Dramat na Oceanie Spokojnym/XXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramat na Oceanie Spokojnym |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | po 1926 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | Un dramma nell'Oceano Pacifico |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W ową noc panowało we wsi białego króla wielkie ożywienie; wojownicy, obozujący na rynku, nie zmrużyli oka. Słychać było pogwarki, krzyki, trąbienie na muszlach morskich i gorączkową krzątaninę, jakgdyby niecierpliwiono się, by wyruszyć czem prędzej na północny brzeg wyspy, gdzie spodziewano się zapewne niebywałej uczty.
W pewnych odstępach czasu przybywały z dalszych wiosek nowe oddziały zbrojne, które z wrzawą piekielną odbywały swój pochód do stolicy. Można było odgadnąć, że zapał osiągnął niebywałe napięcie i że wszyscy pragnęli wziąć udział w wyprawie, gdyż wojna jest dla dzikich ludów jakby zabawą, niemal uroczystością.
O wschodzie słońca Collin, kapitan i marynarze byli już na nogach, gotowi do wymarszu. Gdy ukazali się na rynku, zostali przyjęci radosnym okrzykiem.
Trzystu wojowników, uzbrojonych w maczugi, włócznie, kamienne topory i łuki, uszykowało się ze swymi wodzami na czele przed chatą królewską.
— Odchodzimy — rzekł kapitan, ściskając Annę. — Nie bój się, moja córko, wrócimy cało i zdrowo. Jesteśmy w takiej liczbie, że bez marnowania wielkiej ilości prochu zmusimy tych łotrów do poddania.
— Działaj odważnie, mój ojcze — ozwało się dziewczę wzruszone. — Prócz ciebie nie mam nikogo na tym świecie i nie wiem, coby się stało ze mną, opuszczoną na tej wyspie wśród ludożerców, gdybyś ty zginął.
— My już do tego nie dopuścimy — rzekł Collin. — Piersi nasze będą tarczą dla ojca pani.
— Nie będzie to potrzebne, panie poruczniku — zauważył kapitan. — Zesłańcy nie będą stawiali silnego oporu.
— Koture! — zawołał Collin.
Koture stawił się na wezwanie.
— Zostawiam tę panią pod twoją opieką — ozwał się król. — Uważaj, że ona jest więcej warta od mojego tronu. Zapowiadam ci, że gdyby ona miała się skarżyć na ciebie lub na którego z twych ziomków, wystrzelę z armaty i zrównam waszą wieś z ziemią.
— Niech mnie zabiją, jeżeli jej dotknę! — odpowiedział krajowiec. — Ta kobieta jest tabu.
— Dobrze… A więc w drogę!
Kapitan po raz ostatni uściskał Annę i zastęp wojowników opuścił wioskę, odprowadzany kawał drogi przez gromadę pozostałej ludności. Na czele orszaku szedł Paowang z bratem oraz dwunastu najokazalszych wojowników, za nimi kroczyła garstka białych, następnie ciągnęły dwa szeregi krajowców. Na samym zaś końcu czterech ludzi naprzemian dźwigało na ramionach armatkę.
Torując sobie drogę wśród gęstych lasów siekierą, zeszli na przeciwległe zbocze góry, zstąpili w wąski jar, ocieniony mnóstwem drzew bananowych, uginających się pod ciężarem olbrzymich owoców, i miejscami poprzerywany łanami trzciny cukrowej.
Paowang ruszył ku wulkanowi, z którego krateru zionęły wciąż płomienie, dym i ułomki rozżarzonych kamieni, następnie poprowadził całą drużynę poprzez plantacje, aż wydostali się na łańcuch gór.
— Czy moi nieprzyjaciele są blisko wulkanu? — spytał Collin, doganiając przewodnika.
— Niedaleko — odpowiedział wyspiarz.
— A więc nie obozują na strądzie?
— Morze jest oddalone od ich jaskini.
— A czemu tak się oddalili?
— Bo tamten brzeg jest prawie pozbawiony drzew. Musieli się oddalić, by znaleźć gruby pień na wydrążenie łodzi.
— Rozumiem — odpowiedział Collin — tem lepiej dla nas, a gorzej dla nich. Uważaj jednak, Paowang, że jeżeli nas odkryją, nie omieszkają czmychnąć do lasu.
— Zbliżymy się do nich ostrożnie, wodzu. Gdy nas spostrzegą, będą już otoczeni.
— Czy ich jaskinia leży na uboczu?
— Znajduje się u stóp pasma wzgórz.
— Czy wzgórza są porosłe lasem?
— Jedynie na przeciwległem zboczu.
O ósmej godzinie po trzygodzinnym marszu, wdzieraniu się na góry, zstępowaniu w doliny, przebywaniu piargów i rozpadlin, Paowang zatrzymał się u stóp wulkanu.
— Czy jesteśmy u celu? — spytał Collin.
— Wkrótce będziemy — odpowiedział wyspiarz. — Większa część naszego oddziału zostanie tutaj, a my z waszymi białymi przyjaciółmi udamy się na grzbiet tamtej góry.
Część wojowników, której zalecono jak najgłębsze milczenie, pokładła się wśród zarośli, a kapitan, Collin i Paowang, przedzierając się wśród gąszczy, jęli wdzierać się na górę. W niespełna dwadzieścia minut wyszli na szczyt i powiedli wzrokiem po okolicy. Na wschodzie w odległości półtorej mili widać było ocean, którego fale z łoskotem uderzały o wybrzeże. Tuż przed nimi wznosił się wulkan, spowity obłokami dymu i iskier, które niekiedy rozgarniał wiatr, odsłaniając olbrzymi słup ognia, wybuchający z krateru. Na zachodzie widniała niewielka wyniosłość przyparta do boku wzgórza, z jednej strony ogołocona z roślinności, z drugiej natomiast pokryta gęstą masą krzewów, oraz kępami palm kokosowych i figowców.
— Czy ich widać? — zapytali z niepokojem Collin i kapitan.
— Tak jest — odpowiedział wyspiarz po kilku minutach obserwacji. — Są oto tam.
— Gdzie? gdzie?
— U stóp wyniosłości.
Kapitan i Collin spojrzeli we wspomnianym kierunku i ujrzeli istotnie sześciu ludzi, z których odzieży można było poznać, iż są marynarzami. Byli zajęci pracą koło olbrzymiego pnia drzewnego, z którego niewątpliwie zamierzali sporządzić czółno.
— To oni! — wykrzyknął kapitan. — Ten, który kieruje robotą, to Mac Bjorn; ten grubas to Mac Doil, w trzecim poznaję O‘Donnella, czwartym jest Brown, piąty, ten który wymachuje siekierą, to Dickens, szósty to Kingston, a ostatni Welker.
— Lecz gdzież jest ósmy… ten niegodziwiec Bill? — spytał Collin przez zaciśnięte zęby.
— Oto leży tam u stóp bananu — odpowiedział kapitan. — Nędznik jeszcze żyje pomimo dwóch ran.
Collin odchylił zasłaniające ich zarośle i jął się im przypatrywać. W rzeczy samej ujrzał ósmego mężczyznę, którego poznał od pierwszego wejrzenia.
— To Bill! — zawołał głosem pełnym nieopisanej nienawiści. — Zatem spotkamy się z sobą!
— A gdzie ta jaskinia? — spytał kapitan.
— Czyż nie widzicie jej otworu? — odpowiedział porucznik. — Niech pan spojrzy tam koło tego krzaka.
— Widzę ich.
— Jak rozstawimy naszych ludzi?
— Paowang z setką ludzi zaczai się wśród tych zarośli, które się ciągną ku wschodowi; jego brat z takąż drużyną ukryje się w tamtym gaiku figowym, ciągnącym się na zachód, my zaś zajmiemy stanowisko tam na przodzie, między temi krzakami. Jeżeli bandyci wejdą na grzbiet górski, łatwo nam przyjdzie rozwinąć owe trzy kolumny i wziąć ich w pułapkę.
— Idę wydać konieczne zarządzenia — odrzekł Collin. — Oczekujcie mnie tutaj. Następnie przejdziemy naprzełaj ten las i zajmiemy stanowiska przed pasmem górskiem.
To rzekłszy porucznik wraz z Paowangiem zszedł z urwiska, a kapitan pozostał na stanowisku obserwacyjnem.
W pół godziny potem Collin powrócił w towarzystwie marynarzy, niosących armatkę, oraz pięćdziesięciu wyborowych wojowników.
— Czy inni już odeszli? — spytał kapitan.
— Za kilka minut i oni będą na miejscu — odpowiedział porucznik. — Ruszamy, panie kapitanie.
Pod osłoną zarośli przebyli stromiznę i, przedzierając się przez lasy, dotarli do równiny; tam pokładli się na ziemię pośród dwu fig rajskich, które same przez się tworzyły jakby mały gaj.
Asthor wyciągnął armatkę przed urwisko, wymierzając ją w stronę jaskini, a Collin rozstawił swoich wojowników w prawo i w lewo, ukrytych za pniami kolosalnych figowców.
Ledwo ukończyli te przygotowania do walki, gdy ujrzeli, iż zesłańcy przerwali nagle robotę, rozejrzeli się wokoło z widoczną podejrzliwością, poczem umknęli pospiesznie w stronę jaskini, wyprzedzeni przez kulejącego Billa.
— Do kroćset piorunów! — zawołał Asthor, który właśnie nabijał armatę. — Spostrzegli nas.
— Temci lepiej — odpowiedział Collin. — Teraz już nam się nie wymkną.
To rzekłszy, wystrzelił w stronę jaskini. Na ten znak podniosły się dokoła w zaroślach dzikie wrzaski i ukazali się dzicy, którzy zawzięcie wymachiwali bronią, żądni orężnego starcia.
— Wezwijmy ich do poddania się — rzekł kapitan.
— Te łotry nie poddadzą się — odrzekł sternik.
— Patrzcie, patrzcie! — zawołali Fulton i Mariland.
Z jaskini wyszedł z bronią w ręku jeden z zesłańców i starał się rozpoznać, co się dzieje. Nie wiedząc jeszcze, kim byli napastnicy, niewątpliwie był zdumiony, słysząc wśród dzikich wrzasków huk strzelby, zwiastujący obecność białych ludzi.
— Kto idzie? — krzyknął. — Przyjaciele czy wrogowie?
— To ja, mości Brown — krzyknął Hill, wychodząc z zarośli. — Poznajesz mnie?
Zesłaniec, widząc kapitana „Nowej Georgji“, którego uważał oddawna za umarłego, cofnął się, wpatrując się weń oczyma szeroko rozwartemi jak u warjata.
— Umarli wracają? — wyjąkał.
— Tak… żeby was wszystkich powywieszać!
— I czego sobie życzycie? — spytał łotr blady jak trup.
— Powywieszać was wszystkich! — odpowiedzieli rozbitkowie, wychodząc z krzaków.
— Wpierw powinniście spytać nas o pozwolenie — odezwał się jakiś głos zuchwały.
Przed jaskinią ukazał się Mac Bjorn, wstrętny zastępca Billa, i śmiejąc się bezczelnie, przyglądał się niedobitkom pożogi i strasznej napaści tygrysów.
— Do kroćset piorunów! — mówił dalej. Niema co mówić! Twardą pan masz skórę, panie kapitanie, iż znalazłeś się tu żywy i zdrowy, ale zapewniam pana, że i nasza skóra jest twarda i po wróz konopny, na którym nas chcecie powiesić, nie został jeszcze upleciony. A teraz cofnij się, Brown, i strzeż się kulek.
Sternik i Fulton rozwścieczeni bezczelnością i uszczypliwością tego draba, otworzyli ogień, lecz zesłaniec jednym skokiem schronił się do jaskini, a tuż za nim podążył tamże Brown.
— Dostaniemy was, bądźcie tego pewni! krzyknął Collin. — A teraz, na stanowiska bojowe!
Z jaskini zagrzmiały cztery strzelby, lecz kapitan i porucznik mieli już czas schronić się za pniami bananów. Dzicy, słysząc tę strzelaninę, podnieśli wrzask przeraźliwy i odpowiedzieli chmurą strzał. Strzały jednakże nie odniosły żadnego skutku, ponieważ zesłańcy byli silnie obwarowani i ukryci za olbrzymiemi odłamami skał, które byli przytoczyli przed wejście do swojej twierdzy.
— Phi! nie wypędzicie ich stąd swemi wykałaczkami — ozwał się sternik. — Na tych drabów potrzeba kartaczy… Zaraz poczną cienko śpiewać.
Wycelował armatkę i oddał pierwszy strzał; kule poczęły z trzaskiem obijać się o skały. W jaskini rozległ się wściekły wrzask, a potem głos Browna:
— Umieram!
— Oto już jeden zaśpiewał — rzekł sternik. — O jednego łotra mniej!
— Ognia! — zakomenderował Collin.
Karabiny poczęły grzmieć, mieszając ostre trzaski z rozgłośnym hukiem armatki, świstem strzał i wrzaskami krajowców.
Jednakże zesłańcy, silnie obwarowani, byli nieulękli i stawiali zaciekły opór, odpowiadając wystrzałem na wystrzał i z matematyczną dokładnością trafiając krajowców, którzy poważyli się wyjść z zarośli, by rzucić assagaje w stronę otworu jaskini.
Niekiedy ukazywała się skroś dymu, wychodzącego z przesmyku jaskini, czyjaś głowa, która znikała natychmiast, i słychać było sarkastyczny głos Mac Bjorna:
— Ognia do tych przeklętych Amerykanów! Celujcie dobrze i trafiajcie jak należy!
Próżno Asthor słał kartacze w sam środek jaskini, druzgocąc skały; próżno kapitan, Collin i trzej marynarze utrzymywali ciągły ogień karabinowy, a krajowcy miotali dzidy i strzały: zesłańcy bronili się z desperacką uporczywością i ani myśleli się poddać, a co najgorsze, nie ponosili żadnych strat.
Już kilkunastu krajowców leżało martwych pomiędzy krzakami, gdy kapitan ozwał się grzmiącym głosem:
— Wreszcie ich dostaniemy!
— Co? Czy się poddają? — spytał Collin.
— Nie, ale możemy ich zmusić.
— W jaki sposób?
— Wykurzymy ich.
— Asthor, zostaw armatkę, weź dziesięciu ludzi i podpal krzaki przed jaskinią.
— Rozkaz! panie kapitanie — odpowiedział sternik.
— Uważaj na kule!
— Nie dosięgną mnie. Wypatrzyłem już bezpieczną ścieżkę.
— Idź więc i spiesz się.