Druga księga dżungli (tłum. Mianowski)/Królewski Ankus
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Druga księga dżungli |
Wydawca | Księgarnia Polska B. Połonieckiego |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Teodor Mianowski |
Tytuł orygin. | Jungle Book Two |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Oto jest czworo nigdy niesytych, którym głód wieczny dopieka
Paszcza Szakala, gardziel Sępa, dłoń Małpy, oko Człowieka.
Kaa, olbrzymi pyton skalny, zmienił skórę dwóchsetny może raz od urodzenia; a Mowgli, który nie zapomniał, iż zawdzięcza życie sile i zręczności Kaa pod Cold Lairs, co i wy sobie zapewne przypominacie, przybył złożyć mu życzenia. Zmiana skóry wywołuje u wężów zgryźliwe i posępne usposobienie, aż świeżo narastająca powłoka zalśni dawną pięknością i blaskiem. Kaa nie pozwolił już sobie na żarty z Mowgli’m, lecz witał go, jak cały zresztą lud puszczy, mistrzem Dżungli i opowiedział mu wszystkie nowości, o ile je zna zawsze wąż tak wielki jak Kaa. Czego zaś Kaa nie znał z życia t. zw. Średniej Dżungli — z życia co tętni przy ziemi, wrze pod ziemią, szumi wśród nor, głazów, moczarów, między pnączami i korzeniami drzew — to dałoby się wygodnie spisać na najdrobniejszej jego łusce.
Tego popołudnia siedział Mowgli w jednym z grubych pierścieni węża i przesypywał przez palce jego starą skórę, która leżała dziurawa i zeschła między skałami, tak, jak ją tam Kaa pozostawił. Kaa podścielił uprzejmie swoje potężne skręty pod szerokie i nagie plecy Mowgli’ego, tak, że chłopak siedział w nich wygodnie, niby w żywem krześle.
„Doskonale zwleczona, jest nawet powłoka z oczu“, rzekł Mowgli do siebie, bawiąc się starą skórą. „Dziwnie przejmująca rzecz! widzieć u nóg swoich zewłok z własnej głowy“.
„Ej, przecież ja nóg nie posiadam“, odparł Kaa; „a nadto jest to bardzo częste i zwykłe u mego ludu. Nie widzę w tem żadnego dziwu. A twoja skóra nie uczuwa-ż się czasem twardą i starą?“
„Tak, ale wtedy biegnę czemprędzej do kąpieli, ty płaska głowo; choć i to prawda, że w czasie dojmujących skwarów radbym się wysunął ze skóry (tylko żeby to nie bolało) i biegał bez skóry“.
„Przecież i ja się kąpię, a mimo to zmieniam skórę. Jakże tedy wygląda mój nowy strój?“
Mowgli przesunął dłonią po świecących, pstrych, poprzecznych pręgach olbrzymiego grzbietu. „Żółw ma twardszą skórę, lecz nie tak świecącą“ zawyrokował. „Żaba, moja imienniczka, ma może jaśniejszą, lecz nie tak twardą. Miło spojrzeć na ciebie; podobnie nakrapiany jest kielich lilii“.
„Trzeba mi jeszcze wody. Żadna nowa skóra nie nabiera prawdziwego blasku przed kąpielą. Chodźmy się więc wykąpać“.
„Poniosę cię“, rzekł Mowgli, śmiejąc się wesoło; i pochylił się, by w środku ująć olbrzymie cielsko Kaa, tam, gdzie tworzyło najgrubsze przeguby. Tak samo mógłby się pojedynczy człowiek pokusić o podniesienie pnia, mającego dwie stopy średnicy; a Kaa leżał nieruchomy i jeno sapał spokojnie z zadowolenia. Następnie rozpoczęli codzienną wieczorną zabawę. Chłopiec kwitnący nadmiarem wybujałych sił i potężny Pyton w lśniącej, przepysznej skórze stanęli sobie oko w oko, by w zapasach wypróbować potęgę muszkułów i wzroku. Oczywiście mógł Kaa, gdyby był tylko zechciał, zadusić tuzin takich jak Mowgli; igrał jednak zawsze ostrożnie, nie wyczerpując i dziesiątej części swych sił wrodzonych. W chwili, gdy Mowgli stał się na tyle silnym, że mógł bez szkody wytrzymać silniejsze uderzenie, nauczył go Kaa tych zapasów i trzeba przyznać, że nic nie rozwijało bardziej giętkości i elastyczności członków chłopca. Czasami stał Mowgli omotany aż po szyję drgającymi błyskawicznie splotami Kaa, i usiłował wyswobodzić jedno ramię, by uchwycić niem węża za szyję. Wtedy Kaa zwalniał nacisku, a Mowgli starał się szybkiem nóg uderzeniem dosiądź potężnego ogona, co, wahając się od przodu ku tyłowi, szukał skały lub pnia dla oparcia. I tak chwiali się w jedną i drugą stronę, płomienne topiąc w sobie źrenice, z natężoną uwagą czekając sposobności do ciosu, aż wreszcie przedziwna ta posągowa grupa rozpadała się w oślepiający wir czarnych i żółtych pierścieni, trzepocących się rąk i nóg. „Masz! masz! masz!“ powtarzał Kaa, wymierzając równocześnie ciosy z taką szybkością, że nawet zwinne ręce Mowgli’ego nie zdołały się wymknąć. „Patrz! uderzam tu, mały bracie! Tu, a potem tu! Czy ci ręce omdlały? A teraz tu!“
Zabawa kończyła się zawsze jednakowo — prostem, pełnem rozmachu uderzeniem głowy, które chłopca rzucało o kilkanaście kroków dalej, na ziemię. Mowgli nie mógł nigdy nauczyć się odparowania tego błyskawicznego ciosu, i, jak twierdził Kaa, wszelka nauka byłaby tylko daremną stratą czasu.
„Szczęśliwych łowów!“ Kaa w końcu zamruczał; a zadyszany i rozbawiony Mowgli wyleciał, jak zwykle, na jakie sześć metrów w górę i zarył nosem w ziemię. Zerwał się jednak czemprędzej z pełnemi trawy garściami i podążył wraz z Kaa, najmędrszym z wężów, do jego ulubionej kąpieli do głębokiego, czarnego jak smoła jeziorka, co za skałami się kryje, z którego dna przeświecają mętne cienie zatopionych pni. Chłopiec wśliznął się do toni bez szmeru, jak nakazywało prawo Dżungli, i dał pod wodę parę susów; poczem również bez szmeru wysunął się na powierzchnię, przewrócił się na grzbiet, a wsparłszy głowę o splecione na karku ramiona, patrzył na księżyc z poza skał się wynurzający, i, uderzając nogami o powierzchnię, załamywał cudne jego refleksy w jeziorze. Kaa zaś, którego głowa w świetle miesięcznem jak dyament skrzyła, a jak brzytwa fale milczące krajała, popluskawszy się nieco, podpłynął cicho do chłopca i złożył mu głowę na ramionach. Tak leżeli bez ruchu, bez słowa, a ciała ich piły rozkosznie ożywcze chłody jeziora.
„Prawdziwa rozkosz“, zaszeptał Mowgli półsennie. „W gromadzie ludzkiej kładą się o tej porze, jeśli sobie dobrze przypominam, na jakieś twarde kawałki drzewa w brudnych, od powietrza odciętych norach, naciągają na ociężałe głowy brudne płachty i śpiewają brzydko przez nos. Lepiej tu w Dżungli“.
Jakiś chyży „cobra“ (okularnik) ześliznął się ku wodzie, napił się i znikł czemprędzej, rzuciwszy im przelotnie pozdrowienie „Szczęśliwych łowów“.
„Sssh!“ zasyczał Kaa, jakby mu coś nagle wpadło do głowy. „Więc Dżungla spełnia wszystkie twe życzenia, mały bracie?“
„Nie wszystkie“, odparł Mowgli z uśmiechem, „chybaby mi się trafił co miesiąca jaki nowy, silny Shere Khan do zabicia. Teraz mógłbym go snadnie zadławić temi oto dłońmi, nie potrzebując pomocy bawołów. Powtóre pragnąłem nieraz, aby słońce świeciło podczas pory deszczowej, a deszcze zaćmiły słońce wśród pełnego lata; a kiedy byłem głodny, życzyłem sobie nieraz zabić kozę; a kiedy zabiłem kozę żałowałem, że to nie kozioł; a kiedy zabiłem kozła, żal mi było, że to nie nilghai. Ale tego rodzaju uczucia są przecież wspólne nam wszystkim“.
„Więc innych pragnień już nie masz?“ spytał wielki wąż.
„Czegóż więcej mógłbym wymagać? Mam Dżunglę i Laskę Dżungli! Czyż istnieje co więcej między wschodem a zachodem słońca“.
„A jednak — „Cobra“ powiedział — — “ rozpoczął Kaa.
„Który „Cobra“? Ten co się przemknął tędy nic nie powiedział. Był zajęty łowami“.
„Myślę o innym“.
„Czy masz wiele do czynienia z ludem Jadowitych? Ja ich unikam. Noszą śmierć w przednich zębach, co jest zresztą niesłuszne — bo każdy z nich taki mały. Z którym-to z „białych głów“ rozmawiałeś?“
A Kaa kołysząc się na wodzie, jak parowiec w przeciwne prądy uchwycony, odpowiedział. „Trzy lub cztery miesiące temu polowałem w Cold Lairs, w miejscu, które snadź dobrze pamiętasz. Zwierzyna ścigana przezemnie biegła z krzykiem wzdłuż bagnisk, a dopadłszy domu, którego ścianę sam niegdyś w twojej obronie rozwaliłem, znikła nagle pod ziemią“.
„Ale lud z pod Cold Lairs nie żył w tych podziemnych norach“.
Mowgli wiedział dobrze, że Kaa mówił o plemieniu małp.
„Stworzenie to tam nie żyło, jeno schroniło się tam przed pościgiem“, odparł Kaa, przyczem ostry koniec języka zadrgał mu pożądliwie. „Wpadło całym pędem w głąb jaskini, ciągnącej się daleko. Podążyłem za niem, i zabiwszy je, usnąłem. A gdym się obudził, wybrałem się w głąb, na zwiady“.
„Pod ziemię?“
„A tak. Spotkałem tam wreszcie białego „Cobrę“ (białego okularnika), który mi rozpowiadał o rzeczach przechodzących mój rozum i pokazał mi osobliwości, których nigdy przedtem nie widziałem“.
„Nową zwierzynę? Musiałeś mieć pyszne polowanie?“ Mowgli przewrócił się chyżo bokiem na wodę.
„Nie zwierzynę; byłbym sobie wszystkie zęby połamał na takiej zwierzynie; ale powiedział mi biały „Cobra“, że człowiek — a mówił to jako doskonały znawca całego plemienia — że człowiek oddałby gorącą krew swych żył za samą możność obaczenia tych nadzwyczajnych rzeczy“.
„Pójdźmy a obaczymy“, wykrzyknął Mowgli. „Przypominam sobie, że i ja niegdyś byłem człowiekiem“.
„Powoli — powoli. Zbytni pośpiech zabił Żółtego Węża, który jadł słońce. Otóż rozmawialiśmy sobie pod ziemią, a ja nadmieniłem w rozmowie o tobie, nazywając cię człowiekiem. Wtedy rzekł biały „Cobra“ (który jest naprawdę już tak stary jak Dżungla): Wiele już minęło lat, odkąd poraz ostatni widziałem człowieka. Przyprowadź go tutaj, a zobaczy skarby, za których najdrobniejszą cząstkę wielu ludzi oddałoby życie“.
„To musi być nowa zwierzyna. Lud Jadowitych nie podzieliłby się żadną wiadomością o dobrem polowaniu. To bardzo nieuprzejme plemię“.
„To nie jest zwierzyna. To jest — to jest — nie mogę powiedzieć, co to jest“.
„Więc chodźmy tam. Nie widziałem nigdy białego „Cobry“, a chcę widzieć i te inne twory. Czy on je pozabijał?“
„Wszystko to są martwe rzeczy. On powiada, że jest ich strażnikiem“.
„Ach! Tak jak wilk jest strażnikiem mięsa, które zawlókł do nory. Chodźmy tam“.
Mowgli wypłynął na brzeg i, aby się osuszyć, wytarzał się w trawie, a potem podążyli obaj do opustoszałego miasta Cold Lairs, które zapewne już znacie. Mowgli nie obawiał się zupełnie plemienia małp w owym czasie, owszem małpy czuły nieopisany strach przed Mowgli’m. Wałęsały się one teraz gromadami po Dżungli, więc Cold Lairs stało puste i milczące w świetle księżyca. Kaa wpełznął na ruiny stojącego na terasie pawilonu królowej, przemknął się między głazami i znikł pod rozwalonymi schodami, które wiodły od środka pawilonu w głąb podziemia. Mowgli wydał okrzyk, będący hasłem wężów — „Jesteśmy z jednej krwi, ty i ja“, poczem na rękach i kolanach podążył śladem przewodnika. Prześliznąwszy się chyłkiem przez przepaściste zbocza, wykręty i rozpadliny, doszli nareszcie do miejsca, gdzie korzenie potężnego drzewa, co trzydzieści stóp wysoko nad poziom strzelało, wysadziły z murów olbrzymi kamień. Wczołgali się przez otwór i oto ujrzeli przestronną jaskinię, której opoczyste sklepy rozparte były również korzeniami tak, że gdzieniegdzie wciskały się jasne smugi światła i rozpraszały ciemności.
„Bezpieczna skrytka“, rzekł Mowgli, prostując ściągnięte kolana, „ale zadaleko tu chodzić. No i kogóż tu można zobaczyć?“
„A mnie — to mało?“ zawołał jakiś głos ze środka jaskini; i Mowgli ujrzał, jak się w mroku zaczęło coś białego poruszać, aż zwolna, stopniowo, rozwinął się przed oczyma chłopca olbrzymi okularnik, jeden z największych, jakich kiedykolwiek oglądał — twór, mający ośm stóp długości, który przebywając w gęstym mroku wybielał z czasem, jak stara kość słoniowa. Nawet piętna okularów na jego czworograniastej głowie spełzły na barwę żółtą. Oczy mu skrzyły krwawo, jak rubiny, a cała postać jego była imponująca.
„Szczęśliwych łowów“, zakrzyknął Mowgli, który nigdy nie zapominał o grzeczności i o nożu.
„Cóż słychać w mieście?“ spytał Biały Cobra, nie odwzajemniając pozdrowienia. „Cóż słychać w wielkiem, obwarowanem mieście — mieście stu słoni i dwudziestu tysięcy rumaków i niezliczonych trzód — w mieście króla nad dwunastu królami. Ogłuchłem w tem pustkowiu i od wielu już lat nie słyszałem dźwięku bojowych gong“.
„Nad naszemi głowami Dżungla“, rzeki Mowgli. „Ze słoni znam tylko Hathi’ego i jego trzech synów. Rumaki wybiła we wsi Bagheera, ale co to jest król?“
„Mówiłem ci“, szepnął Kaa do okularnika, „mówiłem ci cztery miesiące temu, że niema już twego miasta“.
„Miasto — wielkie miasto wśród borów, którego bram strzegły mnogie wieżyce królewskie, nie może nigdy przeminąć. Zbudowano je, nim jeszcze ojciec mego ojca wylągł się z jaja i będzie trwać, aż synowie moich synów staną się tak białymi, jak ja. Salomdhi, syn Chandrabii, syna Viyei, syna Yegasari zbudował je za czasów Bappy Rawala. Z jakiejże wy jesteście gromady?“
„To jest zgubiony trop“, rzekł Mowgli, zwracając się do Kaa. „Nie rozumiem tej gadaniny“.
„Ani ja. On jest bardzo stary. Ojcze okularników, tutaj jest tylko Dżungla i tylko Dżungla była tu od początku“.
„A kto jest ten“, zapytał Biały Cobra, „ten, który siedzi na ziemi przedemną, niezalękniony, który nie zna imienia króla, którego ludzkie usta naszą posługują się mową? Kto jest ten twór, posiadający nóż, i władnący językiem wężów?“
„Zowią mnie Mowgli’m“, odpowiedział chłopiec. „Pochodzę z Dżungli. Ludem moim wilki, a bratem ten oto Kaa. Kim ty jesteś, ojcze okularników?“
„Jam Strażnik Skarbu króla. Kurrun Raja nakrył mnie głazem w owych dniach, gdy ciemną jeszcze była moja skóra, abym śmiercią poraził tych, co wyciągną zbrodniczą rękę po skarby. Potem spuszczono skarb do jaskini i usłyszałem śpiewy Braminów, mistrzów moich“.
„Umm!“ rzekł Mowgli do siebie. „Miałem i ja raz do czynienia z braminem, bawiąc wśród ludzi, ale co wiem, to wiem. Nigdy nic dobrego z tego nie wyniknie“.
„Pięć razy, od czasu objęcia przezemnie straży, podważano kamień, ale zawsze aby coś dodać, nigdy aby ująć. Niema bogactw tym równych bogactwom — temu skarbowi stu królów. Ale już wiele, wiele upłynęło dni, odkąd poraz ostatni ów głaz podźwignięto, i myślę, że moje miasto o mnie całkiem zapomniało“.
„Tu niema miasta. Spojrzyj do góry. Tu są tylko korzenie drzew, co porozsadzały głazy. Drzewa i ludzie nie żyją nigdy obok siebie“, wołał Kaa.
„Dwa lub trzy razy odnaleźli ludzie drogę do tej jaskini“, zasyczał Biały Cobra głosem pełnym jadowitego gniewu; „ale nic nie mówili, bom ich zaskoczył w ciemnościach, i tylko zakrzyknęli — ale na krótko. Wy jednak przychodzicie z kłamstwem na ustach — obaj — Człowiek i Wąż — i chcecie we mnie wmówić, że miasto moje zginęło, że straż moja już się skończyła. Wprawdzie ludzie zmieniają się nieco z biegiem lat. Ale ja nie zmieniam się nigdy! Dopóki kamień podważony nie zostanie, dopóki Bramini nie zstąpią ku głębi ze śpiewem, który znam — dopóki mnie ciepłem mlekiem nie nakarmią i na światło dzienne nie wyniosą: — nikt inny nie będzie strzegł skarbów królewskich, tylko ja! ja! ja! Miasto wymarło, powiadacie, głaz rozpierają korzenie? Schylcie się więc i bierzcie, czego serce zapragnie. Nie mają wnętrzności ziemi skarbów tym oto równych. Człowieku z językiem węża! jeżeli żyw wrócisz tą drogą, którąś tu zaszedł, wiedz, że królowie służyć ci będą!“
„Znowu zgubiony trop“, rzekł Mowgli zimno. „Może kiedy Szakal przedostał się do tej nory i ukąsił tę białą głowę? On oszalał, niezawodnie oszalał! Ojcze okularników, nie widzę tu nic takiego, cobym mógł zabrać“.
„Na bogów słońca i księżyca, szał śmierci ogarnął tego chłopca!“ zasyczał Cobra. „Łaskę, łaskę chcę ci wyświadczyć, zanim się zamkną oczy twoje. Patrz tu — ty! — i dziw się temu, czego ludzkie oko nigdy nie oglądało!“
„Nikt w Dżungli nie wyszedłby dobrze na tem, gdyby chciał Mowgli’emu wyświadczać łaski“, wycedził chłopiec przez zaciśnięte zęby; „ale ciemności zmieniają postać rzeczy, o ile wiem. Dobrze, popatrzę, jeżeli sobie życzysz“.
I rozejrzał się szeroko rozwartemi oczyma po jaskini i schyliwszy się, podniósł z ziemi całą garść jakichś przedmiotów, które silnie błyszczały.
„Oho!“ zawołał, „podobne to do tych śmieci, które widziałem w gromadzie ludzkiej; tylko to jest żółte, a tamto było brunatne“.
Rzucił na ziemię sztuki złota i postąpił naprzód. Dno jaskini było wyłożone na pięć lub sześć stóp wysoko zwartemi masami złota i srebra, które wysypały się ze zbutwiałych, zamykających je niegdyś worów i kruszec ów z biegiem lat osiadł się i osypał, jak się osypuje i osiada piasek na wybrzeżu w czasie odpływu. I jak z mielizn i ławic piasczystych sterczą resztki rozbitego okrętu, tak z warstw drogocennego metalu wystawały tu i tam siodła na słonie, z litego srebra ulane, płytami z kutego złota obite, brylantami zdobne, nasadzane krwawnikami i turkusami. Były tam przenośne łoża i lektyki dla królewien, pobijane srebrem, wysadzane emalią, z ambrowemi drzewcami, ze zdobnymi guzami i kółkami; były tam złote kandelabry, na których ramionach drżały wieszadła ze szmaragdów utkane; były tam posągi dawnych i zapomnianych już bożyszcz, srebrne z brylantowemi oczyma; były tam koszule ze złotych drutów plecione, stalą wyłożone i sznurami staroświeckich, od starości zczerniałych pereł ubrane; były tam hełmy osypane rubinami krwi gołębiej; były tam lakowane tarcze z żółwiej skorupy, skóry nosorożca, na brzegach czerwonem złotem powleczone i szmaragdami błyszczące; były tam miecze o dyamentowych rękojeściach, noże myśliwskie i sztylety; były tam złote misy ofiarne i łyżki, i przenośne ołtarze przedziwnych kształtów, jakich nikt nigdy na powierzchni ziemi nie oglądał; były tam kadzielnice, grzebienie i naczynia do wonności, henny i pudru ocznego — wszystkie ze złota; były tam kółka na nosy, pierścienie naręczne, dyademy, obrączki i dziewicze przepaski; były tam na siedm palców szerokie pasy ze skośnie rzniętych dyamentów i rubinów, i skrzynie drewniane, trzema warstwami żelaza okute, których drzewo, rozpadłszy się w próchno, odsłoniło nieprzebrane szeregi szafirów-gwiazd, opalów, kocich oczu, szafirów, rubinów, dyamentów i szmaragdów.
Biały Cobra miał słuszność. Żadne pieniądze nie zdołałyby opłacić wartości tych skarbów — zdobyczy pochodzącej z wojen, grabieży, handlu i podatków, a uzbieranej w ciągu długich stuleci. Wartość samych monet, pominąwszy już klejnoty, była nieoceniona; a martwy ciężar nagromadzonego złota i srebra wynosił dwieście do trzystu tonn.
W dzisiejszych czasach, każdy urodzony władca indyjski, choćby nawet bardzo ubogi, posiada swój skarb, który stale pomnaża; a chociaż zdarza się niekiedy, że jakiś bardziej wykształcony książę każe czterdzieści lub pięćdziesiąt wozów w woły zaprzęgnionych naładować srebrem, by je wymienić na papiery wartościowe; większość nie pozbywa się skarbu, lecz zachowuje go w najgłębszej skrytości i największej tajemnicy.
Oczywistą jest rzeczą, że Mowgli nie znał wartości tego wszystkiego. Noże przykuły na chwilę do siebie jego wzrok, ale nie były tak giętkie, jak jego własny, więc je odrzucił. W końcu przecież zdołał odnaleść coś, co go naprawdę zachwyciło, co leżało na brzegu jednego z siodeł, do połowy zagrzebane w monetach. Był to dwustopowy ankus, czyli bodziec na słonie — przedmiot bardzo podobny do małej kotwicy. U jego szczytu lśnił okrągły, błyszczący rubin, a niżej trzonu było obicie z gęstych nieszlifowanych turkusów, które tworzyły wygodną rękojeść. Jeszcze niżej był pierścień jaspisowy, o który owijała się girlanda kwiatów — tylko listki były szmaragdowe, a kwiaty tworzyły rubiny w zielony kamień wpuszczone. Resztę rękojeści tworzyła czysta kość słoniowa, ostrze i hak — stal, na której były wyryte sceny z polowania na słonie: sceny te wabiły nieprzeparcie oko Mowgli’ego, który się domyślał, że mają one wiele wspólnego z jego przyjacielem Hathi’m.
Biały Cobra pełzał za nim po jaskini krok za krokiem.
„Czyż nie warto oddać za to życie?“, rzekł w końcu. „Czyż nie wyświadczyłem ci wielkiej łaski?“
„Nie rozumiem ciebie“, odpowiedział Mowgli. „Rzeczy te są twarde, zimne i nie dobre do jedzenia. Ale to“ — podniósł do góry ankus — „chciałbym zabrać ze sobą i widzieć w blaskach słonecznych. Powiadasz, że te wszystkie przedmioty należą do ciebie. Jeśli mi to podarujesz naznoszę ci wiele smacznych żabek?“
Biały Cobra aż zatrząsł się, pełen złośliwego ukontentowania. „Wszystko ci daruję”, zasyczał. „Wszystko twoje ci, co tu widzisz — jak długo stąd nie odejdziesz“.
„Ależ ja odejdę natychmiast. To miejsce jest ciemne i zimne, a pragnąłbym zabrać ze sobą to cierniste ostrze”.
„Spojrzyj pod nogi! Cóż tutaj jest?“
Mowgli podniósł coś białego i gładkiego. „To kości ludzkiej głowy“ rzekł spokojnie. „I tutaj jeszcze dwie”.
„Przyszli ci ludzie tutaj przed wielu laty i chcieli zrabować skarb. Rozmówiłem się z nimi w ciemnościach i poukładali się na zawsze“.
„Ale co mnie obchodzi to, co ty nazywasz skarbem? Jeżeli mi pozwolisz zabrać ze sobą ankus, będzie to znaczyło „szczęśliwych łowów“. Jeśli zaś nie, pożegnam cię mimo tego tem hasłem. Nie walczę z ludem Jadowitych, a hasło twej gromady znane mi dobrze“.
„Tutaj znane mi tylko jedno hasło: moje własne!“
Kaa potoczył się naprzód, a wzrok mu się roziskrzył. „Kto mi kazał przyprowadzić Człowieka?“ zasyczał.
„Oczywiście że ja“, szepnął stary Cobra. „Od dawna już nie widziałem Człowieka, a ten mówi nadto naszym językiem“.
„Ale o zabiciu nie było mowy. Jakżeż mogę powrócić do Dżungli i powiedzieć wszystkim, żem go zaprowadził na zgubę?“ rzekł Kaa.
„Nie mówię nigdy o zabijaniu — przed czasem. A co się tyczy twego odejścia lub pozostania, oto dziura w murze. Idź w spokoju, ty tłusty małp dusicielu! Trzeba mi się tylko zlekka dotknąć twego grzbietu i nie obaczy cię więcej Dżungla. Żaden Człowiek nie odszedł stąd z tchnieniem w piersiach. Jam strażnik Skarbu królewskiego Miasta!“
„Ależ powiadam ci, ty biała glisto podziemna, ależ mówię ci, że tu niema żadnego miasta, ani króla. Dżungla — Dżungla jest nad nami“, krzyczał Kaa.
„A tutaj dotychczas Skarb. Jedno tylko jeszcze stać się może. Zaczekaj chwilę Kaa, wężu skalny, i przypatrz się jak chłopak będzie biegał. Jest tutaj obszerne miejsce do popisu. Pobiegaj sobie po jaskini, chłopaczku, poigraj sobie“.
Mowgli położył dłoń na głowę Kaa z niewzruszonym spokojem. „Ten biały twór miał widocznie do czynienia tylko z gromadą ludzką. Nie zna mnie jeszcze“, zamruczał. „Wyzwał mnie na polowanie! Niechże je ma!“
Mowgli stał dotąd nieruchomy i trzymał ankus ostrzem ku ziemi. Teraz jednak cisnął go z błyskawiczną szybkością i ugodził wielkiego węża poniżej głowy, przygważdżając go niejako do ziemi. W mgnieniu oka przywalił Kaa potężnem cielskiem drgające sploty węża i uniemożliwił mu wszystkie ruchy od głowy do ogona. Jak węgiel płonęły krwawe źrenice, a czworograniasta głowa ciskała się wściekle to w prawą to w lewą stronę.
„Zabij!“ zawołał Kaa, gdy dłoń Mowgli’ego spoczęła na nożu.
„Nie“, odparł chłopiec, obnażając ostrze; „zabijam tylko wtedy, gdym głodny. Ale spójrz tu, Kaa!“ Silną dłonią pochwycił białego węża niżej głowy, rozwarł mu szczęki ostrzem noża i wskazał, że zęby kryjące jad zczerniały, pokruszyły się i wisiały ledwo na dziąsłach. Biały Cobra przeżył swój jad, jak to się często u wężów przydarza. „Thuu!“ (co znaczy: zbutwiały)[1], rzekł Mowgli, i przywoławszy do siebie Kaa, podniósł ze ziemi ankus i uwolnił Białego Cobrę.
„Skarb Króla potrzebuje nowego stróża“, rzekł z powagą. „Thuu, tyś już wysłużył. Pobiegaj sobie po jaskini, Thuu, poigraj sobie!“
„Okryłem się hańbą. Zabij mnie!“ zasyczał Biały Cobra.
„Mówiliśmy już dość o zabijaniu. Teraz odejdziemy precz. Biorę ze sobą to cierniste ostrze, Thuu, bom z tobą walczył i zwyciężył“.
„Uważaj więc, by cię ta rzecz nie zabiła. To jest Śmierć! Pamiętaj, że to Śmierć. A tyle siły fatalnej ma w sobie, że zdoła zabić wszystkich ludzi w mojem mieście. Nie długo nią cieszyć się będziesz, Człowieku z Dżungli, ani ty, ani ten, co ci ją odbierze. Siła moja już zgasła, ale ankus dokończy mego dzieła. To jest śmierć! To Śmierć! To Śmierć!“
Mowgli przelazł przez otwór w murze i rzuciwszy po raz ostatni wzrokiem w głąb jaskini ujrzał, jak Biały Cobra pozbawionemi jadu szczękami kąsał głupie oblicza leżących na ziemi posągów i syczał rozpaczliwie: „To Śmierć! To Śmierć!“
Z radością powitali obaj światło słoneczne; a gdy się ponownie ujrzeli w swojej własnej Dżungli i ankus zalśnił w świetle dziennem tysiącznymi blaskami, uczuł się Mowgli tak szczęśliwym, jakby znalazł pęk świeżych kwiatów i ozdobił niemi swoje bujne kędziory.
„Błyszczy się to jeszcze silniej, niż oczy Bagheery“, zawołał pełen zachwytu, kręcąc dokoła rubinem. Muszę go jej pokazać; ale co myślał Thuu mówiąc o śmierci?“
„Nie zdołam ci tego wytłómaczyć. Jestem stroskany aż do końca ogona, żeś mu nie dał skosztować ostrza twego noża. Zawsze coś złego musi się zdarzyć w Cold Lairs — pod ziemią i nad ziemią. Ale teraz jestem już głodny. Nie odbędziemy razem polowania?“ pytał Kaa.
„Nie; Bagheera musi tę rzecz zobaczyć. Szczęśliwych łowów!“ Mowgli odbiegł wśród pląsów, wywijając wielkim ankusem, zatrzymując się czasem w drodze, by go podziwiać, aż przyszedł do tej części Dżungli, gdzie zwykle Bagheera przebywała i znalazł ją, gdy piła wodę, krzepiąc się po ciężkiem polowaniu. Mowgli opowiedział jej wszystkie zdarzenia od początku do końca, a Bagheera poczęła z ciekawością obwąchiwać ankus od trzonu do ostrza i na odwrót. A kiedy Mowgli powtórzył jej ostatnie słowa Białego Cobry, zamruczała potwierdzająco.
„Więc słowa białego węża były prawdziwe?“ pytał Mowgli skwapliwie.
„Urodziłam się w zwierzyńcu królewskim w Oodeypore i mój żołądek wie dobrze, jakimi są ludzie. Wielu z nich zdołałoby dokonać trzech zabójstw w jednej nocy dla jednego czerwonego kamienia“.
„Ależ kamień obciąża tylko rękę. Mój mały, ostry nóż jest lepszy; i — patrz! ten czerwony kamień nie nadaje się do jedzenia. Dlaczegóż o to mieliby się mordować?“
„Mowgli idź już spać. Żyłeś pomiędzy ludźmi, a — —“.
„Już sobie przypominam. Ludzie zabijają nie z potrzeby, ale, aby zaspokoić wrodzone okrucieństwo i sprawić sobie rozkosz. Zbudź się, Bagheero! Powiedz mi, do czego służy ten ciernisty, ostry przedmiot?
Bagheera otworzyła do połowy oczy — była bardzo śpiąca — następnie zmrużyła je, uczyniwszy złośliwą minę.
„Ludzie wyrabiają takie rzeczy, aby je potem wbijać w głowy Synów Hathi’ego, aż krew żywym strumieniem wytryśnie. Widziałem to na ulicach w Oodeypore, przed naszemi klatkami. Przedmiot ten nieraz już zakosztował krwi tych zwierząt, które należą do gromady Hathi’ego“.
„Ależ dlaczego wbijają go w głowy słoni?“
„By ich nauczyć Praw Człowieka. Nie mając ani kłów ani pazurów, sporządza człowiek takie rzeczy — i jeszcze o wiele gorsze.“
„Coraz więcej krwi! Wstręt mnie bierze, gdy się zbliżam do przedmiotów zrobionych ręką ludzi!“ rzekł Mowgli z obrzydzeniem. Był przytem także trochę zmęczony ciężarem ankusa. „Gdybym był o tem wiedział, nie byłbym był tego i tknął. Najpierw krew Messuy na powrozach, teraz Hathi’ego! Nie chcę tego dłużej zatrzymywać przy sobie. Patrz!“
Ankus wyleciał szparko z dłoni chłopca i zarył się hakiem o kilkadziesiąt metrów dalej, między drzewami. „Więc ręce moje wolne od Śmierci“, rzekł Mowgli, wycierając dłonie mokrą i świeżą ziemią. „Thuu powiedział, że Śmierć śladem moim pójdzie. Ale on już stary, biały i szalony!“
„Czarny czy biały, śmierć czy życie, chce mi się spać, mały bracie. Nie mogę polować przez całą noc, a wyć przez cały dzień, jak niektórzy“.
Bagheera pobiegła do znanej sobie dobrze jaskini, o dwie mile odległej. Mowgli rozsiadł się wygodnie na drzewie, splótł w węzeł kilka ljan, prędzej, niż kto pomyśleć zdoła, i za chwilę huśtał się przyjemnie w tak zaimpiowizowanym hamaku, pięćdziesiąt stóp nad ziemią. Chociaż mu blask dzienny był miłym, wolał jednak mało z mego korzystać, jak to czynili i jego przyjaciele. A skoro go głośne świergoty ptactwa mieszkającego w gałęziach drzewa przebudziły, zapadał znowu zmierzch; a przez ten cały czas śnił chłopak o tych pięknych, lśniących kamieniach, które precz od siebie odrzucił.
„Przynajmniej jeszcze raz spojrzę na to“, zawołał i uchwyciwszy się ljany, zsunął się czemprędzej na ziemię; ale Bagheera stała już przy nim. Mowgli słyszał jej węszenie w półmroku.
„Gdzież się podziało to kolczaste ostrze?“ — zakrzyknął Mowgli.
„Człowiek je zabrał. Oto są ślady“.
„Teraz zobaczymy, czy Thuu powiedział prawdę. Jeśli to Śmierć, tedy ten człowiek umrzeć musi. Chodźmy za nim!“
„Najpierw coś ubij“, rzekła Bagheera. „Próżny żołądek przytępia wzrok, Ludzie idą powoli, a Dżungla jest dość wilgotna, aby zachować każdy ślad, choćby najmniejszy“.
Ubili zwierzynę, skoro się pierwsza sposobność nadarzyła, ale minęły dobre trzy godziny, nim się do syta najedli, napili i weszli na tropy. Lud Dżungli dobrze wie o tem, że niema na świecie tak ważnej rzeczy, któraby mogła przymusić do pośpiechu w biesiadzie.
„Czy myślisz, że to ostrze obróci się w dłoni człowieka i zabije go?” Mowgli zapytał. „Thuu powiedział, że to Śmierć!“
„Znajdziemy je i zobaczymy“, rzekła Bagheera, biegnąc z głową spuszczoną ku ziemi i wietrząc z uwagą. „Oto jest jedna stopa“ (co znaczyło; przechodził tędy jeden człowiek), „a ciężar ankusa wycisnął jej ślad głęboko w ziemi“.
„Hej! To jasne, jak letnia błyskawica“, odpowiedział Mowgli; i pomknęli chyżym biegiem skroś Dżungli światłem księżyca oblanej, posuwając się śladem dwóch nagich stóp, odbitych na wilgotnej ziemi.
„Tędy biegły prędko“ rzekł Mowgli. „Palce od nóg są rozczepione“.
Biegli dalej po rozmokłym gruncie. „Dlaczegóż zwróciły się w bok?“.
„Czekaj!” zawołała Bagheera i dumnym, wspaniałym skokiem wysadziła się naprzód, ile tylko zdołała: „Pierwszą rzeczą przy niewyraźnych śladach jest: przesadzić je w skoku i nie zostawiać żadnych po sobie, aby całego szukania nie zagmatwać“. A kiedy Mowgli nagle przystanął i nie ruszał się z miejsca, zwróciła się Bagheera do niego wołając: „Oto drugi ślad stanął naprzeciw pierwszego. To jest już mniejsza stopa a jej palce zwrócone do środka.“
Mowgli nadbiegł czemprędzej i spojrzał. „To stopa myśliwca z plemienia Gondów“, rzekł po chwili. „Patrz! Tutaj zawadził łukiem o trawę. I to jest przyczyną, dla której pierwszy ślad w bok ucieka. Wielka Stopa uciekała przed Małą Stopą“.
„To prawda“, rzekła Bagheera. „Teraz zaś, jeśli będziemy biegli obok siebie, poplątamy i pomylimy ślady; niechże każde z nas własnym tropem bieży. Ja będę Wielką Stopą, mały bracie, ty Małą Stopą, czyli Gondem“.
Bagheera odskoczyła w tył do pierwszego śladu, a Mowgli biegł tropem nogi, mającej zwrócone do środka palce, tropem małego, dzikiego mieszkańca lasów.
„A więc“, zawołała Bagheera, biegnąc długim łańcuchem wyraźnych odcisków w ziemi, „ja, Wielka Stopa, skręcam tu na bok. Teraz kryję się za temi oto skałami i stoję cicho, i nie ważę się ani kroku naprzód postąpić. Wywołaj swoje ślady, mały bracie“.
„Teraz ja, Mała Stopa, podchodzę do skały“, zawołał Mowgli, biegnąc swymi tropy. „Teraz przysiadam pod skałą, wspieram się na prawej ręce, a koniec łuku umieszczam między palcami nogi. Czekam tu długo, bo ślad mojej stopy wyciśnięty głęboko“.
„Ja także“, rzekła Bagheera, kryjąc się za głazem. „Czekam, oparłszy koniec ciernistego ostrza o kamień. Ostrze się ześlizguje, bo na kamieniu szrama. Wywołaj swoje ślady, mały bracie“.
„Jedna, dwie gałęzie i jeden wielki konar odłamane“, rzekł Mowgli stłumionym głosem. „Jakżeż to wywołam? Ach! Teraz już wiem! Ja, Mała Stopa, czynię wrzawę, tupię nogami, tak, że Wielka Stopa musi mnie słyszeć“. Cofał się krok za krokiem od skały między gąszcze, podnosząc głos w miarę oddalania się, aż doszedł do małego wodospadu. „Odchodzę — daleko — aż — tam — gdzie — szum — wody — zagłusza — moje — słowa; tu — staję — i — czekam. Wywołaj swoje ślady Bagheero, Wielka Stopo!“.
Wielka pantera poczęła się rozglądać uważnie dokoła, by odkryć, dokąd wiodą wychodzące od skały ślady Wielkiej Stopy. Poczem zawołała:
„Pełznąc na kolanach wykradam się z za głazów i wlokę za sobą cierniste ostrze. Nie widzę nikogo — pędzę. Ja, Wielka Stopa, pędzę, ile mi tchu starczy. Ślady są jasne, niech każde z nas swoimi bieży. Ja pędzę!“
Bagheera pomknęła wzdłuż wyraźnie zaznaczonego szlaku, a Mowgli biegł tropami stopy Gonda. Przez krótki czas było w Dżungli milczenie.
„Gdzie jesteś, Mała Stopo?“ zabrzmiał głos Bagheery; a głos Mowgli’ego odebrzmiał z prawej strony, z odległości ledwie pięćdziesięciu metrów.
„Um!“ zamruczała, chrząkając, wielka pantera. „Obaj biegną równolegle i zbliżają się do siebie coraz to prędzej“.
I pomknęli naprzód i przebiegli dalej około pół mili, zawsze w jednakowem od siebie oddaleniu, aż Mowgli, którego głowa nie zwieszała się tak nizko ziemi, jak głowa Bagheery, zakrzyknął. „Spotkali się. Szczęśliwych łowów — patrz! Tu stała Mała Stopa, kolano oparłszy o skałę — a tam oto Wielka Stopa“.
W odległości nie całych dziesięciu metrów od nich, leżało rozciągnięte na rumowisku pokruszonych skał i kamieni ciało wieśniaka z tych okolic, przeszyte małą, cienką, pierzastą strzałą Gonda.
„Czyż Biały Cobra był naprawdę tak starym i szalonym, mały bracie?“ spytała Bahgeera łagodnie. „Oto masz przynajmniej jedną Śmierć!
„Idźmy dalej. Ale gdzież się podział ten cierń czerwonooki?“
„Mała Stopa go zabrała. Oto jeszcze jeden ślad“.
Pojedyncze ślady drobnego, rzeźkiego człowieka, który z ciężarem na lewem ramieniu musiał pędzić z błyskawiczną szybkością, obiegały dokoła niską, suchą trawą obrosłą przestrzeń, gdzie bystremu oku tropicieli każdy odcisk stopy wydawał się tak wyraźnym, jakby był z gorącego żelaza odlany.
Przez chwilę milczeli oboje; wreszcie tropy dobiegły do popiołów ogniska polnego, ukrytego w głębokim jarze.
„Znowu!“ zawołała Bagheera i stanęła w jednej chwili nieruchoma, jak kamień.
Ciało małego, chudego Gonda leżało tam z nogami zanurzonemi w popiele.
Bagheera spojrzała badawczym wzrokiem na chłopca.
„Tego dokonano bambusem“, rzekł Mowgli, rzuciwszy okiem na zabitego. „Używałem tej rzeczy na bawoły, gdym służył gromadzie ludzkiej. Ojciec okularników — smucę się szczerze, żem sobie z niego żartował — znał dobrze to wraże plemię, a ja powinienem był mu wierzyć. Czyż nie mówiłem, że ludzie zabijają z okrucieństwa?“
„Ludzie zabijają dla czerwonych i niebieskich kamieni“, odpowiedziała Bagheera. „Zważ dobrze: byłamci ja w królewskim zwierzyńcu w Oodeypore“.
„Raz, dwa, trzy, cztery ślady“, rzekł Mowgli, pochylając się nad popiołem. „Cztery ślady obutych w trzewiki ludzi. Ci nie biegają tak skoro, jak Gondowie. Cóż złego mógł im uczynić ten mały, leśny człowieczek? Patrz, pięciu ich tu stało i naradzało się ze sobą, nim go w końcu zabili. Wracajmy już, Bagheero! Żołądek mój pełny i tańczy we mnie, jak gniazdo wilgi na wysokiej gałęzi wśród wiatru“.
„Nie dobre to polowanie wypuszczać cało zwierzynę. Idźmy dalej!“ rzekła pantera. „Tych ośm obutych stóp nie musiało zajść daleko“.
I pędzili, nie mówiąc do siebie przez godzinę ani słowa, wbiegli wreszcie na szeroki trop mężów, których stopy obute były w trzewiki.
I zrobił się pełny, jasny, gorący dzień, a Bagheera rzekła: „Zwietrzyłam dym“.
„Ludzie wolą jeść, niż biegać“, zauważył Mowgli, wbiegając w trawy lub wynurzając się z zarośli, gąszczów i krzewów młodej Dżungli, które dokładnie badali i przetrząsali. Bagheera, biegnąca po lewej ręce chłopca, wydała nagle jakiś nieokreślony pomruk gardłem.
„Oto znowu jeden, który już nigdy nie będzie żądał pożywienia“, zawołała. Pod krzakiem leżał pęk jaskrawej odzieży, a dokoła rozsypana była mąka.
„Tego także dokonano bambusem“, rzekł Mowgli. „Patrz! Taki biały pył jedzą ludzie. Zadali śmierć temu, który niósł dla nich żywność, a teraz rzucają go na łup sępa Chil’a“.
„To już trzeci“, rzekła Bagheera.
„Muszę naznosić ojcu okularników dużo tłustych, smacznych żab i utuczyć go“, szepnął Mowgli do siebie. „To ostrze na słonie jest samo przez się Śmiercią, a jednak ja tego nie rozumiem!“
„Chodźmy!“ zawołała Bagheera.
I ledwie uszli pół mili dalej, usłyszeli, jak wrona Ko, siedząca w gałęziach tamaryndy, pod której cieniem trzech mężów rozciągniętych leżało, zawodziła kraczącym głosem hymn śmierci. W pośrodku koła, pod żelazną płytą, na której leżał czarny, zwęglony podpłomyk z przaśnego ciasta, dymiło się nawpół wygasłe ognisko. A tuż przy ogniu, iskrząc się w świetle dziennem, leżał bogaty w turkusy i rubiny — ankus.
„Ta rzecz zabija z chyżością piorunu; oto i wszystko skończone”, rzekła Bagheera. „Jak poumierali ci ludzie, Mowgli? Niema na nich ani znaku, ani rany“.
Mieszkaniec Dżungli z doświadczenia wie więcej o trujących roślinach i jagodach, niż cały legion doktorów. Mowgli obwąchał dym, który się unosił z ogniska, ułamał kawałek czarnego podpłomyka, skosztował go i wypluł czemprędzej.
„Jabłko śmierci“, wyksztusił wśród kaszlu. „Ten pierwszy, zabiwszy wprzód Gonda, musiał je wmieszać do strawy tym, którzy go zabili “.
„Dobre polowanie, ani słowa! Śmierć pędzi za Śmiercią“ — rzekła Bagheera.
Jabłkiem śmierci zwie się w Dżungli bieluń czyli datura, trucizna najgwałtowniejsza w całych Indyach.
„Cóż teraz?“ spytała pantera. „Pozostaje nam jeszcze pozabijać się w kłótni o to czerwonookie ostrze?“
„Żali ono mówić umie?“ szepnął Mowgli do siebie. „Zali gniewa się na mnie, żem je precz od siebie odrzucił? Między nami do niczego złego przyjść nie może, bo pragnienia ludzkie są nam obce. Jeśli jednak to dłużej tutaj pozostanie, tedy dalej zabijać będzie ludzi, jednych za drugimi, i to z tą szybkością, z jaką orzechy w silnym wietrze padają. Nie kocham ludzi, ale nawet i ja nie zgodziłbym się na sześć zabójstw w przeciągu jednej nocy“.
„Cóż szkodzi? Wszak to tylko ludzie. Pozabijali się, bo zabijanie jest dla nich rozkoszą“, rzekła Bagheera. „Ten mały leśny człowiek polował dobrze!“
„Ludzie są podobni do małych szczeniąt; a każde szczenię chętnie skoczy do wody, byle tylko złapać zębami za odbity w niej krążek księżyca. Tutaj ja zawiniłem”, rzekł Mowgli, który mówił, jakby już był świadom wszystkiego na świecie. „Żadnych obcych rzeczy, choćby były piękniejsze od kwiatów, nie wniosę już do Dżungli. To zaś” — tu podniósł do góry ankus — „powróci do ojca okularników. Najpierw jednak musimy się wyspać, a obok tych uśpionych spać przecież nie będziemy. I tę rzecz musimy także zakopać; mogłaby nam uciec i znowu sześciu innych pozabijać. Wygrzeb mi jamę pod tem oto drzewem“.
„Ależ, mały bracie“, rzekła Bagheera, zbliżając się do drzewa, „powtarzam ci jeszcze raz, że ankus nic nie winien. Zło wyszło od ludzi“.
„Wszystko mi jedno“, odparł Mowgli. „Wygrzeb głęboką jamę. Gdy się zbudzimy, wyjmę go i odstawię na miejsce“.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W dwie noce potem, gdy Biały Cobra leżał w ciemnościach jaskini, w smutku pogrążony, pohańbiony, obrabowany i samotny — wfrunął klejnotami lśniący ankus przez otwór w murze i padł na dno złotemi monetami wysłane.
„Ojcze okularników“, zawołał Mowgli (który stanął przezornie poza murem), „wybierz sobie kogoś silnego i młodego ze swej gromady do pilnowania Skarbu króla, aby żaden człowiek nie wyszedł żywy z twej jaskini“.
„Ah-ha! więc on powraca? Mówiłem, że to Śmierć. Dziw mi, że ty jeszcze żyjesz“, zasyczał słabym głosem stary Cobra i owinął się o ankus pieszczotliwie.
„Na wołu, który mnie okupił, nie zdołam ci tego wytłomaczyć. Ta rzecz popełniła sześć zabójstw w przeciągu jednej nocy. Nie wypuszczaj jej nigdy z jaskini!“