Dusza Zaczarowana/II/Część trzecia/3
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dusza Zaczarowana |
Podtytuł | II. Lato |
Część | trzecia |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | L’Âme enchantée |
Podtytuł oryginalny | II. L’Été |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część trzecia Cała księga II |
Indeks stron |
Anetka ubierała się na wizytę. Miała tego wieczora spotkać u Mouton-Chevallier’ów przyjaciół, o których jej Solange nagadała niestworzonych rzeczy, doktora Villard’a, chirurga będącego w modzie, którego zilustrowano jej dziwacznie, oraz olśniewającą żonę jego. Wahała się czy iść i omal, że nie posłała listownie zawiadomienia, iż przyjść nie może. Ale Marek, którego nudziło towarzystwo matki, radował się wielce z tego pozoru wyjścia z domu. Nie chciała go pozbawiać rozrywki, a przytem uznała swą niechęć za nierozsądną. Cóż ją odpychało? Czyż może złe przeczucie? Głupstwo! Racjonalizm, tkwiący w niej obok instynktów nie liczących się z nim, wywołał wzruszenie ramion, dokończyła toalety i, wziąwszy pod rękę syna, poszła do Solange.
Zabobonny instynkt znalazł zaraz sposobność zemsty. Czyż jest cudem spełnianie się przeczuć instynktowych? Przeczucie, to predyspozycja do tego, czego się doznać obawiamy, i jeśli to zwiastuje, to niema mowy o żadnych czarach. Instynkt zbliża nas do źródła wydarzeń mających nastąpić, a dreszcz jaki wywołuje, to zwiastun chłodnej fali pod skorupą skalną.
Zaraz na progu bawialni doznała Anetka ostrzeżenia, ale zmarszczywszy brwi, weszła i odzyskała wnet równowagę. Zanim jeszcze zdążyła Solange dokonać prezentacji, Anetka objęła spojrzeniem Filipa Villard’a i wydała sąd, że jest dla niej niesympatyczny. To jej ulżyło.
Filip nie był wcale piękny. Niski, przysadkowaty, miał czoło wzdęte ponad oczyma, wydatne szczęki, krótką, szpiczastą brodę i spojrzenie twarde i sine, jak stal. Panował nad sobą, a rozmowę jego cechował chłód uprzejmy, ale władczy. Siedząc przy Anetce, wiódł dwie naraz rozmowy, ogólną, podtrzymywaną przez Solange, i osobną ze swą sąsiadką. Tu i tam mówił krótkiemi zdaniami, z precyzją wielką i bezwględnością. Nie zbrakło mu słowa, myśli i nie zawahał się, ni na moment. W miarę słuchania stanowisko Anetki stawało się coraz to bardziej wrogiem. Odpowiadała sucho i niedbale, maskując to obojętnością. On niewiele przywiązywał wagi do jej słów, sądząc ją widocznie wedle niesmacznych wychwalań Solange. Był zalecz nie dziwiło to nikogo, gdyż znaną ledwo grzeczny, była jego szorstkość. Lecz Anetkę złościło to. Obserwowała go nieznacznie i nic, a nic nie podobało jej się w Filipie. Ale wrażenie ogólne nie pokrywało się ze szczegółami i, dotarłszy na chłodno do kresu badań, doznała pewnego niemiłego uczucia. Coś było w geście ręki i sfałdowaniu twarzy, co ją przestraszyło. Pomyślała: Niechże mnie przedewszystkiem nie widzi!...
Solange opowiadała o pewnym autorze, który miał talent wyciskania łez u czytelników.
— Ładny talent! — oświadczył Filip. — Łzy w życiu samem to rzecz bardzo tania, zaś w sztuce nie znam nic wstrętniejszego nad napełnianie niemi butelek.
Damy zaprotestowały. Pani Villard była zdania, że łzy to wielka przyjemność w życiu, zaś Solange upatrywała w nich przyozdobę duszy.
— Pani, widzę, nie protestuje! — ozwał się do Anetki. — Czyż je pani także zakupuje u dostawcy?
— Mam dość swoich i zbyteczne mi są cudze! — odparła.
— Żyjesz pani tedy z własnych zasobów.
— Radabym, by mnie ktoś wyzwolił z tego.
— Bądź pani twardą!
— Uczę się tego! — zapewniła.
Rzucił jej ukośne spojrzenie.
Inni wywnętrzali się dalej.
— Trzebaby nauczyć tego sposobu owego młodego obywatela.
Wskazał oczyma Marka, którego ruchliwa twarz przejawiała różne uczucia, wywołane sąsiedztwem pięknej pani Villard.
— Niestety, ma do tego aż nadto skłonności.
— To dobrze.
— Czyż dobrze i dla tych, których napotyka po drodze?
— Niech po nich depce!
— Łatwo to powiedzieć.
— Musi się pani odsunąć.
— Byłoby to sprzeczne z naturą.
— Przeciwnie. Miłość nadmierna sprzeciwia się naturze!
— Czyż nawet do dziecka własnego mam to zastosować?
— Do wszystkich, a zwłaszcza do dziecka.
— Potrzebuje mnie.
— Spójrz pani! Czyż myśli o matce? Zaparłby się pani, gdyby mu pozwolono zjeść parę okruchów z ręki mojej żony.
Palce Anetki skurczyły się na skraju stołu. Ach, jakże go nienawidziła!... Widział te nieszczęsne palce...
— Nie poto go na świat wydałam, by się wyrzekać! — powiedziała.
— Nie pani go wydałaś na świat! — odparł. — Uczyniła to natura, posługując się panią jako matką. Po fakcie odrzuca panią.
— Nie pozwolę się odrzucić!
— A więc walka?
— Tak, walka!
Spojrzał jej prosto w oczy.
— Zostaniesz pani pokonaną.
— Wiem o tem! Zawsze ponosimy klęskę, ale — bijemy się mimo to!...
Przysłonięte maską obojętności oczy Anetki błysły niedowierzaniem. Ale stalowe spojrzenie przenikało ją nawskroś. Zdradziła się.
Filip był raptusem. Gwałtowność stanowiła część składową jego talentu. Wnosił ją zarówno na klinikę, gdzie stawiał piorunujące diagnozy, i na salę operacyjną, gdzie pewność jego ręki zdumiewała, jak w życiu każdy akt jego woli. Nawykły jednym rzutem spojrzenia sięgać w głąb ciał, zrozumiał natychmiast całą Anetkę wraz z namiętnościami, dumą, wątpliwościami i temperamentem jej mocarnej natury. Uczuła się schwytaną, nasunęła niezwłocznie hełm na czoło, spuściła przyłbicę i rozwścieklona ukazała oczom przeciwnika jeno połysk stalowej zbroi. Po ucisku w sercu poznała, że ma przed sobą nieprzyjaciela... Nieprzyjacielem tym była miłość! (Ach, cóż za obleśna nazwa tej siły okrutnej.) Nagłemu przebłyskowi zainteresowania, jakie w nim dostrzegła, przeciwstawiła szorstkość ironiczną, kryjącą niechęć. Ale tem się zdradziła do reszty. Była zbyt prawdziwa i namiętna, by móc kłamać, tak, że owa niechęć odkryła ją aż do dna. Filip jeden zdolny był to spostrzec. Nie usiłując podtrzymywać rozmowy, której miał dość, z roztargnieniem opowiadał towarzystwu jakąś przykrą i zabawną jednocześnie historyjkę z własnych przeżyć, a jednocześnie mierzył spojrzeniem tę, którą miał wziąć.
Nikt z obecnych nie dostrzegł, co zaszło. Mouton-Chevallier’owie stwierdzili ku wielkiemu rozczarowaniu swemu, że Anetka i Filip nie sympatyzują z sobą, jako zbyt różni usposobieniem. Sprowadzając Anetkę z Villard’ami, chcieli oni zresztą zbliżyć ją do pani Villard, gdyż podobno „były wprost stworzone dla siebie“, a pod tym względem zauważyli pełne powodzenie.
Noemi Villard była to przepyszna Kreolka, o drobnej budowie ciała, pulchna, przyrumieniona, niby pieczony gołąb, o oczach łani, cienkim nosku, chudawych policzkach i pyszczkiem ciągle gotowym chwytać. Młode, krągłe piersi, pokazywane wspaniałomyślnie, smukłe ramiona, szczupła kibić, małe nóżki i delikatne członki stanowiły całokształt tej kobiety-dziecka, która żyła wśród ciągłych zachwytów, tęsknot, wzlotów, chichotek, łez i bełkotliwych słówek dziecięcych, i była z pozoru krucha, ekspansywna, wrażliwa i niezbyt inteligentna. Stanowiła jednak w rzeczywistości zupełne przeciwstawienie tych pozornych cech. Racjonalistka zmysłowa, oschła, a namiętna, obserwowała wszystko i kalkulowała nieustannie, nieznużona, niezłomna, bo giętka jak wiklina, podatna w ręku, a śmigła w uderzeniu, była zmurowana na urząd pod ową warstwą kruchego lakieru (ach... wiedziała dobrze, co kosztuje ten kryjący wszystko lakier). Inteligencji posiadała dość, nawet na sprzedaż, mogłaby założyć bank, ale użytkowała z tego zapasu o tyle jeno, o ile szło o męża, którego dzierżyła z zazdrosnym niepokojem. Małżeństwo to było obustronnie związkiem namiętności mózgu i zmysłów... próżności i rozkoszy. Decyzja Noemi uprzedziła znacznie wybór Filipa, a nawet chwilę, kiedy zwrócił na nią uwagę. W szaleńczej wprost działalności zawodowej, jaką żył wzorem innych sławnych kolegów paryskich, i światowym wirze znajdował jeszcze czas na dorywcze, ale liczne turnieje namiętności. Opinja, zdobyta na tem polu, skłoniła w znacznej mierze Noemi do miłości ku niemu z tem jednak postanowieniem, że go sobie weźmie na wyłączną własność i użytek. Filip miał za baj-bardzo inteligencję kobiety, chciał jeno, by była dobrze zbudowana, zdrowa, elegancka i głupia. Podkreślał nawet, że kobieta nie może nigdy być dość głupia. Noemi głupia nie była, ale cóż z tego? Każda kobieta posiada lustro i może sobie w niem wystudjować kostjum potrzebny, oczy, gesty, słowem wszystko, czego potrzebuje do złapania mężczyzny. Upoiła Filipa swem młodem ciałem i bałwochwalczą miłością. Połknęła go chciwie i basta.
Nie jest jednak synekurą stanowisko kochanki, wymaga wielkich wysiłków i specjalnej genjalności. Ni chwili spoczynku! Po długim okresie wzajemnego niewolnictwa miłosnego, Filip zaczął odczuwać znużenie. Noemi umiała jednak przedziwnie szybko odczytywać w sercu męża-kochanka każdy objaw zmiany wiatru i spała tylko jednem okiem. Zanim się spostrzegł, jednem uderzeniem łapki odsuwała niebezpieczeństwo i przy pomocy zmysłów, oraz sztuczek inteligencji chwytała zpowrotem w sieć wymykającą się zwierzynę. Zrazu bawiło ją to, ale wrażenie niedługo potrwało. Musiała bardziej jeszcze niż Filipa pilnować samej siebie, baczyć czujnie na każdą minutę, niosącą niebezpieczeństwo, oraz naprawiać szkody nieuniknione, jakie niosły z sobą miesiące i lata. Noemi zatraciła już świeżość pierwotną, płeć jej zmętniała, subtelna twarz zaczęła schnąć, biust rozpływał się potrosze, a czysta linja ramion doznała niejakiego szwanku. Sztuka pospieszyła na ratunek zagrożonemu arcydziełu, dodając mu poniekąd nowego uroku. Ale jakiegoż to wymagało codziennego napięcia! Jeden moment zapomnienia mógł ukazać oczom władcy coś, czegoby już nie zapomniał. Trzeba było czuwać i nie dać się zaskoczyć. Cóż za tragedja rozegrała się pewnego dnia z racji pęknięcia ząbka w górnej szczęce! Noemi znikła na pół dnia, zaszyła się u dentysty, a za powrotem jej uśmiech niepokalany wzbudził w Filipie jeno podejrzenie i zazdrość... (co było o wiele mniej straszne, niż złamany ząb). Gra szła na ostro. Filip nie zaliczał się do mężów, których można oszukiwać na towarze. Był specjalistą, a serce Noemi biło zawsze, gdy rzucał jej jedno z owych spojrzeń, przepojonych promieniami X (jak je zwała głośno, by odwrócić niebezpieczeństwo), lustrując stan swego dobytku. Zadawała sobie pytanie, czy widzi, on zaś widział, ale nie zdradzał tego wcale. Uznał sztukę za część składową natury Noemi i wszystko uznawał za dobre, o ile mu się tylko podobało. Ale klęska nastąpiłaby na pewno w dniu chybienia efektu. Noemi nie mogła przez dwie noce zasnąć na laurach, zdobywając je z mozołem codziennie na nowo. Nie wolno jej było okazywać troski, ale musiała być ustawicznie wesoła, młoda, promienna. Czasem upadała pod tym ciężarem. Miewała minuty wyczerpania, w ciągu których nie widziana przez nikogo, siedziała skulona w rogu fotelu, skrzywiona, z grymasem na ubarwionych wargach. Ale napad słabości trwał bardzo krótko, trzeba było ruszać dalej, jako młoda, ochocza, promienna... Czyniła to, oczywiście, i czuła się nawet zadowoloną z siebie i z niego, bowiem trzymała tego człowieka, bez którego obejść się nie była w stanie. Władała też zemstą... jaką... mniejsza... to sekret... pomówimy niebawem o tem, jeśli jej się podoba... W tej chwili śmieje się, rada nietylko swym zębom, ale sobie, jemu i faktowi posiadania... I oczywiście, tejże radosnej chwili skarb wymyka jej się z rąk... Daremne różnorakie talenty, daremny cały wysiłek. Przyjść musi moment przyćmienia baczności. Sam Argus sypiał czasem. Zwierzę zamknięte w klatce, serce kochanka wymknąć się zdoła na pewno.
Natura miewa często zboczenia (i korzysta z nich). Noemi po raz pierwszy patrzyła na drugą kobietę bez podejrzliwości, a kobietą tą była Anetka.
Łudziła się tem, że Filip ma wstręt do kobiet intelektualistek, a Anetka była ostatnią z osób, mogących ją zaniepokoić. O ile szło o kobietę zdolną skraść jej męża, Noemi wytworzyła sobie jej portret podług rywalek dawnych i własnej postaci. Groźną współzawodniczką mogła być, jej zdaniem, osóbka mała, ciemnowłosa, oczywiście ładna, wykwintna, zalotna i zdolna korzystać z tych zalet. Filip mawiał głośno, że kobieta służyć ma wyłącznie dla mężczyzny, będąc w życiu codziennem cackiem domowem, niesłychanie starannie pielęgnowanem, ale łatwem w użyciu, które, nie zajmując zbyt dużo miejsca, zdobi salon i sypialnię. Niecierpiał wielkich dam, majestatycznie obnoszących się z wdziękiem a nietyle ponętnych. Odnośnie do rozumu, był zdania, że znajduje go w dostatecznej mierze u mężczyzn, od kobiety zaś żąda jeno „rozumu ciała“. Noemi nie oponowała, albowiem podobną była do tego portretu. Natomiast Anetka nie posiadała z nim nic wspólnego. Rosła, silna, ociężale piękna, była jakby zaśniona (gdy jej nic nie ożywiało) na łące Junona-jałowica, to też Noemi uznała ją za całkiem pewną, a nawet pociągało ją ku niej to, że była lodowatą wprost dla Filipa. Anetka ze swej strony uległa urokowi Noemi, gdyż wrażliwa była na piękne kobiety, niepodobne do niej zupełnie, a rozmawiając z nią, okazała, że jeśli chce, umie się także uśmiechnąć wabnie. Filip nie tracił na tem nic, a rozpalający się płomień czerpał zarzewie z dwu owych masek, z których jedna nie odpowiadała mu wcale (czyż tak? Miłość odpychana zna przeróżne fortele, by zająć swe dawne miejsce). W tej samej chwili, kiedy Anetka, wzbraniając Filipowi badania swych myśli, skrywała się poza najmniej ponętny z pozorów swoich, Noemi stwierdzała z przyjemnością, że widzi poprzez mur jej twarz drugą, wabiącą, pełnym urokiem. Widział to istotnie. Opowiadając towarzystwu o jakiemś najnowszem doświadczeniu, z drugiego końca salonu patrzył na żonę, pracującą na jego rzecz. Anetka i Noemi zasypywały się wzajem serdecznościami, w których Noemi nie zostawała w tyle, a Anetka doznawała dziwnych wrażeń, wśród których nie brakowało troski, wzbudzonej przez Filipa. Jednocześnie słuchała, poprzez przestrzeń salonu, jego głosu ostrego, kategorycznego, który zmuszał do słuchania...
O jakże go nienawidziła! Wydobywał z głębi jej natury to, co zepchnąć chciała w bezdeń, moce zła i siły, twardą imperatywną dumę, żądzę władania, prężną wolę, intelektualne aspiracje, a także namiętność cielesną, oraz żądzę pozbawioną miłości, a przeto silniejszą od niej jeszcze. Nienawidziła tego fauna w sobie, nienawidziła go w nim! Stawała do walki nierównej, zaiste, albowiem przeciw sobie miała dwu przeciwników... jego i siebie samą.