Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897)/XLV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt mille lieues sous les mers |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Ostatnie słowa kapitana Nemo.
Zasunięto szyby salonu, ale go nie oświetlono; w całem wnętrzu Nautilusa panowała ciemność i milczenie. Głębią na sto stóp i z niesłychaną szybkością, uciekał od tego miejsca zgrozy. Gdzie pędził ten człowiek po dokonaniu tej straszliwej zemsty, na północ czy na południe?
Wszedłem do mego pokoiku, gdzie już Ned i Conseil siedzieli milcząc. Poczułem nieprzezwyciężony wstręt do kapitana Nemo. Jakkolwiek mógł ucierpieć z powodu ludzi, nie miał prawa karać ich w taki sposób. I mnie zrobił jeśli nie wspólnikiem, to świadkiem swej zemsty; darować mu tego nie mogłem.
O jedenastej światło elektryczne pokazało się znowu. Poszedłem do salonu; nie było tam nikogo. Narzędzia żeglarskie wskazywały, że Nautilus sunął z szybkością dwudziestu pięciu mil na godzinę, to na powierzchni, to trzydzieści stóp w wodzie. Płynęliśmy kanałem Kaletańskim ku morzom północnym, a zawsze z równie gwałtownym pośpiechem.
Zaledwie można było dostrzedz w przelocie, długonose żarłacze, młoty, psy morskie z tego gatunku, z których skóry wyrabiają się futeraliki; wielkie orły morskie, tłumy hippokampów czyli koników morskich, podobnych z kształtu do koników szachowych; węgorzy wijących się jak ogniste pręty w ogniach sztucznych, całe armije krabów płynących z założonemi na pancerz kleszczami, nakoniec gromady delfinów, płynących szybko jakby Nautilusa chciały prześcignąć. Zaledwie to wszystko można było dostrzedz; ale ani myśleć o przypatrywaniu się, o klasyfikowaniu.
Do wieczora, jużeśmy przelecieli dwieście mil Atlantyku. Mrok zapadał, i morze zatonęło w ciemności którą dopiero miał rozjaśnić księżyc. Powróciłem znów do mego pokoiku i położyłem się, ale zasnąć nie mogłem; a com się zdrzemnął, to zaraz mi się marzyło o owej strasznej scenie.
Od tego dnia okropnego lecieliśmy ciągle, Bóg wie przez jakie okolice, a zawsze w mgłach podbiegunowych. Być może że Nautilus zawitał w stronę Szpicbergu lub Nowej Ziemi; że przebiegał mało znane okolice morza Białego, i mniej jeszcze znane wybrzeża na północy Azyi, naprzykład zatokę Oby, archipelag Larrowa. Nie wiem, bo już nie obliczałem upływającego czasu. Pozatrzymywano zegary na statku. Zdawało się że już noc i dzień nie następują po sobie jak to bywa istotnie w podbiegunowych okolicach.
Różne legendy dotyczące stron podbiegunowych, fantastyczniejsze jedne jak drugie, przebiegły po mojej głowie. Przypuszczam, ale może się mylę, żeśmy się tak awanturowali ze dwa tygodni, a może i więcej — i nie wiem jak długobyśmy i gdzie tak lecieli, gdyby nie katastrofa która skończyła naszą podróż. O kapitanie Nemo nic nie było słychać, ani o jego pomocniku. Nawet żaden z ludzi należących do załogi nie pokazał się ani na chwilę. Nautilus trzymał się ciągle prawie pod wodą; a gdy wypływał dla odświeżenia powietrza, otwory odmykały się i zamykały automatycznie, za pomocą właściwego mechanizmu. Nikt nie myślał o oznaczeniu miejsca w którem byliśmy; to też i ja nie wiedziałem gdzie jesteśmy.
I nasz Kanadyjczyk wyczerpał już swą cierpliwość i swoją energiję; nie pokazywał się także. Conseil nie mógł z niego wydobyć ani jednego wyrazu, i obawiał się aby sobie Ned nie odebrał życia pod wpływem nostaglii, to jest tęsknoty do stron rodzinnych. Pilnował go więc z prawdziwem poświęceniem.
Naturalnie, że życie w takich warunkach było do niezniesienia.
Pewnego ranka — w jakim to było dniu, nie umiem powiedzieć — usnąłem już dobrze po północy pewnie, a usnąłem snem chorobliwym, po prostu ze znękania umysłowego. Przecknąwszy się, spostrzegłem że Ned stoi pochylony nademną; szeptał mi z cicha:
— Uciekniemy panie.
Zerwałem się.
— A kiedy uciekniemy? — zapytałem.
— Przyszłej nocy. Zdaje się, że na statku nikt niczego nie pilnuje, jakby tu wszyscy pomartwieli. Czy pan będzie gotów?
— Będę; ale gdzież my teraz jesteśmy?
— Dostrzegłem dziś rano we mgle jakiś ląd, może o dwadzieścia mil od nas.
— Cóż to za ląd?
— Nie wiem — ale niech będzie jaki chce, uciekniemy ku niemu.
— Dobrze, Ned; tak, umkniemy tej nocy jeszcze, chnćbyśmy potonąć mieli.
— Morze jest niespokojne, wiatr mocny; ale niema co się lękać przebycia dwudziestu mil w lekkiem czółnie Nautilusa. Jużem tam poprzenosił tajemnie nieco żywności i kilka butelek wody. Zresztą jeśli mi kto zechce przeszkadzać, to będę z nim walczył; zabić się dam, a nie zostanę.
— Umrzemy razem, kochany Nedzie!
Zdecydowany byłem na wszystko. Gdy Kanadyjczyk odszedł, wyszedłem na platformę, mogąc się zaledwie na niej utrzymać z powodu gwałtownego uderzenia fal w statek. Niebo było ciężkiemi zasłane chmurami; że jednak ziemia była w owej mgle, a my od niej byliśmy niedaleko, trzeba było uciekać. Należało nie tracić ani dnia ani godziny.
Powróciłem do salonu, pragnąc i lękając się zarazem spotkania z kapitanem, chcąc i nie chcąc go widzieć. Cóżbym mu powiedział? a miałżem ukrywać przed nim mimowolny wstręt, jaki czułem do niego? Nie, lepiej już było nie spotkać się z nim, zapomnieć go! A jednak!..
Jakże mi długi zdawał się ten dzień, ten ostatni dzień, który miałem spędzić na Nautilusie! Byłem ciągle sam, bo Ned-Land i Conseil nie mówili ze mną z obawy, żeby nie dorozumiano się czegoś o naszych zamiarach. O szóstej zjadłem trochę, choć nie byłem głodny, zmuszałem się do jedzenia, żeby mieć siły na przygody, jakie nas mogły spotkać. O wpół do siódmej przyszedł do mnie Ned i rzekł:
— Nie zobaczymy się już przed chwilą ucieczki. O dziesiątej księżyc jeszcze nie wejdzie; skorzystamy z ciemności. Przyjdź pan do czółna; ja i Conseil już tam będziemy.
I wyszedł, nie czekając mej odpowiedzi.
Chciałem wiedzieć, w jakim kierunku płynie Nautilus, i poszedłem do salonu. Płynęliśmy na północ, cokolwiek ku wschodowi, z przerażającą szybkością w głębokości pięćdziesięciu metrów.
Ostatni raz rzuciłem okiem na cuda natury, na bogactwa sztuki nagromadzone w tem muzeum; na ten zbiór niezrównany a przeznaczony na to, żeby zginął kiedyś w przepaściach morskich z tym, który go zgromadził. Usiłowałem sobie zrobić w pamięci obraz tego wszystkiego; przesiedziałem więc tam z godzinę, przepatrując przy blasku elektrycznego światła skarby osłonięte szkłami. Po skończeniu tego przeglądu powróciłem do siebie.
Przywdziałem mocne odzienie, pozbierałem swoje notatki i umieściłem je na sobie. Serce biło mi gwałtownie; zaledwie zdołałem uderzenia jego powściągnąć. Niezawodnie kapitan Nemo, gdyby mnie był zobaczył w ową chwilę, domyśliłby się czegoś z mego zaniepokojenia.
Co on też teraz robił? Słuchałem pode drzwiami jego pokoju — ktoś chodził; więc on tam był, nie położył się! Co chwila zdawało mi się, że wyjdzie do mnie i zapyta się: dla czego ja chcę uciekać. Ciągły niepokój mną miotał, a zwiększała go jeszcze moja wyobraźnia. Do tego doszło nareszcie, żem sobie powiedział, że już lepiej wejść do niego, spojrzeć mu oko w oko i pokazać mu gestem i spojrzeniem, że się go nie obawiam.
Były to myśli waryata; szczęście, żem się powściągnął i poszedłem położyć się na łóżku, żeby się wzruszenie moje uspokoiło. Jakoż drżenie ciała ustało, ale w podnieconym mózgu przesuwały się szybko jedne po drugich obrazy wrażeń, doznanych podczas mego pobytu na Nautilusie. Przypomniałem sobie wszystkie moje miłe i niemiłe przygody od chwili, gdym spadł z Abrahama Lincolna: polowanie podmorskie, cieśninę Torreadzką, uwięźnięcie na skałach, cmentarz koralowy, przejście podziemne Suezkie, wyspę Santorin, nurka kreteńskiego, zatokę Vigo, Atlantydę, ławicę lodową, biegun południowy, zamknięcie nas lodami, walkę z głowonogami, burzę na Gulf-Streamie, Mściciela, i tę straszną scenę z okrętem zatopionym wraz z jego osadą!… Wszystkie te wypadki przesuwały się w mej myśli, jak tło dekoracyjne w teatrze. Na tem tle wspomnień, kapitan Nemo rósł w mem pojęciu na olbrzyma; osobistość jego uwydatniała się i zdawała się nadludzką. To chyba nie musiał być zwyczajny człowiek, ale człowiek morski, gienijusz wód!
Było już w pół do dziesiątej. Musiałem sobie głowę ściskać obiema rękami, żeby mi nie pękła; zamknąłem oczy, żeby nie myśleć. Jeszcze pół godziny trzeba było czekać! Pół godziny, przez które można było oszaleć od różnych marzydeł, nurtujący po głowie.
W tej chwili posłyszałem odgłos organów, smutną i chwiejną harmoniję, na której płynęła nieokreślona jakaś melodya; były to istne skargi duszy pragnącej się wyrwać ze swych śmiertelnych więzów. Słuchałem wszystkiemi memi zmysłami, oddychając zaledwie, i równie jak kapitan Nemo, zatopiony w rozbujałości muzycznej, unoszącej umysł za granicę zwyczajnego świata.
Nagle zdrętwiałem na myśl, że kapitan Nemo był właśnie w salonie, przez który przechodzić musiałem, chcąc się przedostać do moich towarzyszów ucieczki. Spotkam się więc z nim znowu; znowu zobaczy mnie, może przemówi do mnie. Jeden jego gest może w niwecz obrócić moje zamiary; jedno jego słowo może mnie uwięzić na statku!
A tymczasem dziesiąta miała już wybić; trzeba było opuścić mój pokój i połączyć się z towarzyszami. Nie było co się ociągać, choćby kapitan Nemo miał mi drogę zastąpić.
Otworzyłem drzwi ostrożnie, a jednak zdawało mi się, że skrzypiały okropnie, może tylko w mej wyobraźni. Posuwałem się macając, po ciemnych korytarzach Nautilusa, zatrzymując się co chwila, żeby powściągnąć uderzenia mego serca.
Przybyłem do drzwi salonu i otworzyłem je jak mogłem najostrożniej. W salonie ciemno było najzupełniej. Akordy brzmiały z cicha. Kapitan Nemo był więc tam ciągle, ale mnie nie widział. Myślę, że nie byłby mnie zobaczył, choćby i najwidniej było — tak był zatopiony sam w sobie.
Poczołgałem się po kobiercu zaścielającym podłogę, strzegąc się dotknąć czegokolwiek, żeby jaki odgłos nie zdradził mej tam bytności. Trzeba mi było aż pięć minut do przebycia w ten sposób salonu, i dostania się do drzwi prowadzących do biblijoteki. Jużem je miał otworzyć, gdy westchnienie kapitana przybiło mnie do miejsca. Widocznie poruszył się — pewnie wstanie ze swego siedzenia. Dojrzałem go nawet, bo ciemny promyk światła z biblijoteki przeciskał się do salonu. Kapitan zwrócił swe kroki w moją stronę; ręce miał skrzyżowane na piersiach, sunął raczej milcząco niż szedł — jak widziadło. Z piersi jego przytłumione dobywały się łkania. I słyszałem jak wyszeptał kilka wyrazów, ostatnich jakie z ust jego do moich uszu dojść miały:
— Boże wszechmocny! niech się już raz skończy!..
Byłoż to wyznanie zgryzoty trapiącej sumienie tego człowieka?
Przerażony, wsunąłem się pośpiesznie do biblijoteki, a zatem ku głównym schodom pobiegłem, i górnym korytarzem przyszedłem do czółna. Dostałem się do niego otworem w ścianie Nautilusa; moi towarzysze już tam byli.
— Prędzej, prędzej! — zawołałem.
— Zaraz — odpowiedział Kanadyjczyk.
Zamknęliśmy najpierw otwarty bok Nautilusa, i przykręcili śruby obcęgami, w które się Ned-Land zaopatrzył. Dno czółna takżeśmy starannie zamknęli, i zaczęliśmy odpinać haki przytrzymujące je przy Nautilusie.
Nagle jakiś hałas dał się słyszeć wewnątrz statku. Głosy jakieś żywo z sobą rozmawiały. Co to mogło być? Czy spostrzeżono naszą, ucieczkę? Poczułem że mi Ned-Land podsuwał do ręki sztylet.
— Tak, — szepnąłem — będziemy umieli umrzeć!
Kanadyjczyk przestał odczepiać czółno, gdy wtem jeden wyraz, wyraz straszny, wytłomaczył mi powód zamięszania wewnątrz statku. Nie o nas to załoga myślała w owej chwili.
— Melstrom, Melstrom!… — oto był ten wyraz.
Melstrom! Nie było straszniejszego dla nas wyrazu; znaczył on bowiem żeśmy ię znajdowali w najniebezpieczniejszej okolicy morza Norwegskiego. Czyżby w chwili gdyśmy mieli odpiąć nasze czółno, Nautilus wpadł w tę wirowa czeluść?…
Wiadomo, że podczas przypływu morza, wody zaciśnięte między wyspami Ferroer i Loffoden, parte są prądem, którego gwałtowności nic się oprzeć nie zdoła. Powstaje ztąd wir, z którego żaden jeszcze okręt nie wyszedł. Fale olbrzymie walą się ze wszystkich stron do jednego punktu, i wpadają w przepaść zwaną „pępkiem oceanu”. Siła jego przyciągająca sięga na pietnaście kilometrów w około — a nietylko wessane tam bywają okręty, ale i wieloryby i niedźwiedzie białe północne.
W tento odmęt wprowadził kapitan Nemu swój statek, może przypadkiem, może umyślnie. Nautilus zaczął obiegać koło coraz mniejsze — a z nim i czółno, nie odczepione jeszcze od jego boku. Czułem że mnie napada zawrót głowy chorobliwy, taki sam jakiego się doznaje po długiem obracaniu się w kółko. Straszne było nasze przerażenie; krew przestała w nas krążyć, czynność nerwów ustała, zimne, jakby śmiertelne poty, zlewały nas.
Ryk wód straszny, rozlewał się na kilka mil w koło! Wody rozbijały się o ostre skały z łoskotem przerażającym. Tam najtwardsze przedmioty muszą się skruszyć, a pnie drzew wychodzą z tego wiru takie podarte, że Norwegczycy mówią o nich, „że się w futra poubierały“.
Miotani niezmierną siłą, w okropnem byliśmy położeniu. Nautilus zdawał się bronić jakby jak człowiek; muskuły jego stalowe trzeszczały. Niekiedy stawał na długość swoją, jak koń co dęba daje — a zawsze czółno te same przybierało położenia.
— Trzymajmy się tego — mówił Ned — i pozakręcajmy mutry przy śrubach; w połączeniu z Nautilusem możemy jeszcze być oca...
Nieskończył wyrazu, gdy coś trzasło okropnie; mutry puściły, a czółno, wyrwane ze swego łożyska w boku Nautilusa, jak kamień wyrzucony z procy, wpadło w sam środek wiru. Ja uderzyłem głową o jakąś żelazną sztukę i straciłem przytomność.