Dwie sieroty/Tom III/XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie sieroty |
Podtytuł | Dorożka № 13 |
Wydawca | J. Terpiński |
Data wyd. | 1899-1900 |
Druk | J. Terpiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Fiacre Nº 13 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Berta wzdrygnęła się pod wpływem dreszczu przerażenia.
— Dziecko!... wyszepnęła przytłumionym głosem.
— Tak, mały, najwyżej dwuletni chłopczyna. Mężczyzna oczekujący, podszedł naprzeciw przybyłego, a zamieniwszy z nim słów kilka, podprowadził go do oczekującej opodal dorożki w którą wsiedli razem. Miejsce stangreta zajmowała kobieta po męsku przebrana i człowiek zamówiony do spełnienia zbrodni.
Powóz potoczył się szybko w stronę Neuilly, konie biegły jak szalone.
Zatrzymano się w pobliżu mostu. Dwaj mężczyźni wysiedli z dorożki, trzeci zsunął się z kozła, chyłkiem podążał za niemi. Tak doszli do środka mostu.
Tu Czwartek przerwał opowiadanie.
— A więc na środku mostu zabito tego człowieka i dziecko? zawołała Berta, chwytając chciwie każde słowo opowiadającego.
— Nie! dziecka nie zabito, odrzekł. Zamordowano tylko mężczyznę. Pchnięcie sztyletem w plecy, powaliło go na ziemię, poczem ciało zabitego wrzucono przez parapet w nurty Sekwany.
— A dziecko?
— Zbrodniarz zabrał je z sobą i uciekł.
— I ty widziałeś to wszystko? pytał z niedowierzaniem Ireneusz.
— Widziałem, stojąc ukryty za drzewem w alei, odrzekł Jan-Czwartek, niezauważywszy nieprawdopodobieństwa w swoim tłumaczeniu. Nie jestem o tyle złym jak sądzisz, dodał. Byłbym pobiegł na pomoc zamordowanemu, ale już było zapóźno. Zresztą cóż bym poradził przeciw trzem napastnikom?
— A cóż zrobiono z dzieckiem? pytała Berta.
— Towarzysz mój umierając wyznał, że dziecko złożył pod bramą jakiegoś domu na Polach Elizejskich.
— Ale dla czego chcieli i pana zgładzić, skoro pan nie należałeś do tej sprawy? badała dalej Berta.
Jan-Czwartek kiwnął znacząco głową, a po chwili.
— To znowu inna historja!... krzyknął z zaciśnietemi pięściami, którą, wam później opowiem, skoro się lepiej poznamy. Nie wchodząc w inne szczegóły, wierzajcie mi, że to co mówię, widziałem własnemi oczyma.
— Jednem słowem znasz pan morderców?
— Znam!
— Jak nazwiska?
— To znowu rzecz inna. Nie jestem jeszcze pewien zupełnie jak się nazywają oni. Znam tylko ich twarze, utkwiły w mojej pamięci, i mimo lat tylu mam ich wciąż przed oczyma, jak gdyby to działo się wczoraj.
— T od lat dwudziestu poszukujesz pan ciągle?
— Ale niestety bez pomyślnego skutku. Przed miesiącem wypadek posłużył mi lepiej niż najgorliwsze me chęci. Spotkałem kobietę która przysiągłbym, że jest tą samą, nędznicą z mostu de Neuilly, a mimo to; chwilami wpadam w powątpiewanie.
— Dla czego?
— Ponieważ ta jest Angielką, mężatką czy wdową, może więc tylko podobieństwo rysów twarzy w błąd mnie wprowadziło.
— Trzeba się było przekonać.
— Byłbym to zrobił, gdyby nieprzeszkodziła mi nikczemna denuncjacja Szpagata. Wsadzono mnie do więzienia, nazajutrz po spotkaniu się z tą kobietą, i to właśnie w chwili, w której miałem poznać jej wspólnika.
— Tego człowieka. który przewodniczył w zbrodni na moście de Neuilly?
— Tak. Zdaje mi się że nazwisko tego zbrodniarza wiem już napewno.
— Jakże się on nazywa?
— Jest to książę Jerzy de la Tour-Vandieu.
Ireneusz wydał okrzyk zdziwienia.
— Jakto? ojciec naszego adwokata? Lecz nie, to być niemoże!...
— A jednak przysiągłbym, że nie jestem w błędzie. Gęsie-Pióro jak nazywamy naszego notarjusza, dawnego mojego towarzysza, który mistrzowsko podrabiał wszystkie podpisy i naśladował charaktery, mówił mi, że między swojemi papierami ma kopję listu wzywającego na schadzkę, na plac Zgody z podpisem: — Ks. Z. de la T. Y.“ co znaczy: Książe Zygmunt de la Tour-Vandieu.
— Przypuśćmy że tak jest, rzekł Moulin, ale przed chwilą mówiłeś o Jerzym?
— Tak, o rodzonym bracie Zygmunta, o łotrze ostatniego rodzaju, który dla odziedziczenia majątku i tytułów, kazał swojego brata zabić w pojedynku, w tym to dniu właśnie, w którym na moście de Neuilly, zabito, owego starca z dzieckiem.
— A czy pan masz ten list?
— Niemam go u siebie, lecz wiem gdzie się znajduje. Tu w krótkości opowiedział im to, co notarjusz zeznał przed kilkoma tygodniami.
— Trzeba nam koniecznie postarać się o ten dowód; rzekł Ireneusz, jeżeli notabene litery dobrze zapamiętałeś.
— Jakto... wątpisz o tem?
— Tak, trochę. Bo widzisz, i ja znam osobę do której możnaby też same litery zastosować, a mianowicie: „Książę Zostene, de la Tour-Ville-neuve:.“
— Tam do djabła! wykrzyknął zbity z tropu Jan-Czwartek.
— Podobnych nazwisk wynaleść byłoby można bez liku, dodała Berta.
— Moim zdaniem, trzebaby było przedewszystkiem odnaleźć tę kobietę, a raczej pilnować tę, na którą mam podejrzenie.
— Masz pani słuszność, zawołał Jan. Gdy pochwyciwszy jedno, drugie samo się zdradza.
— Gdzie mieszka ta kobieta? zapytał Moulin.
— Na Berlińskiej ulicy, w pięknie urządzonym pałacyku.
— A jak się nazywa?
— Pani Dick-Thorn.
— Dick-Thorn? powtórzył Ireneusz, przypominając sobie, że podróżna która przedstawiła ową pamiętną kopję listu, nosiła toż samo nazwisko.
— Zkąd ona przybyła? pytał dalej.
— Z Londynu.
— To ona, napewno!...
— Tak sądzisz? odrzekł Czwartek.
— Tak; lecz w każdym razie trzeba mieć dowody. Gdyby tak można...
— Cóż takiego? Tu przerwał.
— Gdyby co można, zagadnęła Berta.
— Przyszła mi pewna myśl do głowy. Później ją rozważymy. Teraz postarajmy się o list notarjusza.
— Nie tak łatwo go dostać jak się wydaje. Trzeba w takim razie wykupić jego rzeczy, które zastawił na pięćset franków.
— Jutro postaram się o taką kwotę. Następnie trzeba pilnować domu na Berlińskiej ulicy. Nie zaszkodziłoby także pójść podziękować naszemu adwokatowi panu Henrykowi de la Tour-Vaudieu.
— Do pałacu jego ojca?
— Ma się rozumieć.
— Myśl znakomita! zawołał Jan. Jeżeli w starym księciu poznam owego człowieka z Neuilly, to sprawa nasza wygrana. Odkryjemy dla siebie żyłę złotodajną.
— Którą potrafimy eksploatować, dodała znacząco Berta.
— Coraz bardziej podoba mi się ta mała! wykrzyknął z radością Jan.
Ireneusz obawiając się jakich czułych wynurzeń ze strony rzezimieszka:
— Ale to czas nam do domu... zawołał. Trzeba się nam umówić na jutrzejsze spotkanie.
— Chętnie, lecz chciałbym cię jeszcze o coś prosić.
— Jestem na twoje rozkazy. O co chodzi?
— O małą pożyczkę pieniędzy. Jutro się przeprowadzam, a moja portmonetka już świeci pustkami.
Moulin wyjął z pugilaresu banknot, a podając go Janowi:
— Oto sto franków, rzekł, ale zastrzegam, abym cię nie zobaczył pijanym. Sprawa do której się zabieramy, potrzebuje wiele trzeźwości i rozwagi.
— Przysięgam że niezobaczysz mnie w podochoconym stanie.
— Liczę na ciebie.
— Przekonasz się o tem.
— O której godzinie będziesz się wyprowadzał?
— O siódmej rano.
— Gdzież się spotkamy?
— W dawnym moim mieszkaniu, przy ulicy Vinaigries. Do widzenia więc, rzekł Czwartek, podając rękę Moulin’owi i Bercie.
Dziewczę zawahało się, ale stanowczy wzrok mechanika oddziałał na nią skutecznie. Podała drobną rączkę, którą zbrodniarz silnie uścisnął.
Znalazłszy. się na świeżem powietrzu, dopiero odetchnęła całą piersią.
— Zdawało mi się, wyrzekła, iż nie będę w stanie podać ręki temu nędznikowi. Kto wie, jakiemu zbrodniami skalał on dłoń swoją.
— Uprzedzam panią, że podobne nieprzyjemności napotkać jeszcze się mogą, odparł Ireneusz. Przestrzegałem, cofać się niechciałaś.
— Bo niewiedziałam połowy tego, co ten łotr opowiadał. To on zamordował starego doktora z Brunou, jestem pewna. Przez jego zbrodnię, mój ojciec zginął pod gilotyną. Teraz wszystko rozumiem. Mój ojciec szedł do Neuilly, a słysząc jęki wydobywające się z Sekwany, przechylił się przez parapet i krwią się powalał. Tak mówił w sądzie, i tak wnioskować można z opowiadań tego nikczemnika. Przysięgłabym, że Jan-Czwartek był owym zbrodniarzem...
— Uspokój się pani, odparł Moulin. Pomimo wszystkiego, nie możemy się usuwać od niego, gdyż tylko przy jego pomocy wyliczyć możemy winowajców.
— To prawda! rzekło smutno dziewczę.
— Staraj się więc pani powściągać niechęć i odrazę, a w takim razie zapewnić mogę panią o pomyślnym skutku naszych usiłowań.
— Oby sprawdziły się pańskie słowa!
— Mam w Bogu nadzieję! Sprawiedliwość wymierzoną być musi, i kara zbrodniarza nie minie. Lecz otóż i mieszkanie pani.
— Do widzenia mój bracie, odpowiedziała Berta, podając rękę mechanikowi.
Nazajutrz o godzinie siódmej jak ułożono, Ireneusz Moulin, zapukał do drzwi Jana-Czwartka, który załatwił spieszno przeprowadzkę, pragnąc co rychlej zająć się ważniejszą sprawą.
Na wynajęte tragi upakował całą swą chudobę i o jedenastej, nowe jego mieszkanie umeblowanemu już było.
Ireneusz ofiarował mu śniadanie w jednej z pod rogatkowych restauracyj.
— Co teraz robić będziemy? zapytał Jan, skoro zasiedli przy stole.
— Idziemy na ulicę de la Reynie odebrać papiery notarjusza.
— Pamiętaj jednak, że trzeba tam zapłacić pięćset franków za zastawione rzeczy „Gęsiego-Pióra.“
— Kwota jaką mam przy sobie, na to wystarczy.
— A toś się djabelnie obłowił. Musiałeś się tęgo napracować za nim zebrałeś takie kapitały. Jedźmy więc i przejrzyjmy papiery tego starego.