Dzieci pana majstra/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Rogoszówna
Tytuł Dzieci pana majstra
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
JAKIE DZIWY NAPOTKAŁA SOBÓTKA
W ZACZAROWANYM OGRODZIE,
I CO Z TEGO WYNIKŁO.

A tymczasem mała Butka,
nie czekając starszych dzieci,
jak kłębuszek okrąglutka,
za wronkami w ogród leci.

Próżno jednak woła bobo:
— Pocekajcie, gawlonaski,
macie Butkę wziąć ze sobą!
Już jej z oczu znikły ptaszki.

Niema wronek? Mniejsza o to!
Butka śmiało kroczy dalej,
w słońcu świeci główką złotą
i tak sama siebie chwali:


— Mówili chlopcy,
źe śą palobcy,
a źe dziewcęta —
źmokłe kulcęta.

Tymciasem chlopcy
źa blamą śtoją,
śami nie wiedzą,
cego się boją.

A mała Butka
bać się nie będzie,
gdzie tylko źechce,
pobiegnie wsędzie.

Butka jest mała,
chlopcy są duze,
Butka odwazna,
a chłopcy tchóze!“

Tu się Butka w głos zaśmieje,
rączką ujmie się pod boczki,
i tak idzie przez aleje,
wytrzeszczając krągłe oczki.


Co tu cudów! Co tu blasku!
Przez gąszcz liści hen, zwysoka,
słońce igra, w złotym piasku
znacząc jasne, świetlne oka.

Tyle kwiatków, trawki tyle!
brzęczą pszczółki, buczą muszki,
rojem kręcą się motyle,
jak stubarwne, lekkie duszki.

Pachną fjołki, lilje, bratki,
nóżką świerszcz o skrzydło bzyka;
a tu w róży wonnej płatki
bąk włochaty pyszczuś wtyka.

Zachwycona, uśmiechnięta,
wkoło kwiatów Butka drepce,
założyła wtył rączęta
i do samej siebie szepce:

— Ślicne te kwiatki!
aź Butkę kusi,
źeby ich ulwać
i dać mamusi.


Ale kluk mówił,
Butka pamięta,
źe cudza własność,
to jest źec święta!

Jakby Sobótka
kwiatek ulwała,
toby ją Jędza
w wolek złapała.

A u tej Jędzy
spicasta bloda,
zjadłaby Butkę,
a Butki śkoda!

Na uwagę tę malutkiej
z grządek, klombów i rabatki
szmerek rozległ się cichutki —
to parsknęły śmiechem kwiatki.

Aż dygocą lilje białe,
malwy, dzwonki, astry, maki:
— Cóż za śmieszne dzidzi małe?
i skąd ma rozumek taki?


Widzi Butka: coś się dzieje!
Skoro Butka głową ruszy,
żaden kwiatek się nie śmieje,
wszystkie stoją jak bez duszy.

Ale niech się zwróci boczkiem,
zaraz sąsiad na sąsiada
kiwa listkiem, mruga oczkiem,
coś mu szepce, coś mu gada.

Wszystko to zgniewało Butkę.
— Źe mnie śmieją się, nićponie!
Ale Butka się w minutkę
dowie, co „śwalgocą“ o niej?

Więc ziewnąwszy buzią całą,
na fartuszku główkę składa.
— Stlaśnie mi się spać zachciało —
głośno kwiatkom zapowiada.

(Lecz naprawdę sprytne dzidzi
Wszystko słyszy, wszystko widzi.)


Cisza... Butkę słonko praży,
muszek nad nią lata chmara...
Wtem... zadzwoni przy jej twarzy
głosik, niby brzęk komara.

Przez zmrużone rzęsy powiek
widzi: kwiat się ku niej schyla.
— Cyt!... już zasnął młody człowiek —
szepnął śliczny dzwonek lila.

— Hi! hi! — kwiatki się zaśmiały —
to nie żaden człowiek przecie;
to dziewczynka, bobuś mały,
milusieńkie ludzkie dziecię!

— Jakież dobre to maleństwo,
że nam życia nie zabrało —
i czuprynki swojej gęstwą
goździk musnął ją nieśmiało.

— Nuż dziecinie tej się uda
odczarować nas na chwilę?
Wciąż stać w miejscu taka nuda! —
Żółte ozwą się żonkile.


— Bal wydałaby wspaniały
nasza śliczna pani wróżka,
tożbyście się wyhulały! —
storczyk malwom rzekł do uszka.

Na to lament się podniesie,
pisną kwiatki w nagłym żalu:
— Tak nam strasznie tańczyć chce się!
Balu! balu! balu! balu!

Widowisko to nielada...
Co też jeszcze będzie dalej?
A wtem łysy mak zagada:
— Pannom zawsze w głowie bale!

I, kiwnąwszy ciężką głową,
dodał: — Siedźcie lepiej w grzędzie,
bo wam na to daję słowo:
chleba z mąki tej nie będzie!

Gdy się dzieciak w sad dostanie,
już go tu nie ujrzym więcej;
bo łakomstwo, moje panie,
to największy wróg dziecięcy!


Skoro jabłek, śliwek, gruszek
do jej rąk się schyli tysiąc,
mała napcha niemi brzuszek.
To wam, panny, mogę przysiąc!

Ledwie skończył, z pod fartuszka
krzyknie Butka: — A ty dziadzie!
Wala ci od mego brzuska!
Butka nic nie lusy w sadzie!

Jak mi jesce piśnies słówko,
to cię zalaz, śtary błaśnie,
Butka wylwie i makówką
z całej siły o ziem plaśnie!

Zmilkły kwiatki przerażone,
drżą do głębi swych serduszek,
szczęściem, Butka w inną stronę
drepce, gniewnie mnąc fartuszek.

Płonie buźka jej z koralu,
wreszcie, marszcząc brewki, rzeknie:
— Jak zobaczy mnie na balu,
To ten mak ze złości pęknie!

Idzie — uszła kroków parę,
raptem słyszy: wronki kraczą;
siedzą jak dwie grudki szare,
piórka stroszą i w głos płaczą.

Gdy nadbiegła zadyszana,
gawronaszki pisły cienko:
— Ach, panienko ukochana,
zasłoń ślepki nam sukienką.

Wróżka tak już niedaleko,
pałac widny jak na dłoni,
a nam w dzioby łezki cieką,
bo doń sad przystępu broni.


A w nim pokus różnych tyle!
Pełno wisien, winogronków;
przejść przez sad o własnej sile —
to nie w mocy jest gawronków!

Tyś, panienko, większa, starsza,
poradź, ulżyj naszej męce,
nam tak brzuszki grają marsza! —
tu ją z płaczem dziobły w ręce.

— Dobze — rzeknie im Sobotka —
śkolo tak plosicie gzecnie,
to was złego nic nie spotka,
z Butką będzie wam bezpiecnie.

Jak pokazą się pokusy,
Butka się nie zlęknie wcale,
tylko im wytalga usy
i pobiegnie plędko dalej!

I ogromnie ucieszona
bierze wronki popod paszki.
— Ach, potężna to persona! —
ze czcią szepczą gawronaszki.


I już idzie trójka cała:
Z gawronkami Butka mała.

Przeszli szpaler i aleje,
a za niemi szemrzą drzewa:
— Co się dzieje? Co się dzieje?
Dziecku sad się przejść zachciewa!

Zawróć, zawróć, niebożątko,
bo cię woń owoców skusi;
kto skosztuje ich, dzieciątko,
pokutować długo musi.


— Silna wola wiele może —
głos od ziemi stęknął głuchy.
— Idź do wróżki, idź, nieboże,
proś, niech zdejmie czar z ropuchy!

— Nie da rady! rady! rady!
jak my, wpadnie do pułapki,
w sadzie zdrady! zdrady! zdrady! —
zaskrzeczały w trawie żabki.

Tak zaklęte dłonią wróżki
zcicha się skarżyły duszki,
lecz tłuściutkiej Butki naszej
nic nie dziwi, nic nie straszy.

Drep, drep, wchodzą nóżki śmiałe
w ścieżkę krętą i wąziutką,
aż tu pisną wronki małe:
— Już sad pachnie! ratuj, Butko!

I spłoszone dwa gawronki
myk! dwa łebki w dwie kieszonki.


Patrzy Butka, niema sadu,
jeno w gąszczu tem na końcu,
w gęstych liściach winogradu,
coś jak gwiazdka błyszczy w słońcu.

Biegnie Butka, płotek złoty,
w płotku świecą srebrne drzwiczki;
klamka — brylant, cud roboty!
w niej się słońca skrzą promyczki.

A nuż sparzy? Butka dmucha,
potem rączkę na niej kładzie,
klucz przekręca, z miną zucha
drzwi popycha i jest w sadzie!

Nagła jasność ją zalała,
nieruchomo chwilkę stoi;
cudów, które tam ujrzała,
żadna główka nie wyroi.

W złotej zorzy się rumieni
z migotliwych gwiazd utkany,
w róż girlandach i zieleni,
pałac, tęczą malowany.


Tysiąc iskier się w nim pali,
sto wieżyczek w niebo strzela,
wodotrysków pieśń się żali,
z komnat tęskna brzmi kapela.

Zasłuchała się dziecina
i z zdziwioną szepnie minką:
— Pewnie bal się już zacyna,
bo ktoś klęci katalynką...

I Sobótki grube nóżki
pędzą już przez złote dróżki,
lecz czar mocą swą zdradziecką
zatrzymuje w biegu dziecko,
ukazując dziwy wszędzie,
jakie jeno baśń wyprzędzie...

Raptem rośnie w okrąg Butki
ogród, jak dla liliputki.

W szmaragdowym puchu trawki
stoją drzewka jak zabawki.
Każdy krzaczek i drzewina
pod owocem się ugina.


Gdy owocki Butkę zoczą,
bums! z gałązek ku niej skoczą.
Tłumnie, jakby na wesele,
wonne toczą się morele,
krągłe jabłka, pulchne gruszki
prezentują krasne brzuszki,
pomarańczki złota kula
do jej nóżki się przytula.
Wśród chichotek, krygów, śmieszków,
pląsa w słońcu garść orzeszków.
Tu brzoskwinia wdzięcznie dyga,
tam się pcha słodziutka figa;

tłum migdałów przed nią klęka,
wtem trach! skórka na nich pęka,
ukazując z pod pieluszek
ziarnka ryte w kształt serduszek.
Kto tam jeszcze się nie ciśnie:
winogronka, śliwki, wiśnie...
ten ją muska, ta ją łechce.
— Może mnie panienka zechce?
Skosztuj, skosztuj mnie, dziewuszko,
jam wyborne jest jabłuszko!
— Niech panienka mu nie wierzy,
niema jak ananas świeży.
— Niech panienka mnie posłucha,
jestem grucha, jak poducha!
— Mnie pokosztuj, mnie, panienko,
nie pogardzajże wisienką!

Cuda! cuda! dziwy! dziwy!
sad jak z bajki, a prawdziwy.

Aż Sobótka oczka ciśnie,
czy ten cudny czar nie pryśnie?
Aż rumieni się dziecinka,
aż w głowince jej się kręci,

aż do ust jej płynie ślinka,
tak owoców woń ją nęci.

W upojeniu w rączki klaśnie
i owockom tak powiada:
— Butka tak was kocha śtlaśnie,
ze odlazu was poźjada!

Na to jabłka, gruszki, figi
dalej piszczeć na wyścigi:
— Weź mnie, weź mnie, prędzej, nuże!
nie namyślajże się dłużej!
— Mnie, mnie pierwszą! — Mnie pierwszego,
— Mnie zjedz pierwej, a nie jego!

I Sobótka uśmiechnięta
już wyciąga swe rączęta,
gdy wtem wyjrzą z jej kieszonki
przerażone dwa gawronki
i zakraczą: — Olaboga!
to pokusy, Butko droga.
Odpędź, odpędź je prędziutko
i do wróżki goń, Sobótko!
Tam odrosną nam ogonki... —
i myk znowu do kieszonki.


Co? Więc ogród ten śliczniutki
to nie dla niej, nie dla Butki?
Te prześliczne małe cacka
To jest podstęp, to zasadzka?

Butka rączką potrze czoło...
Nagle sobie przypomina,
co kwiatuszkom szeptał wkoło
mak, szkaradny dziadowina.

— Skoro jabłek, śliwek, gruszek
do jej rąk się schyli tysiąc,
mała napcha niemi brzuszek,
to wam, panny, mogę przysiąc!

Takie o niej robił plotki,
Tak natrząsał się z Sobotki!

I zgniewana tem ogromnie
na owoce jak nie wrzaśnie:
— Chodźcie tylko bliżej do mnie,
to was Butka kijem tsaśnie!


Butka kijem was wypędzi,
idźcie sobie plec, pokusy,
idźcie plec do Baby-Jędzi,
Butka w sadzie nic nie lusy!

Drgnął djablików ludek mały,
lecz gdy wrzasła jeszcze głośniej,
gdy jej nóżki zatuptały —
czmychnął przed nią, gdzie pieprz rośnie!

W mgnieniu oka z dziwów sadu
nie zostało ani śladu.

Słońce szczerem złotem prószy —
stoi Butka, jak bez duszy...

Jak wpierw, zorzą się rumieni
z migotliwych gwiazd utkany,
w róż girlandach i zieleni,
pałac, tęczą malowany.

Jak wpierw, fontann pieśń się żali,
sto wieżyczek w niebo strzela,
a z błękitnej jakiejś dali
niewidzialna gra kapela.


Wszystko, wszystko jest jak wprzódy!
Tylko zniknął cud nad cudy,
czarodziejski dziw nad dziwy,
sad jak z bajki — a prawdziwy!

Wtedy raptem czuje Butka,
że jest biedna i malutka,
że ją strasznie oszukali,
coś jej dali — i zabrali...
Że jej radość była zwodna,
że zmęczona jest i głodna,
że jej z ocząt łezki cieką,
i że dzieci są daleko.
Czuje, jak to źle być samej,
i że tęskno jej do mamy.

Próżno malcy dwa gawronie
skaczą wkoło jej osóbki
i serdecznie kraczą do niej,
rozdziawiając żółte dzióbki.

Butka tak jest nieszczęśliwa,
że wybuchnąć płaczem musi;
krzyk z jej piersi się wyrywa:
— Do mamusi! Do mamusi!


Gdy tak łzami buźkę rosi,
łkając coraz to żałośniej,
ktoś z nad ziemi ją unosi,
ktoś przytula ją miłośnie.

Zapach kwiatów ją owiewa,
czyjś głos szepce, czyjś głos śpiewa:
— Cyt, dziecino, cyt, dziecino,
niechaj łezki już nie płyną.

No, uspokój się, stokrotko,
pokaż mi swą buzię słodką,
otwórz oczka, stań na nóżki,
spójrz — w pałacu jesteś wróżki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Rogoszówna.