Dwa a dwa cztery czyli Piekarz i jego rodzina/XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kleofas Fakund Pasternak
Tytuł Dwa a dwa cztéry
czyli
Piekarz i jego rodzina
Wydawca A. Marcinowski
Data wyd. 1837
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.
POWRÓT.
Otoż mój dom ubogi.

F. Karpiński.

Upokorzony wracam.
L. Kropiński.


Po wypadkach, jakie przeszłe rozdziały pokazały, wszyscy powierzchownie przynajmniej pogodzeni zamierzyli sobie wrócić do domu.
Pan Talarko i Puszyński utrzymywali że ich nic nie nagli w interesach. Mączka zabrawszy z sobą syna i metra, gniewając się w duchu, z wesołą jednak postacią, wracał do domu.
Dwaj przeciwnicy pojednani, wstydzili się serdecznie i mało bardzo w drodze mówili. Piekarz przeciwnie klął i wyrzekał, a metr i Ryszard milczeli. Pojazdy w końcu zbliżyły się ku miastu, a widok dawnej siedziby, umorzył na chwilę gniew piekarza. Myślał on o żonie i córce, o swoim sklepie, o znajomościach, o bilardach, do których uczęszczał i wesoły wzrok rzucał w około. Oczy jego szukały w oddaleniu znajomego domu, kłaniał się przechodzącym i wyprostował się na siedzeniu.
Wyprostował się tedy, a wiadomo każdemu, że prostopadłe ciała położenie, i wzniesione czoło, umie nieco imponować; z tego zapewne powodu, a może i z tego że Panna Benigna była jego córką, przechodzący znajomi, ręką, którą interes kierował, wznosili przed nim czapki, kapelusze, furażerki etc.  — bo czegożby człowiek nie zdjął dla interesu? Kto wie czyby i głowa usiedziała się na karku — w niezbędnej potrzebie. To tylko pewna, że jeżeli ustał handel na ludzi: kupczenie głowami, rozumami, zdolnościami, w najpiękniejszym świeci blasku. Z tej myśli przechodzę w inną. Narzekano, krzyczano, hałasowano, pisano na handel murzynów, a jednak wszystkie kraje dotąd go prowadzą.
Co tam bredzisz? — odezwie się statystyk, gotując się drukiem zbić moje zdanie.
Ale ja na to nieuważam, Wacpan krzycz, a ja będę sobie gadał.
Ludzie, którzy dla zysku, zaprzedają swoje głowy, naprzykład autorowie, dla grosza — są ludzie podli. Ludzi podłych zowiemy czarnymi, ludzie czarni są murzyni — reszty się domyślajcie.
Ale wracam ad rem: Pan Mączka wracał tedy do swojego domku.
Komuż swój domek nie miły! domek mały, ale własny, jest skarbem: do niego zbiegają się jak promienie do ogniska, wszystkie życia pamiątki; w nim spoczywają nasze nadzieje, w nim jest wszystko. I do prawdziwego szczęścia, mojém zdaniem, trzeba domku koniecznie i nieodzownie — własnego, bo cudzy nie tyle nas przywiązuje, choćbyśmy w nim mieszkali.
Dla dokładności okazuję to na przykładzie. Kocha któś (przez przypuszczenie to mówię) cudzą żonę — bo i to trafia się w życiu, kiedy serce rządzi nami, nie my sercem. Kocha tedy i jest kochany (ale to tylko przez przypuszczenie), jest szczęśliwym (wszystko tylko przez przypuszczenie); ale to szczęście, ten urok, który ich otacza, często zaćmi chmurka — cóż nam po skarbie, którym się cieszym, nieposiadając go wyłącznie?
Porządkiem rzeczy je reviens à mes moutons, to jest: do domku, o którym mówiłem i do którego wracał Pan Mączka, zdaleka już swoim zwyczajem licząc przez wielkie szyby sklepiku, ile rozprzedano pieczywa.
O! silna mocy nałogu, nie jeden doznał, jak trudno cię wstrzymać — Duch człowieka, tak mocno, tak nieoddzielnie łączy się z ciałem, że mojém zdaniem, w pewnych przypadkach, daje się ciału za nos prowadzić.
Człowiek bowiem jest automatem: jeżeli nie wykształci się z młodości, na cóś wyższego, czynności jego stają się matematyczne, wyrachowane, stałe, nieodmienne: i dusza usypiająca w takiém stworzeniu, które jej użyć nie umie, daje się przelewać w jakąkolwiek formę. Dusza tak wylana w formę, ujęta w karby, zaczyna się już przeradzać w przeczucie, instynkt i ogranicza się jedynie działaniem pomocniczém ciału i zmysłóm, przez siebie samą nic nie działając.
Tacy to są ludzie, którzy są cnotliwi, bo nieumieją być zbrodniarzami i sił do tego nie mają; tacy są ci, którzy stojąc jak pobrzeżne kamienie na drodze życia, nie posuną się ani ku dobremu, ani ku złemu i są prawdziwie szczeblem dzielącym cnotę od występku.
Kto wykracza i błądzi, pokazuje tém samém, że w jego byłoby mocy robić dobrze, bo ma siły po temu; ale ten szkielet nieruchomy, ni ciepły, ni zimny, gorszym jest od zbrodniarza, któremu zawsze cnota może się podobać, bo niepotrafi w całém życiu być człowiekiem.
U takich ludzi kapelusz wisi zawsze na jednym kołku, surdut zapina się na jedną stronę — wieczerza i fajka zawsze o tejże przypada godzinie, a umysł zawsze jednostajny, i nieporuszony, (dla twardości) leży jak drogi kamień w kałuży. Ale, dajmy temu pokój, rozgadałem się i zapomniałem powiedzieć, ze Pan Mączka wysiadł z pojazdu i śmiejąc się już z daleka na samą myśl, — jak go czule witać będą, postąpił ku drzwiom, pokręcił klamkę i nikogo nie zastał.
Zasępiło to trochę jego czoło, które licznemi pokryło się fałdami, poszedł dalej, obejrzał się w około i zobaczył — ulubionego szpica swojej żony, spoczywającego w śnie słodkim, na miękkiej, watowanej poduszce.
Ten drugi zawod stulił mu usta, i oczy zaiskrzył, a ciekawość zbudzona, popchnęła go dalej; ale wszędzie było pusto, i śladu nawet żyjących w tém miejscu istot nie zostało. Z kolei stary piekarz kiwając głową, wstąpił do kuchni, w której skutkiem zmroku i szyb trochę zabrudzonych, panowała ciemność, trwożąca bardzo, nieco krótkowidzącego Pana Mączkę. Pierwszym jego postępkiem w tém miejscu, był podskok, którego przyczyna znajdowała się w polanie drzewa, leżącém na drodze — Naturalnie ten wypadek zniecierpliwił go trochę, postąpił dalej i o rożen w poprzek leżący, rozdarł suknią. Każdy wyzna, że ten szereg złowróżbnych okoliczności, mógłby najcierpliwszego, wyprowadzić z stanu obojętności i uśpienia umysłowego: i nasz też Pan Piekarz, tak się rozgniewał, że rożnem rzuconym o podal wybił szybę, stłukł kilka garnków i śpiącego kota obudził.
Miauczenie piskliwe i nudne, silnie ozwało się z pod ławy, i w tejże chwili zdało się Panu Mączce że za piecem słyszy chrapanie; odezwał się tedy głośno.
— Hej! jest tam kto?
Nikt na to nieodpowiedział, i harmonija nosowa, z nową mocą odezwała się znowu. Szereg przeklęstw, wyleciał na skrzydłach gniewu z ust starca, ale i to nic nie pomogło — trzeba było iść za piec. Z nową tedy powolnością, mrucząc co tylko mógł najdobitniejszego znaleść, zaczął się drapać, ku miejscu, zkąd ciągłe i jednostajne chrapanie wychodziło. Nie było to bez przeszkód, trzeba było albowiem, przezwyciężyć dwie ławy, ominąć stół, poodsuwać stołki, co dla osłabionego wiekiem i pracą człowieka, nie najłatwiej przyszło.
Z cierpliwością jednak, a raczej z gniewem i ciekawością, która mu we wszystkiém dopomagała, stanął nareście u kresu podróży i ujrzał służącą uśpioną. Kto inny młódszy i czulszego serca nie byłby obudzał szczęśliwej sługi, ale rozjątrzony oporem Mączka, nielitościwie rzucił na nią kij trzymany w ręku.
Wrzask okropny powstał za piecem, i nim Pana poznano, który, jak tylko otworzyła oczy, łajać i wyrzekać zaczął; z obu stron położenie było nader przykre.
— No! gdzież Pani i Panienka? zapytał nareście ochłonąwszy nieco.
— Pani wyszła, odpowiedziała służąca, bo się dowiedziała, że nasza Panienka wzięła z kimsiś szlub sekretnie.
— Szlub! sekretnie! przerwał z krzykiem przestraszony piekarz. W Imie Ojca i Syna! a z kimżeż?
— Już co tego to nie wiem, ale podobno z jakimś bogatym.
— A! to co innego — odpowiedział uspokojony Mączka, kiedy bogaty — to zrób mi kawy.
— Ale tu także dowiedziano się, rzekła przecierając oczy służąca i szukając ognia zagrzebanego w popiele, że Pan Ryszard od dwóch tygodni, ożenił się.
— Tfu! czy powarjowali! krzyknął znowu ruszając ramionami piekarz. — A z kimże?
— Z Panną Malwiną.
— A to chwała Bogu! może mu odejdzie ten zawrót głowy. I ktoby się spodziewał, że ja tu znajdę taką odmianę! — No no dawaj mi kawę — Niech i tak będzie.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.