Dziecię nieszczęścia/Część druga/XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.

Armand dnia tego nie jadł obiadu w pałacu, a nazajutrz napisał do hrabiego, że nie może być na śniadaniu.
Pan de Nathon odpisał mu kilka słów, prosząc o oznaczenie mu godziny, kiedy może się z nim widzieć, bo ma wiele do pomówienia o rzeczach poważnych.
Forma całkiem przyjacielska tego liściku, świadczyła jaknajzupełniej, że p. de Nathon nie miał żadnych podejrzeń. Nie mniej jednak, młodzieniec nie mógł się oprzeć pewnemu niepokojowi. W fałszywem położeniu każda rzecz nieprzewidziana daje dużo do myślenia. Jaki cel mogła mieć ta żądana przez hrabiego rozmowa?
Dnia tego była niedziela. W izbie zawieszono posiedzenia. Armand oznaczył więc do rozporządzenia hrabiemu godzinę popołudniową i czekał na tą rozmowę z niecierpliwością.
O umówionej porze udał się do gabinetu hrabiego.
Henryk postąpił kilka kroków na spotkanie Armanda, uścisnął go za rękę może serdeczniej nawet niż zwykle i rzekł doń z uśmiechem:
— Moje drogie dziecko, zaczynasz się u nas rzadko pokazywać!.. Uciekasz przed nami, czy co... Ale bądź spokojny, ja tak źle o tobie nie myślę — dodał skwapliwie. — Musiałbyś być chyba wielkim niewdzięcznikiem, ażebyś nas miał nie kochać, a wiem, że nim nie jesteś, ani nim nie będziesz...
— I słusznie tak myślisz, panie hrabio! — odpowiedział gorąco młodzieniec — niewdzięczność jest dla mnie jednym z najwstrętniejszych występków!
— Jak dla każdej poczciwej natury! — rzekł pan de Nathon — a cóż dopiero o tobie mówić!
— Sądzisz mnie, panie hrabio, z wielką pobłażliwością.
— Sądzę cię jako człowiek, który cię dobrze zna, szanuje i kocha... Będziesz miał zaraz najlepszy tego dowód.. Właśnie dlatego, że chcę ci go dać, prosiłem cię o tą rozmowę... Przy latach moich mógłbym dwa razy być twoim ojcem... Jesteś moim synem z przywiązania... Chcę więc z tobą pomówić jak z synem, a ty powinieneś mnie słuchać i odpowiadać mi, jak prawdziwy syn.
Teraz Armand uścisnął hrabiego za ręce, a uczynił to z całego serca.
— Od kilku dni — podchwycił Henryk — nie jesteś takim jak dawniej...
— Ależ... — odezwał się młodzieniec.
— O! nie zaprzeczaj! — przerwał pan de Nathon. — Ja nie chcę twierdzić nic takiego, czegobym nie mógł dowieść z łatwością... Jesteś zamyślony, niespokojny, prawie smutny... Praca cię męczy... Zapały szlachetne rozpraszają się jak dymy... Plany ambitne maleją... Widnokrąg tak szeroko przed tobą otwarty, zdaje się w oczach twoich zwężać z dnia na dzień, ba! nawet z godziny na godzinę... Wszak prawda, czy nie zgaduję co się dzieje w twej duszy?
Armand prędko zdecydował się, jak ma postąpić. Hrabia nastręczał mu sposobność do oznajmienia o pierwszem z postanowień, jakie powziął w przeddzień. Sposobności tej nie pominął.
— Tak, wyznaję — odpowiedział — to prawda!.. Czyta pan we mnie, jak w otwartej książce... Określa pan jednem słowem, co mnie wydawało się mglistem... Jestem w okresie zasłabnięcia moralnego, zniechęcenia bez powodu, sam się tego wstydzę, a jednak nie mogę temu zaradzić. Powietrze paryzkie dusi mnie tak, że powziąłem myśl dalekiej podróży i natychmiast zamierzam ten projekt urzeczywistnić.
— Chcesz wyjechać? — zawołał pan de Nathon.
— Tak, panie hrabio, i zdaje mi się, że postąpię najlepiej.
— Ho! ho! — rzekł Henryk z nowym uśmiechem — ta choroba jakoś wydaje się ciężką, kiedy potrzeba takich na nią lekarstw, ale może jej przecie poradzimy!.. Biorę na siebie rolę doktora i dotykam się miejsca najwrażliwszego. Czy przypadkiem niema w twem sercu jakiej nieszczęśliwej miłości?.. Pytanie co prawda niedelikatne, ale odpowiedz na nie.
Armand zaczerwienił się. W umyśle jego, jak błyskawica przebiegła myśl, że hrabia może go już posądza o miłość ku hrabinie.
— Nie, panie hrabio — odparł po chwili, wstrząsając głową. — Nie mam w sercu miłości ani szczęśliwej ani nieszczęśliwej... Nie kocham się w nikim i zdaje mi się, że to już panu raz powiedziałem.
— Tak, ale od tego czasu położenie mogło się zmienić.
— Ale wcale się nie zmieniło, zaręczam panu...
— Wierzę ci i teraz znam już przyczynę twej choroby... Pochodzi ona właśnie z tej bezwzględnej obojętności, o jakiej wspominałeś. Znasz przecie pewnik: „Natura nie znosi próżni“... Jest to faktem prawdziwym zarówno w rzeczach fizycznych jak i w ustroju moralnym... Chcesz sobie nic nie robić z praw nieodwołalnych dla młodości i młodość mści się na tobie... Rozumiesz mnie teraz, moje dziecko?
— Nie zupełnie, panie hrabio.
— Więc ci jaśniej wytłomaczę... — podchwycił Henryk — do dziś dnia żyłeś tylko dla pracy... Zajmujesz się tylko rzeczami poważnemi... Nawet ludzie w moim wieku, z trudnością zdobyć mogliby się na surowość twoich obyczajów... A przecie nie jesteś księdzem, ani nie masz zamiaru nim zostać... Dlaczego więc takie cnoty dzikie... Większość czasu poświęć nauce, pracy, ale i dla przyjemności pozostaw także trochę w życiu... Spłać swój dług naturze... Rozkochaj się nareszcie, ponieważ to potrzebne dla równowagi, a pozbędziesz się wszystkich tych nieokreślonych dolegliwości, znikną one jak czary...
— Zapewne, ma pan słuszność, panie hrabio — odpowiedział Armand — ale miałbym przeciw temu dwie uwagi...
— Jakie?
— Oto pierwsza: Miłości poważnej, prawdziwej, godnej zacnego serca, nie wynajduje się, ani nie stwarza się naprędce...
— Zgoda! — a druga uwaga?
— A miłostki łatwe, czułości sprzedajne, pocałunki bez głębszego uczucia, zresztą zależne tylko od ceny, przejmują mnie nieprzezwyciężonym wstrętem.
— Wiedziałem o tem i dlatego wszystko co powiedziałem dążyło tylko do jednego celu, a celem tym, było udzielenie ci rady; Ożeń się!
— W moim wieku! — zawołał młodzieniec ździwiony.
— Czemu nie?
— Doprawdy, bez żartu mówisz, panie hrabio? Nie zapominasz o tem, że mam zaledwie lat dwadzieścia dwa?
— Oto mniejsza... Ale masz tę dojrzałość wieku, jaką mało ludzi może się pochwalić i w trzydziestym roku życia... Ty lepiej od innych zrozumiesz obowiązki małżeństwa i lepiej się z nich będziesz wywiązywał... Uwielbiać będziesz swoją żonę, która wywzajemniać ci się w tem będzie, bo wybierzesz sobie żonę z sercem i z inteligencją! Opóźniać własne szczęście, czyż to nie okradać się? Ja doszedłem lat czterdziestu, kiedy dopiero zostałem mężem mej żony, Gdyby otóż było materjalnie możliwem poznać mi ją i zaślubić o dwadzieścia lat wcześniej, miałbym o dwadzieścia lat więcej szczęścia bez żądnych chmur... Ty przynajmniej uczyń to, czego ja nie mogłem uczynić... Ożeń się, moje dziecko, i śpiesz się zostać szczęśliwym! Cóż, przekonałem cię?
— A któż nie dałby się przekonać, słuchając cię, panie hrabio!.. Ale na co się przyda to przekonanie?.. Do małżeństwa potrzeba dwojga... Ja zaś nie mam panny, która zgodziłaby się powierzyć mi swoją przyszłość...
— A ja może ją znam... — odparł pan de Nathon.
Armand spojrzał nań z głębokiem ździwieniem.
— Cobyś pomyślał — podchwycił Henryk — o dziewczęciu szesnastoletniem, poczciwem i ślicznem, niewinnem jak sama Madonna, z rodziny, której imię jest sławne pod względem historycznym, a majątek wielki!.. cobyś o niej powiedział?..
— Powiedziałbym, że zapewne by mi jej nie dano!.. — odrzekł młodzieniec z uśmiechem.
— E!.. a dlaczego?..
— Ponieważ przedewszystkiem wspomniał pan o rodzinie znakomitej, a ja nazywam się po prostu tylko: Armand Fangel.
— To łatwa do usunięcia przeszkoda... Wyjednałoby się do twego nazwiska dodanie nazwiska twej żony... albo mało to podobnych przykładów...
Ździwienie Armanda rosło.
— Ale choćby majątek: — wyszeptał — pan mówił o ogromnym majątku?
— To najmniejsza... Sam przecie jesteś bogaty, a chociażbyś był nawet biednym, miliony jasnowłosego dziewczęcia, wystarczyłyby aż nadto dla was dwojga...
— Panie hrabio — odezwał się młodzieniec po chwili milczenia — słuchając pana, zaczynam niedowierzać swoim zmysłom... Czyż istnieje doprawdy młoda osoba w takich warunkach, a jeśli istnieje, czy wolno byłoby mi starać się o jej rękę?..
— Na oba te pytania odpowiadam: Tak.
— Czy mogę ją poznać?..
— Znasz ją...
I pan de Nathon jął się śmiać, widząc, malujące się na twarzy Armanda osłupienie.
— Mój drogi chłopcze — mówił dalej — to co uczynię, jest zapewne dziwne i wiem że rażące jest wobec wszelkich względów przyzwoitości, ale nadewszystko pragnę, jeżeli to w mej mocy, zapewnić szczęście dwojgu ludziom, którzy mi są bardzo drodzy... Jasnowłose dziewczę, o którem ci mówię, ma na imię Herminia... i jest moją córką.
Armand do reszty osłupiał i oniemiał zupełnie.
Pan de Nathon ani się nie dziwiąc, ani obrażając się tem milczeniem, którego zresztą spodziewał się, ciągnął dalej:
— Powiedziałeś mi niedawno, że serce twe całkiem jest wolne, masz więc dla Herminii tylko braterskie przywiązanie. Córka moja znów, kocha cię również tak, jak gdybyś był jej bratem, ale w szesnastym i dwudziestym drugim roku życia, miłość podobną jest do owych pięknych kwiatów podzwrotnikowych, które rozwijają się w jednej chwili. Herminia, jeżeli zechcesz, pokocha cię w kilka dni miłością narzeczonej a nie już miłością siostry, a ty sam również uczujesz w sobie tą miłość, jaką przed chwilą tak pięknie określiłeś, jako uczucie głębokie i szlachetne.
Ja powiedziałem już wszystko. Teraz ty mi odpowiedz z całą otwartością i z całą swobodą, tak, jak ja do ciebie przemówiłem... Czy widzisz jaką przeszkodę?..
Armand porwał pana de Nathon za ręce i uścisnął je w swoich z prawdziwem rozrzewnieniem.
— A! panie hrabio — wyjąkał — zostać synem pańskim, byłby to zaszczyt tak wielki, szczęście tak dalece niezasłużone, iż sam siebie pytam czy nie śnię...
— Uspokój się moje dziecko, to jest sen nie mający po sobie przebudzenia!.. Ucałuj mnie, mój synu z wyboru!.. Teraz już nie prosty przyjaciel, ale ojciec ściska cię w swem objęciu...
W uścisku tym Henryka i Armanda, dwoje szlachetnych serc zabiło przy sobie.
— A... pani hrabina? — spytał młodzieniec z niejakiem wahaniem.
— Pani będzie bardzo szczęśliwa, mogąc ci powierzyć szczęście swej córki... Wie o tem jak i ja, że nie może go złożyć w ręce czystsze i godniejsze... Sama ci to powie niebawem... Teraz rozkochaj w sobie Herminię, a kiedy na imię twoje, serce jej żywiej bić będzie, czemprędzej damy na zapowiedzi...
Armand wrócił do siebie, jak nawpół dopiero rozbudzony lunatyk.
Zaledwie mógł dać wiarę w ten nadzwyczajny wypadek, mający raptownie zmienić jego życie.
On! Armand Fangel, zrodzony z rodziców nieznanych, dziecię winy, a może dziecię występku, przybrany syn doktora prowincjonalnego, teraz zostać miał zięciem hrabiego de Nathon i sam nosić to nazwisko, słynne od tylu wieków.
Wszystkie jego marzenia na chwilę uśpione, obudziły się znów i jak rój pszczół, brzęczały wśród myśli bez ładu.
Widział przed sobą przez mgłę przejrzystą przyszłość świetną, rozległą, pełną wielkich prac i zaszczytów wszelkich.
Wszystko wydawało mu się możebnem, mógł zamarzyć o wszystkiem...
Szczególna rzecz! Pośród tych czarodziejskich widziadeł, wywoływanych przez jego wyobraźnię, Herminia zajmowała najmniej wydatne miejsce. Łagodna twarzyczka tego anioła-dziecka, które zostać miało jego żoną, wdzięk czarowny dziewczęcia, wcale nie wzruszał serca Armanda. Siostrą mu była zawsze a nie narzeczoną...
Niepokój młodzieńca co do hrabiny znikł, nie pozostawiwszy śladu. Wszystko, co wydawało się niezrozumiałem, czyż się nie tłomaczyło teraz najnaturalniej w świecie.
Bez wątpienia, pani de Nathon, tak samo jak hrabia, myślała o możliwości związku między Herminią a młodzieńcem.
Jej odwiedziny tajemnicze w pawilonie, zamiast znamionować popędy wiarołomnej żony, czyż nie mogły pochodzić z troskliwości matki, która chciała sama naocznie, zapoznać się z życiem wewnętrznem i przyzwyczajeniami swego przyszłego zięcia.
Kwiaty przynosi mu hrabina, jako przyszłemu mężowi Herminii...
Potajemnie zabrała jego fotografję, jako fotografję męża Herminii...
Wszystko więc działo się jaknajlepiej na tym jaknajlepszym świecie!..



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Józefa Szebeko.