Dusza Zaczarowana/I/Część druga/10
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dusza Zaczarowana |
Podtytuł | I. Anetka i Sylwja |
Część | druga |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Lwów; Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | L’Âme enchantée |
Podtytuł oryginalny | I. Annette et Sylvie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część druga Cała księga I |
Indeks stron |
Roztropni Brissotowie zastosowali się do życzenia Anetki, by przedłużyć okres narzeczeństwa. Nie chcieli narażać na szwank odniesionego sukcesu i nie nalegali zbytnio. Wydało im się atoli koniecznem wziąć dziewczynę pod nadzór, na czas wyczekiwania. Niesposób było zostawiać jej samej sobie, gdyż dziwna ta osóbka gotowa była wymknąć się każdej chwili.
Zbliżała się Wielkanoc, a Brissotowie zaprosili Anetkę, by spędziła z nimi święta w posiadłościach rodzinnych, w Burgundji. Anetka przyjęła propozycję z pewnem wahaniem, nęciła ją bowiem i napełniała strachem jednocześnie. Było to nowe ogniwo łańcucha, który ją oplatał, bała się, że popadnie do reszty w niewolę, lub wszystko zerwie, bała się prócz tego innych jeszcze groźniejszych rzeczy, o których myśleć nie chciała nawet. Nie miała zamiaru porzucać stanu niepewności miłosnej, którenmu się dała kołysać, cierpiąc potrochu, ale ulegając jego czarowi. Radaby była przedłużyć go nawet, wiedziała atoli, że to niezdrowo i że nie ma do tego prawa ze względu na Rogera.
Postanowiła wkońcu zwierzyć się Sylwji z trapiących ją skrupułów. Nigdy, ni słówkiem nie wspomniała jej o miłości dla Rogera, mimo że poza tem mówiła jej wszystko, nieraz rozmawiając o innych młodych ludziach. To prawda... ale owych innych, nie kochała, a imię Rogera trzymane było zosobna, na boku.
— Powiedzże mi pytała Sylwja czy ten twój ptaszek przynajmniej ładny?
— Tak, — odparła Anetka.
— A kocha cię?
— Tak.
— A ty go kochasz?
— Kocham go.
— No więc, cóż ci stoi na przeszkodzie?
— Ach, to trudno wyrazić! Jakże ci powiem? Kocham go... bardzo kocham... jest zachwycający!
Zaczęła go opisywać z upodobaniem, a oczy Sylwji błyszczały przekorą. Nagle urwała...
— Tak, kocham go bardzo... bardzo... a jednocześnie nie kocham go wcale... Jest w nim coś... nie mogłabym z nim żyć... nie mogłabym nigdy... Przytem... przytem kocha mnie zanadto... chciałby mnie połknąć...
Sylwja wybuchła śmiechem.
— Naprawdę, mówię ci, chciałby mnie wchłonąć w siebie całą, zabrać mi życie, własne myśli moje, odebrać powietrze, którem oddycham. O, on ma doskonały apetyt, ten mój Roger. Miło patrzyć jak się dzielnie sprawia przy stole... Je, aż mu się uszy trzęsą... Ale ja nie chcę zostać zjedzoną...
Śmiała się z całego serca, a Sylwja, siedząca na jej kolanach, z rękami wokół jej szyi, śmiała się także. Anetka mówiła dalej:
— To straszna rzecz czuć, że mnie ktoś zjada w ten sposób żywcem, że nic mi nie pozostanie już własnego, że nie mogę niczego ocalić... On się tego nawet nie domyśla. Kocha mnie do szaleństwa, a mnie się, widzisz, wydaje, że ani przez moment nie starał się zrozumieć mnie, nie zatroszczył się o to nawet. Przyszedł, wziął i chce mnie porwać z sobą...
— Ano, to najlepsza rzecz! — zawyrokowała Sylwja.
— Myślisz jeno o głupstwach! — powiedziała Anetka, tuląc ją do siebie.
— A o czemże mam myśleć?
— O małżeństwie. To sprawa poważna.
— Nie tak znowu bardzo poważna!
— Jakto? Czyż nie jest to rzecz wielka, dać wszystko z siebie, nic sobie nie zostawiając?
— A któż to mówi? Musiałabyś chyba oszaleć!
— On chce mieć wszystko!
Sylwja wiła się od śmiechu, niby ryba po piasku.
— Ach... Netko, warjatko... głuptasku mały!...
Wydało jej się ogromnie łatwem mówić, co chce, dać co chce i ile chce, a zachować, nie rzekłszy słowa, resztę dla siebie! Mężczyzn traktowała z życzliwą ironją i niewiele sobie robiła z ich wymagań. Jakże są mało szkodliwi!...
— Ja jednakowoż nie umiem tej sztuki życia! — przyznała Anetka.
— Wiem to! — powiedziała Sylwja. — Bierzesz wszystko serjo...
Anetka przyznała ze skruchą.
— To źle, to bardzo źle! A mimo to chciałabym być do ciebie podobną. Masz szczęście!
— Zamieńmy się tedy! Oddaj mi swe usposobienie! — zaproponowała Sylwja.
Anetka nie miała ochoty na zamianę. Po odejściu Sylwji uczuła się jednak silniejszą. Nie rozumiała siebie jak i przedtem, ale była zaintrygowana.
— Ciekawe! — powiedziała sobie. — Dam tedy wszystko i wszystko zachowam dla siebie!...
Nazajutrz, a była to wilja wyjazdu, kończyła przygotowania i trapiła się w dalszym ciągu, gdy nagle zjawił się dziwny gość, który, zwiększywszy jej niepokój, rozjaśnił skrupuły i uczynił je bardziej uchwytnemi. Marcel Franck kazał się zaanonsować.
Po kilku uprzejmych słowach pełnych kurtuazji, nawiązał do zaręczyn Anetki, z czego Roger nie czynił tajemnicy.
Powinszował jej w sposób wykwintny, a ton jego i wyraz oczu cechowała lekka, życzliwa ironja. Anetce było z nim bardzo dobrze, czuła, że to przyjaciel przenikliwy, przed którym nie ma potrzeby niczego ukrywać, ani niczego mówić, bowiem obie strony rozumieją się wpół słowa. Mówili o Rogerze, któremu Marcel zazdrościł, uśmiechając się przytem. Anetka wiedziała, że mówi prawdę i że jest w niej zakochany. Nie mieszało ich to jednak obojga. Wypytywała go o Rogera, którego znał blisko, a Marcel wychwalał rywala. Gdy nalegała, by się wyrażał mniej banalnie, powiedział żartobliwie, że jest zgoła zbytecznem, by jej opisywał Rogera, bowiem zna go równie dobrze, jak on. Mówiąc to, wpatrywał się w nią tak przenikliwię, że zakłopotana na moment spuściła oczy. Potem spojrzawszy nań bystro, dostrzegła subtelny uśmiech, świadczący, że się rozumieją. Rozmawiali chwilę o rzeczach postronnych, aż nagle Anetka przerwała i mówiąc z naciskiem:
— Mów pan szczerze! — zapytała: — Zdaniem pańskiem, źle postąpiłam, prawda?
— Nigdybym pani niczego przyganiać nie śmiał! — odparł.
— Tak, przez uprzejmość. Ale pan jeden możesz mi powiedzieć całą prawdę.
— Położenie moje jest wyjątkowo trudne, proszę pani.
— Wiem o tem. Ale wiem także, że nie wpłynie na szczerość pańskiego sądu.
— Dziękuję! — rzekł zcicha.
Podjęła na nowo:
— Sądzisz pan tedy, że mylimy się, ja i Roger?
— Sądzę, że... pani... się myli.
Spuściła głowę. Potem powiedziała:
— I ja tak sądzę.
Marcel nic nie odrzekł. Patrzył na nią dalej i uśmiechał się.
— Czemu się pan uśmiecha?
— Pewny byłem, że pani to wie.
Anetka spytała, zbliżając się doń:
— Powiedz pan teraz, za co mnie masz?
— Nic nowego powiedzieć nie zdołam.
— Dopomóż mi pan jaśniej zobaczyć samą siebie.
— Jest pani, — rzekł zwolna — żądną miłości, a pełną buntu kobietą. Nieustannie pożąda pani miłości (przepraszam!) i wiecznie się pani buntuje. Odczuwając konieczność oddania się niepodzielnie, czuje pani niezbędną potrzebę zachowania wszystkiego dla siebie...
(Anetka nie była w stanie stłumić drgnienia).
— Czy to panią razi? — spytał.
— Nie, nie! Wprost przeciwnie. To prawda zupełna. Mów pan dalej!...
— Jest pani istotą niezawisłą, która nie może zostać samą. To prawo natury. Odczuwa je pani żywiej niż inni, bo jest w pani więcej życia.
— O tak, pan mnie rozumie! Pan mnie rozumie lepiej od niego. Ale...
— Ale pani kocha jego właśnie...
Ni śladu goryczy w tonie jego słów nie było. Spoglądał na nią po przyjacielsku, zaciekawiony tą niezwykłą naturą ludzką.
— Niełatwa to rzecz żyć we dwoje! zauważyła.
— Owszem, sprawa byłaby nader łatwa, gdyby nie to, że od wieków ludzie silą się, by sobie komplikować życie zapomocą wzajemnego krępowania się. Wystarczy to odrzucić i koniec. Oczywiście, jednak kochany nasz Roger, jak wszyscy prawowici Francuzi, nie ma o tem pojęcia i uważałby się za nieszczęśliwego, gdyby nie czuł na sobie brzemienia całego przymusu przeszłości. „Niema przyjemności bez utrapień“, tak powiadają pono i jest to tem przyjemniejsze, gdy dręczeni przez innych, dręczymy wzajem najbliższego sąsiada.
— Jakże pan wyobrażasz sobie małżeństwo? — spytała.
— Jako rozsądną spółkę dla celu interesów i przyjemności. Życie, to winnica, którą się eksploatuje wspólnie. Razem się uprawia ziemię i razem odbywa winobranie. Ale niema przymusu picia wina zawsze razem i zawsze sam na sam.
— Masz pan na myśli wolność cudzołóstwa? — spytała.
— To stare, bezprzedmiotowe słowa. Mam na myśli wolność kochania, a to rzecz najważniejsza i zasadnicza.
— Mnie na tem najmniej zależy! — odrzekła Anetka. — Małżeństwo nie jest w mych oczach rozstajem, gdzie można się oddawać każdemu przechodniowi. Oddaję się jednemu wyłącznie. W dniu, w którym go kochać przestanę, lub pokocham innego, rozłączę się z pierwszym, a nie będę się dzieliła. Nie znoszę podziału.
Marcel uczynił gest ironiczny, który znaczył:
— Rzecz błaha!
— Widzisz pan tedy, drogi przyjacielu, — zakonkludowała — że koniec końcem jestem jeszcze bardziej od pana, niż od Rogera, oddalona.
— Zalicza się pani więc — spytał Marcel — równie do owej starej szkoły pod godłem: „Krępujmy się wzajem“?
— Całe dostojeństwo związku małżeńskiego, — powiedziała — stanowi miłość wyłączna, wierność dwu serc. Jeśli to zniknie, cóż zostanie poza pewnemi korzyściami praktycznemi?
— To rzecz niemała! — zauważył.
— To nie wystarcza, — odrzekła — by nagrodzić wszystkie poniesione ofiary.
— Jeśli pani tak myśli, to pocóż się żalić? Zaciska pani jeno kajdany, z których chce panią ktoś wyzwolić.
— Nie domagam się wolności serca! — powiedziała. — Czuję się dość silną, by je dochować bez skazy temu, któremu je dałam.
— Czy pani tego pewna? — zapytał spokojnie.
Anetka pewną tego nie była! Wiedziała co zwątpienie. W tej chwili przemawiała jako córka swej matki, nie jako Anetka, pełna i indywidualna. Ale nie chciała przyznać tego, zwłaszcza w rozmowie z Marcelem. Powiedziała tylko:
— Taka jest moja wola!
— Wola, w tych sprawach?... — zdziwił się Marcel i uśmiechnął znowu. — To zupełnie jakby ktoś zadekretował, że płomień czerwony jest zielonym. Miłość, to latarnia morska o zmiennem świetle.
Ale uparta Anetka powiedziała:
— Dla mnie nie! Nie chcę!
Odczuwała doskonale i z tąż samą koniecznością potrzebę zmiany i trwania bez zmian, owe dwa przemożne instynkty każdej silnej żywotności. Po kolei buntował się w niej ten z nich, który był w danej chwili zagrożony.
Marcel, który znał dobrze piękną, dumną, i nieustępliwą dziewczynę, skłonił się tylko grzecznie. Anetka, która sądziła siebie równie ściśle jak on ją, uczuła rodzaj zawstydzenia:
— To znaczy... — nie chciałabym... — rzekła zcicha.
Uczyniwszy tę koncesję na rzecz prawdy, ciągnęła dalej z większą odwagą, gdyż stąpała teraz po gruncie, gdzie czuła się pewną siebie:
— Chciałbym jednak, by wzamian za dar wzajemny wierności miłosnej, każde z małżonków miało prawo żyć wedle duszy swojej, prawo kroczenia swoją drogą, poszukiwania własnej prawdy, zapewnienia sobie, jeśli tak trzeba, własnego pola działalności, słowem prawo własnego życia duchowego, bez obowiązku poddania się wyrokom prawa strony drugiej, choćby to była istota najdroższa nawet. Żadna bowiem istota nie ma prawa składać sobie w ofierze duszy drugiej, ani też obowiązku oddawania swojej. To zbrodnia.
— Prześlicznie, droga przyjaciółko! — zawołał Marcel. — Ale co do mnie, pani wie... dusza... to przekracza moją kompetencję. Może się lepiej na tem zna Roger. Chociaż obawiam.się, że ma podobne zdanie w tej sprawie. Nie wyobrażam sobie jakoś, by Brissotowie uznawali w swem kółku rodzinnem, by dopuszczali możliwość jakiegoś innego „prawa duchowego“, poza prawem karjery politycznej i prywatnej Brissotów.
— Właśnie jutro, — odparła śmiejąc się Anetka — udaję się do nich, do Burgundji, na kilka tygodni.
— Będzie pani miała tedy sposobność skonfrontowania swego idealizmu z ich idealizmem! — rzekł Marcel. — O, są to wielcy idealiści, proszę wierzyć! Zresztą może się mylę, może się państwo zgodzicie doskonale. Pani stworzona jest na to, by się zgodzić.
— Kto wie co będzie! — zawołała. — Może wrócę stamtąd skończoną Brissotką!
— Aj, toby było smutne!... Nie, nie, proszę pani... Czy będziesz panią Brissot, czy nie, pozostań pani Anetką.
— Niestety, chciałabym ją zatracić, a nie wiem, czy tego zdołam dokazać i boję się! — odparła.
Pożegnał się, całując ją w rękę.
— Żal mi jednak Anetki, bardzo żal! — powiedział i odszedł.
Anetka również była tego zdania, choć w nieco innem znaczeniu słowa. Mimo, że ją sądził ściśle i oceniał trafnie, nie rozumiał jej wcale, podobnie jak Roger, który jej nie znał zgoła. By ją zrozumieć, należało mieć duszę bardziej „religijną“, religijniej wolną, niżli stać na to było wszystkich niemal młodych ludzi ówczesnej Francji. Ludzie religijni zachowują tradycję katolicyzmu, to jest wyznają posłuszeństwo i rezygnują ze swobody ducha (zwłaszcza jeśli idzie o kobietę). Ci zaś, którzy są wolni duchem, rzadko wiedzą coś o najgłębszych potrzebach duszy.