Dusza Zaczarowana/II/Część pierwsza/9
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dusza Zaczarowana |
Podtytuł | II. Lato |
Część | pierwsza |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | L’Âme enchantée |
Podtytuł oryginalny | II. L’Été |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część pierwsza Cała księga II |
Indeks stron |
Anetka straciła cały majątek, ale w pierwszej chwili nie zdawała sobie z tego sprawy, dopiero gdy minęło pierwsze oszołomienie i na zimno ogarnęła sytuację, doszła do przekonania, że zasłużyła na to w pełni.
Umiałaby doskonale zająć się swemi sprawami, bowiem odziedziczyła po ojcu dobrą głowę, a cyfry nie odstraszały jej wcale. Mając za sobą kilka pokoleń małomieszczan i chłopów zapobiegliwych i roztropnych, można chyba rozmyślnie zatracić praktyczność życiową. Za życia ojca nie wiedziała Anetka, co znaczy interes materjalny, potem przebyła długi kryzys moralny i przejścia natury serdecznej trzymały ją w niewoli. Był to stan zgoła niezdrowy, ale nabrała odrazy do zajmowania się swem mieniem. Powiedzmyż otwarcie, idealizm, pogardzający pieniądzem, jako pasorzytem, jest uzasadniony wówczas jeno, jeśli się wyrzeka posiadania majątku na rzecz życia wnętrznego, natomiast, idealizm kwitnący na podłożu srebra i złota, udający, że niem pogardza, jest sam pasorzytem najgorszego gatunku.
Nie chcąc słyszeć o niczem, Anetka złożyła wszystkie sprawy majątkowe w ręce zacnego pana Grenu, dawnego przyjaciela rodziny, człowieka otoczonego szacunkiem i znakomitego fachowca, nieposzlakowanej uczciwości. Pan Grenu załatwiał przez lat trzydzieści wszystkie sprawy finansowe Rivière’ów, a więc prowadził również interesy ojca Anetki, ale Raul Rivière, ufając całkiem swemu doradcy, nie pominął żadnego aktu, przeglądał dokładnie wszystko i badał każdą pozycję. Ufał mu tedy przy całej ostrożności, a jeśli człowiek z takim węchem, jak Raul ufał komuś, to człowiek ten musiał zasługiwać na to w pełni. Pan Grenu był godnym zaufania, zarówno jako notarjusz, jak i światowiec (przy całej również ostrożności)...
Rola spowiednika świeckiego, jaką odgrywa każdy notarjusz rodziny, wtajemniczyła pana Grenu we wszystkie wybryki Raula i utrapienia pani Rivière. Żonę pocieszał, jak mógł, a mężowi potakiwał z lubością. Jako spowiednik żony cenił jej cnoty, jako spowiednik męża jego występki (to znaczy cnoty galickie) i jak powiadano, wcale się niemi nie gorszył. Pan Grenu, mały, szpakowaty człowieczek, około sześćdziesiątki mający, był z pozoru wątły, ale miał świeżą cerę i wykwint w obejściu wielki. Trochę złośliwy, wymowny, energiczny, był dobrym aktorem i lubił opowiadać. Zaczynał zawsze cicho, jakby z wysiłkiem, jakby ostatnim tchem, gdy jednak zaczęto go z politowania słuchać, rozwijał powoli głos dźwięczny, o klarnetowem brzmieniu, i nie puszczał z rąk instrumentu, dopóki nie odegrał piosenki do końca. Był to notarjusz starego typu, ale go pociągał świat nowy, miał rodzinę, pochodził ze starego mieszczaństwa, a do klienteli swej zaliczał aktorki, hulaków i puszczające się dziewczątka. Mówił ciągle z przesadą, że jest stary, grał nawet z przesadą rolę starca, ale bojąc się, by w to nie uwierzono, usilnie, choć cichaczem, starał się dowieść, że da radę niejednemu z młodych i może go zapędzić w kozi róg.
Znał Anetkę od urodzenia i z całą szczerością wziął sobie do serca jej sprawy. Uznał za zupełnie naturalne, że mu je oddała po śmierci rodziców, i zrazu, z całą poprawnością zawodową skrupulatnie zawiadamiał ją o wszystkiem, nie chcąc czynić nic bez jej aprobaty. Nudziło to Anetkę, a wobec tego poradził jej, by mu udzieliła pełnomocnictwa do każdej sprawy, informując ją potem o przebiegu w sposób nader pobieżny (czego zresztą nie słuchała). Ponieważ Anetka wyjeżdżała często z Paryża, nie zostawiając adresu, przeto po pewnym czasie ułożyli, że pan Grenu będzie załatwiał wszystko wedle najlepszej woli i wiary, bez zasięgania jej aprobaty. Sprawy szły wyśmienicie, notarjusz zajął się wszystkiem, podejmował dochody z renty Anetki i dostarczał jej w miarę potrzeby pieniędzy. Wkońcu poradził jej, by mu udzieliła pełnomocnictwa generalnego dla uregulowania całokształtu spraw majątkowych. Upłynęło dużo wody... od roku blisko Anetka nie widziała pana Grenu, który jej atoli co kwartał uiszczał regularnie umówione kwoty. Żyjąc poza nawiasem paryskiego świata, nie czytując dzienników, dowiedziała się teraz dopiero o fakcie, który dawno zaszedł. Stary Grenu przechytrzył sprawę. Nie dla zysków osobistych, ale z wrodzonej skłonności do spekulacji zaczął obracać funduszami klientów, lokując je w przedsiębiorstwach ryzykownych i poniósł klęskę. Ratując sytuację, zadał cios ostateczny. Bez wiedzy Anetki użył nietylko całej jej gotówki i papierów wartościowych, ale korzystając z pewnej elastyczności pełnomocnictwa, obciążył do pełnej niemal wartości hipoteką dom jej w Paryżu i willę w Burgundji. Straciwszy wszystko, uciekł nie tyle ze względów utraconego honoru, jak z obawy, by się nie śmiano z jego naiwności.
Na dobitek wszystkiego, Anetka zaabsorbowana chorobą dziecka, od kilku tygodni nie otwierała nadchodzących listów i nie reagowała wcale na doniesienia wierzycieli hipotecznych, oraz na egzekucję urzędową.
Działo się to właśnie podczas recydywy malca i Anetka zdziwiona, że listy urzędowe przysyłają jej nie zaś pełnomocnikowi, odesłała je, nie pytając, panu Grenu,... którego już nie było w mieście. Po ozdrowieniu syna i dojściu do przytomności przekonała się, że postępowanie sądowe posunęło się już tak daleko, że wierzyciele uzyskali prawo sprzedaży nieruchomości na licytacji. Zbudzona z bezwładu, stawiła Anetka czoło nieszczęściu. Praktyczny rozum po ojcu wzięty i jego siła zastąpiły jej brak doświadczenia. Walczyła jak lwica, tak, że wzbudziła nawet podziw sędziów, którzy odrzucali jej sprzeciwy. Wiedząc, że idzie o mienie syna, broniła się krok za krokiem, a choć miała pełną świadomość przegranej, trwała na posterunku jak silna chłopka na rodzinnym zagonie, która staje wbrew intruzowi, mimo że wie, iż wkroczy. Ale cóż mogła zrobić. Dla spłacenia długów musiałaby zaapelować do krewnych i dawnych przyjaciół, a oni odmówiliby wobec obecnej sytuacji na pewno i upokorzyli ją w dodatku. Anetka opierała się sprzedaży wszelkiemi sposobami, z zaciętością niesłychaną i wkońcu uzyskała jeno krótką zwłokę dla wyniesienia się z domu przy Quai de Boulogne.
Przegrana przygnębiła ją, oczywiście. Nie dotknięta katastrofą osobiście, Sylwja lamentowała bez końca, lub też kipiąc gniewem, zalecała jej procesować, procesować i procesować... Anetce zdarzenie to przywróciło natomiast równowagę i odświeżyło powietrze, którem oddychała, rozpraszając sentymentalną atmosferę serca z lat ostatnich. Poznawszy, że wszystko na nic, pogodziła się z losem i nie szukała nawet ulgi w wyklinaniu p. Grenu, jak Sylwja, wzywająca na jego głowę pomsty niebiosów. Biedny starzec wpadł w toń, jak i ona, ale Anetka była młoda, umiała pływać i nawet znajdowała w tem pewien urok. Zaciekawiało ją ryzyko, czuła chętkę wystawić na próbę swe siły, dotąd nieczynne. Zrozumiałby ją na pewno ojciec, który w pełni powodzenia nieraz odczuwał zachciankę zburzenia dzieła swego życia, by je odbudować na nowo.
Zaczęła się sposobić do opuszczenia domu, podczas gdy willę w Burgundji sprzedano pospiesznie i na niekorzystnych warunkach. Było pewnikiem teraz, że ogólna kwota, uzyskana ze sprzedaży, pokryje zaledwo długi i koszta, a jeśliby nawet zostało coś, to nie starczy żadną miarą na utrzymanie Anetki i jej bliskich. Trzeba było ograniczyć wydatki, postarać się o bardzo skromne mieszkanie. Zaczęły go szukać obie i Sylwja wyszukała dwa pokoiki na czwartem piętrze domu, w którym sama zajmowała wysoki parter. Były one małe i to od podwórza, ale czyste i zaciszne. Wszystkich mebli dawnych pomieścić tu Anetka nie mogła i postanowiła zatrzymać tylko najpotrzebniejsze, ale ciotka Wiktorja zaczęła płakać rozpaczliwie. Wyjaśniwszy jej, że muszą się zastosować do obecnej sytuacji, poleciła jej dokonać wyboru, a biedna staruszka wybłagiwała jeden sprzęt po drugim. Oparła się temu Anetka stanowczo, sama wybrała, co trzeba, zostawiając jeno kilka sztuk specjalnie drogich ciotce Wiktorji, resztę zaś sprzedała.
Sylwję dziwiła mocno bezwrażliwość siostry, nie wiedziała bowiem, że ją ogarnia melancholja. Kochała dom, który jej wypadło opuścić. Ileż tam przemarzyła, ileż mieścił wspomnień? Ale odpychała te uczucia, pouczona doświadczeniem, że nie można sobie na nic pozwalać bezkarnie. Było ich za wiele i ogarnęłyby ją całą, a sił teraz potrzebowała na inne sprawy.
Raz ją jednak zaskoczyły znienacka. Było to pewnego popołudnia na krótko przed przeprowadzką, przy Quai de Boulogne, gdzie wszystko tchnęło bliską rozłąką. Była sama, gdyż ciotka poszła do kościoła, a Marka zabrała Sylwja. Klęczała na zwiniętym do połowy dywanie i składała zdjęte ze ściany obicie. Ręce jej były zajęte robotą, a umysł czynił obliczenia, odnoszące się do nowego mieszkania. Ale zostało w nim widać jeszcze miejsca na marzenie, gdyż uchwyciła coś, co dalekiem było od teraźniejszości, spostrzegła rysunek obicia, które składały jej ręce. Był to motyw kwietny, napoły zatarty, skrzydła motyli i opadające płatki. Rzecz bez znaczenia zresztą, ale spoczywały na tem oczy Anetki, gdy była dzieckiem jeszcze, na tej materji widniały dni przeminione. Wynurzyły się z nocy przeszłości. Ręce zaprzestały pracy, umysł usiłował przez chwilę powtarzać cyfry, potem ścichł, zgubiwszy nić przewodnią. Padła na posadzkę, oparła czoło o zwój dywanu, ujęła twarz w dłonie i dała się unieść barce. Nie podróżowała po określonej jakiejś krainie... otoczyły ją taką masą wspomnienia marzeń i przeżyć, że ich rozróżnić nie mogła. Zawrotna to była symfonja minuty milczenia, a mieściła w sobie więcej, niż treść całego życia. Gdy myślimy aktywnie, a świadomość chwyta rzekomo wnętrzne przeżycia, dostrzega jeno grzywę fali, w momencie, kiedy ją słońce złoci. Jeno marzenie sięga w głąb ruchomą i wyczuwa rytm wodospadu, który niesie bezlik teraz kropel, czy pyłu, zwianego przez wichry stuleci, owo nasienie myśli istot, z których wyszliśmy i które z nas powstaną, ten straszliwy chór nadziei i żalu, łkający za przeszłością, czy może przyszłością... Nieokreślona ta harmonja tworzy tkankę sekundy, rozbłysłej marzeniami, a starczy drgnienia, byśmy się zbudzili. Wiązanka bladych kwiatów wyczarowała to wszystko Anetce...
Otrząsnąwszy się z tego, milczała długo, potem i, nie patrząc, dokończyła roboty wstała zaraz spiesznie, drżącemi, niezdarnemi rękami. Nie dokończyła nawet, jeno napół złożone obicie rzuciła w kufer i uciekła z pokoju. Nie chciała zostawać sama z myślami swemi, trzeba je było odepchnąć narazie, później, gdy sama stanie się przeszłością... u zmierzchu życia... starczy czasu na żale... Dziś niosła w ramionach przyszłość i była nią cała zajęta, a marzenia kroczyły przodem. Nie wolno jej było zwracać uwagi na to, co istniało w tyle, nie wolno się było obracać...
Wyszła i kroczyła ulicami spiesznie, twardo, zapatrzona w dal... w lata... w długie lata... w życie przyszłe... życie dziecka i swoje, w życie Anetki jutra.