu popiołowi, pokrywającemu brzegi tego gorącego źródła.
— Oto ich ślady! — zawołał. — Należą do dwóch ludzi i idą wzdłuż grzbietu.
— Czyżby mieli zamiar zejść z drogi? — zapytał Collin.
— Tak… ale… cisza!
Wyspiarz podniósł się nagle i utkwił oczy w zboczu jednej z gór sąsiednich nieco wyższej od wulkanu, ciągnącej się prawdopodobnie w stronę wybrzeża. Wdarł się na skałę pod osłoną gałęzi niaulisa i, przysłoniwszy oczy rękoma od rażących blasków słońca, patrzył wciąż przed siebie.
— Słyszałem jakiś trzask gałęzi — szepnął — i widzę, że tam wgórze poruszają się zarośla.
— Czy jeszcze?
— Tak… oto oni!
Collin, kapitan i marynarze spojrzeli we wskazanym kierunku i o sześćset lub siedemset metrów przed sobą ujrzeli na zboczu góry jakąś głowę. W tejże chwili głowa ta znikła, jednakże jedna chwila wystarczyła do jej poznania.
— Mac Bjorn! — zawołali wszyscy.
Asthor i Fulton gorączkowo zmierzyli się z karabinów i dali ognia. Krzaki zatrzęsły się nagle… a potem nic…
— Spieszmy się! — zawołał kapitan — teraz już nam nie umkną.