<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Dzieci pana radcy
Podtytuł Fragment z dziejów małego miasteczka
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
Tom II
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1891
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


І.

Na pierwszem piętrze okazałego domu, przy jednej z najbogatszych i najludniejszych ulic Warszawy, we wszystkich prawie oknach zapuszczone były story.
Na bruku ulicznym, przed domem, rozesłano grubą warstwę słomy, w której gubił się turkot przejeżdżających wozów i dorożek.
Po kilka razy na dzień przed bramą zatrzymywały się karety należące do najpierwszych znakomitości medycznych w kraju. Zaraz po takiej wizycie, ktoś ze służby biegł do apteki i po chwili powracał ztamtąd, niosąc świeży transport flaszek i pudełek.
Od czasu do czasu przyjeżdżali lub przychodzili znajomi; bez szelestu, po marmurowych, dywanem wysłanych schodach wchodzili na piętro, zatrzymywali się tam przez chwilę, szeptali z domownikami i odchodzili kiwając smutnie głowami.
Agenci rywalizujących z sobą przedsiębiorstw pogrzebowych, skradali się przez tylne schody, wyczekiwali w bramie, usiłowali zawiązać znajomość ze służbą, w przewidywaniu korzystnej prowizyi.
W dużem mieście tak bywa. Cios dla jednych, jest źródłem zarobku dla drugich, a chciwość lub głód może, nawet łzy i żałobę chętnie wyzyskuje.
W bramach sąsiednich domów i naprzeciwko, kucharki opowiadały sobie bardzo ciekawe szczegóły o bogatym panu, o skarbach jakie po nim zostaną, o pełnej szafie pieniędzy, workach brylantów, — a wąsaty stróż sparł się na miotle, słuchał, kiwał głową, może nawet zazdrościł przez chwilę „bogaczowi“, ale wnet przyszła refleksya. Machnął ręką, splunął, a mruknąwszy: „ta i cóż mu to pomoże“? znowuż zaczął zamiatać ulicę...
Wieść o niebezpiecznej chorobie radcy Lubicza rozeszła się szybko w kole znajomych i przyjaciół, których liczył bardzo wielu.
Trzeba też wiedzieć co to był za człowiek ten pan Józef Kalasanty Lubicz i jakiej używał opinii. Zajmując dość wysokie stanowisko społeczne, mając niezwykle rozległe stosunki, niejednemu chętnie przychodził z pomocą.
Dom państwo Lubiczowie prowadzili wystawnie, po pańsku nawet, co tydzień w salonach ich zbierało się liczne, a doborowe towarzystwo, w karnawale wyprawiali kilka hucznych balów, co rok niemal wyjeżdżali za granicę, dzieci kształcili bardzo starannie, a ponieważ wystarczało im na to wszystko, przeto mieli opinię ludzi zamożnych, a nawet bogatych.
Pani Lubiczowa była trochę dumna i wyniosła, przyzwyczajona do wygodnego życia, niewiele sama zajmowała się sprawami domowemi i wychowaniem dzieci.
W pierwszych wyręczała ją uboga kuzynka, stara panna, w drugiem guwernantki i nauczyciele.
Do południa zwykle nie była widzialna, zamknięta w swoim buduarze spała, czytała powieści, a może też pracowała nad podtrzymywaniem śladów świetnej niegdyś piękności, śladów, których nawet lata zupełnie zatrzeć nie mogły.
O południu dopiero zjawiała się w salonie, rzuciła okiem czy nie znajdzie zganić za co lokaja lub pokojówkę, zapytała kuzynki Justysi co będzie na obiad, chwilkę porozmawiała z dziećmi i albo wyjeżdżała sama na wizyty, albo też przyjmowała u siebie.
Radca inny znowuż tryb życia prowadził; przed dziesiątą wychodził do biura, zkąd dopiero o czwartej powracał na obiad. Po obiedzie spał godzinę lub dwie, po herbacie na partyjkę szedł, a w nocy zawsze jeszcze kilka godzin przy biurku przepędzał, tak że go świt częstokroć przy pracy zastawał.
Dzieci było troje: dwie córki i syn. Najstarsza panna Janina, zaledwie jej długą sukienkę włożono, zaraz poszła za mąż i opuściła dom rodzicielski. Trafił się młody, świeżo z instytutu wypuszczony inżynier, z wielkiemi nadziejami na przyszłość, ładnym wąsikiem, ale bez żadnego stanowiska i funduszu. Ożeniwszy się z panną Janiną, stanowisko wnet znalazł, a funduszów spodziewał się po najdłuższem życiu rodziców żony. Teść wyrobił mu korzystną posadę na kolei, i państwo młodzi zamieszkali na prowincyi.
Widocznie nieźle im się tam działo, bo pani Janina z każdym rokiem wyglądała okazalej, on zaś roztył się zupełnie, grywał świetnie w wista i nabrał tej pewności siebie i dumy, jaką, z małemi wyjątkami, odznaczają się prawie wszyscy dygnitarze prowincyonalni.
Zresztą był to człowiek średnich zdolności, rozumienia zaś o sobie wielkiego. Na otaczający go światek patrzył z wysoka, cierpienia i bóle ogólne nie obchodziły go całkiem, zbierał grosz do grosza, kupował listy zastawne i miał to głębokie przeświadczenie, że cały świat o nim tylko myśli i na niego ma oczy zwrócone.
Drugiem z kolei dzieckiem państwa Lubiczów był pan Czesław. W chwili, w której radca zachorował śmiertelnie, Czesław był na drugim kursie uniwersytetu, gdzie studyował nauki przyrodnicze. Do pracy przykładał się pilnie; wieczorami, chociaż w domu zbierali się goście, on zamykał się w swoim pokoju nad książką.
Najmłodsza ośmnastoletnia córka, Stasia, niedawno ukończyła edukacyę i została zainstalowana przez matkę, jako „panna na wydaniu“. Pani radczyni zawiozła ją na jeden i drugi bal do resursy, wydała świetny wieczór u siebie, i wnet piękna Stasia otoczona została licznem gronem konkurentów i, nienamyślając się długo, zrobiła wybór.
Od dwóch miesięcy, na rączce jej błyszczał brylantowy pierścionek od narzeczonego.
Przez trzy, czy przez cztery dni, rozesłana słoma leżała na ulicy, zabłocone kopyta koni i koła powozów poczerniły ją, pocięły na sieczkę...
Pewnego dnia wieczorem już późnym, gdy gaz zapalono w latarniach, nagle rolety na pierwszem piętrze podniesiono, dwa okna na oścież otwarto i z ulicy dojrzeć było można sześć czy ośm zapalonych świec, których blade płomyki chwiały się pod tchnieniem wiatru wpadającego ze dworu.
Przebieglejszy z rywalizujących agentów, który zdołał zaraz do przedpokoju się dostać, wybiegł po chwili z uśmiechem tryumfu na ustach i rzuciwszy na współzawodnika pełne sarkazmu spojrzenie, wskoczył w przejeżdżającą dorożkę i popędził do pryncypała. W pół godziny później, na ulicy nie było już ani zdziebełka słomy, gwar i turkot rozlegał się jak zwykle, życie miejskie wrzało w całej pełni, a tam na pierwszem piętrze, głuchy już na to wszystko człowiek, spoczywał snem wiecznym, nieprzespanym.
W sąsiednich pokojach rozlegał się płacz kobiet, a student, blady, to chodził po pokoju w zadumaniu, to zbliżał się do okna i czoło do chłodnej szyby przykładał.
Nie mówił nic do płaczących, nie pocieszał; sam tak był przygnębiony tą ciężką, aczkolwiek od kilku dni przewidzianą katastrofą, że z trudnością łzy cisnące się do oczu powstrzymywał. Może wolałby biedny chłopiec usiąść gdzie w ukryciu i puścić wodze łzom żalu po ojcu, którego szczerze kochał, ale wobec kobiet, w domu, gdzie wszyscy płaczą i wszyscy głowy potracili, trzeba było kogoś przytomnego koniecznie.
Rozumiał to Czesław i usiłował panować nad sobą. Kobiety zebrały się w jedną grupę.
Matka, od godziny dopiero wdowa, blada, ze śladami cierpień i zmęczenia na twarzy, śladami świadczącemi o nocach spędzonych bezsennie, siedziała w wysokim fotelu z głową o poręcz opartą. Po twarzy jej spływały ciężkie, grube łzy, a z piersi dobywały się głośne jęki i łkania. Obok, klęcząc przy kolanach matki, panna Stanisława, zanosiła się od płaczu, a dalej nieco stała przerażona kuzynka, usiłując perswadować, pocieszać.
Po jakiejś chwili, Czesław rzekł, matkę w rękę całując:
— Mamo kochana, dość płaczu! Cóż to pomoże? Ojciec nie usłyszy już naszych westchnień, nie wstanie.
Nowy, gwałtowniejszy jeszcze wybuch żalu był odpowiedzią na to.
— Matko! matko — powtórzył z odcieniem łagodnego wyrzutu w głosie — naradźmy się, trzeba pomyśleć o oddaniu mu ostatniej posługi.
— Mój Czesławie — odrzekła tłumiąc łkanie z trudnością, — czy ja mam głowę do tego? — Mężczyzną jesteś, myśl, rządź, rób co za potrzebne uważasz. Tyś silniejszy, tyś młodszy, a mnie... mnie serce pęka...
— Tak, tak braciszku — wtrąciła panna Stanisława, — tyś silniejszy. Zajmij się, pan Kazimierz dopomoże ci... — szepnęła. — Czy go tu niema jeszcze? Czy nikt nie dał mu znać o naszem nieszczęściu?
Czesław ramionami wzruszył.
— Twój pan Kazimierz — rzekł — nie pokazywał się tu już od dwóch dni. Zdaje mi się, że on nie znosi smutnych widoków.
— A nie! nie! mylisz się mój Czesiu. On by nas nie opuścił w takiem nieszczęściu. On przyjdzie.
— Jeżeli nie jest w teatrze — szepnął.
— Coś ty powiedział, Czesiu?
— Nic, powiedziałem tylko, że pana Kazimierza tu nie ma, a ponieważ go nie ma, więc się obejdziemy bez niego. Przecież nie sposób, żebym chodził go szukać. Zresztą myślmy przedewszystkiem o naszem nieszczęściu.
To mówiąc, wskazał ręką na pokój, w którym leżały zwłoki ojca.
— Mateczko — zapytał nieśmiało — czy ojciec nie wydał jakich rozporządzeń przed śmiercią, czy nie wyjawił swojej ostatniej woli?
— Ja nie wiem, moje dziecko, ja o niczem nie wiem — odpowiedziała z płaczem. — Dopóki był zdrów, nie mówiłam z nim nigdy o tego rodzaju kwestyach, a potem, gdy zasłabł tak niespodziewanie i nagle, odrazu stracił przytomność i więcej już jej nie odzyskał. Co ja mogę wiedzieć, moje dziecko, jestem jak oszalała, jak ogłuszona tem nieszczęściem... Boże! Boże, czyż będę mogła przeżyć taki cios?
Znowu nastała chwila milczenia, przerywana wybuchami spazmatycznego płaczu.
— Mateczko — odezwał się Czesław — wartoby jednak poszukać, a przytem trzeba pieniędzy na różne wydatki. Może mateczka da trochę, ja się z każdego grosza wyliczę.
— Czesławie — rzekła z wyrzutem — ja myśli zebrać nie mogę, a ty mnie o pieniądze męczysz. Daj mi się wypłakać przynajmniej. Masz tu kluczyki od gabinetu i od biurka ojca. Idź, otwórz i poszukaj, a potem pochowajcie go! albo nie! pochowajcie i jego i mnie! ja już nie mam po co żyć...
Panna Justyna, uboga kuzynka, pochyliła się do kolan ciotki, pocieszać i perswadować zaczęła.
— Stasiu — rzekł Czesław do siostry — chodź i ty ze mną, Justysia przy matce zostanie. Chodź, chodź, nie ociągaj się, poszukamy.
Panna Stanisława wstała, wzięła ze stołu kandelabr z zapalonemi świecami i w milczeniu udała się za bratem.
Gabinet ojca był w oczach dzieci pewnego rodzaju sanctuarium. Żadne z nich nie wchodziło tam nigdy prawie, chyba wyjątkowo, gdy radca sam zawezwał. Brat i siostra nie bez pewnej trwogi przestąpili próg gabinetu. Lufcik był otwarty, prąd wiatru poruszył płomienie świec w kandelabrach i po ścianach, sztychach, meblach, po kilku pięknych rzeźbach ozdabiających pokój, zamigotały cienie jakieś, chwiejące się, niepewne. Zdawało się, że w tym gabinecie unosi się jeszcze duch zmarłego, że gniewa się na tych, którzy mu spokój naruszają.
Panna Stanisława blada i drżąca, czuła że ją siły opuszczają; nie śmiejąc usiąść, postawiła kandelabr na biurku i oparła się o ścianę.
Czesław do biurka przystąpił.
Klucz zgrzytnął nieprzyjemnie w zamku, młody człowiek otworzył szufladę.
Było w niej pełno papierów, rozmaitych świstków, notatek. W drugiej, trzeciej, czwartej to samo. Listy, papiery zapisane mnóstwem cyfr, rachunki od kupców, recepty, powinszowania od dzieci z przed lat wielu, cenzurki szkolne, akta urzędowe...
W ostatniej dopiero szufladzie znalazł się pugilares skórzany i kilka sztuk dawnych monet, numizmatów.
Czesław pozamykał szuflady i rzekł do siostry:
— Stasiu, zdaje się, że znaleźliśmy co potrzeba. Nie otwieram tego pugilaresu, nie patrzę co w nim jest, odniesiemy go matce! Patrz, że pozamykałem szuflady, że wszystko nietknięte zostało. Patrz Stasiu...
— Dla czego każesz mi patrzyć? czy jakich posądzeń się lękasz? Któżby śmiał?...
— Albo ja wiem, moja droga, coś mi szepcze, że ta ostrożność jest konieczna.
— Między rodzeństwem! cóż ty mówisz?!
— Nie wiem, nie wiem, moja droga — rzekł obejmując ją i całując w czoło — moja ty biedna sieroto.
Dziewczyna wybuchnęła głośnym płaczem.
— Chodźmy do mamy, Stasiu — odezwał się znowu — otrzej oczy... panuj nad sobą.
Zamknął gabinet i powrócili do matki.
— Oto cośmy znaleźli ze Stasią — rzekł podając pugilares matce.
— Zobacz co tam jest?
— Tu — odpowiedział — jest banknot sturublowy i kilkanaście rubli drobniejszemi.
Spłakana kobieta zdawała się nie słyszeć tej odpowiedzi.
Trzy dni upłynęło, trzy dni bardzo ciężkich i smutnych. Zmarły spoczął w grobie rodzinnym na Powązkach, w domu przywdziano żałobę.
Starsza córka z mężem przyjechała na pogrzeb, i ona bardzo boleśnie uczuła stratę ojca.
Była dziesiąta rano.
Cała rodzina zgromadziła się w jadalnym pokoju przy herbacie; stół zastawiony był wykwintną porcelaną, przy samowarze krzątała się Justysia, przez otwarte drzwi widać było wnętrze sąsiedniego salonu.
Dzień był piękny, słoneczny, potoki światła wpadały przez okno, a przy tej jasności słonecznej można było spostrzedz, że meble, które tak świetnie podczas wieczornych przyjęć wyglądały, były już mocno zniszczone, dywany spłowiałe, bronzy poczerniałe bardzo. Błyszcząca nędza patrzyła z kątów wszystkich i zdawała się urągać pozorom.
Wszyscy milczeli. Zięć, prowincyonalny dygnitarz, delektował się cygarem i popijał herbatę.
Gdy skończył, odkrząknął kilkakrotnie i rzekł z wielką powagą, jakby ważąc każdy wyraz.
— Pani matko szanowna, umarli niech spoczywają w spokoju, żywi zaś muszą się sprawami życia zajmować; płakaliśmy przez trzy dni, a teraz pomyślmy o sobie. Ostatecznie, nie licząc matki, jestem tu najstarszy i jak sądzę, moje zdanie...
Niedokończył, gdyż w przedpokoju odezwał się dzwonek.
Czesław pobiegł otworzyć i wprowadził jakiegoś jegomościa o wybitnych rysach wschodnich, ubranego dość pretensyonalnie, z grubym złotym łańcuchem u zegarka.
— Ten pan pragnie się z mamą widzieć — rzekł Czesław.
Matka obejrzała się.
— Ah! to pan Fichtencwajg.
— Fichtencwajg! tak, Izydor Fichtencwajg — rzekł kłaniając się. — Takie nieszczęście! Pani radczyni nie dałaby wiary z jaką bolesnością ja się dowiedziałem o tem. Ktoby się spodziewał? no, no! Tyle lat znałem pana radcego, tyle lat handlowałem z nim...
— Handlowałeś pan? — podchwycił zięć — w jaki sposób, jeżeli wiedzieć wolno?
— W jaki sposób? Ha... pan inżynier mnie nie zna, ale ja pana dobrze znam.
— Być może, to wszakże nie objaśnia jakiego rodzaju handel prowadziłeś pan z moim nieboszczykiem teściem.
— Jakiego rodzaju? Cała Warszawa wie, jakiego rodzaju handel prowadzi Izydor Fichtencwajg. Z nieboszczykiem panem radcą łączyły nas stosunki przyjaźni. On był mój przyjaciel, ja byłem jego przyjaciel, a gdzie w potrzebie pójść jak nie do przyjaciela?
— Aha, mamy tedy i dłużki — szepnął pan inżynier do żony — dobrze się zaczyna! Panie Fichtenberg! — rzekł głośno.
— Przepraszam, Fichtencwajg! Izydor Fichtencwajg... moje nazwisko jest tu bardzo znane.
— Tedy, panie Fichtencwajg, z okazyi owych przyjacielskich usług, pozostały zapewne jakieś rachuneczki.
— Bagatelka! Myśli pan, że ja po to przyszedłem? Ja przyszedłem odwiedzić państwa, zapytać o zdrowie, po takiem ciężkiem zmartwieniu.
— Dziękujemy za pamięć, ale ponieważ właśnie mieliśmy mówić o interesach z matką, więc nie od rzeczy będzie wiedzieć ile ten rachunek wynosi?
— Bagatelka! całkiem mała rzecz.
— Ależ ile?
— Cała parada... tysiąc dwieście rubelków...
— I to pan nazywasz bagatelką!
— A jak mam inaczej nazywać?..
— Panie Fichtencwajg, za pozwoleniem. Twierdzisz pan że znałeś dawno mego nieboszczyka teścia?
— Mało dwadzieścia lat... może więcej.
— Przypuszczam tedy, że i stan jego interesów nie jest panu obcy. Zresztą wy, starozakonni, macie doskonałe wiadomości o takich rzeczach.
Fichtencwajg uśmiechnął się.
— Dla czego my mamy nie mieć doskonałych wiadomości? — zapytał — przecież to nasz fach.
— A więc powiedz mi czy oprócz pana jeszcze kto posiada rewersy ojca.
— Kto ma posiadać? Pan radca handlował tylko ze mną, a jak mnie brakło czasem pieniędzy, bo czasem może się przytrafić takie zdarzenie, to szwagier mój... Rosenwajn, pan zapewne zna pana Rosenwajn? więc pan Rosenwajn zastępował mnie niekiedy...
— Naturalnie i jemu także się coś należy.
— Ah! głupstwo... ktoby o takiej bagatelce wspominał. Pan inżynier myśli, że my jesteśmy ludzie bez serca, że my w takiem nieszczęściu będziemy upominać się? naprzykrzać? Pfe! kto to słyszał? Kto takie paskudne pomyślenie by miał?... My, to jest ja i pan Rosenwajn, mój szwagier, będziemy czekali choćby nawet rok cały... tylko...
— Co takiego?
— Tylko mała rzecz... pan inżynier niech położy godny swój podpis na wekslu...
Pan inżynier na matkę spojrzał.
— Czy mama — zapytał — wiedziała o tych długach?
— Nic a nic.
— Aj, aj — wtrącił Fichtencwajg, — co pani miała wiedzieć? Nieboszczyk był taki delikatny, żeby jednem słowem nie chciał i nie śmiał pani zmartwić.
— Jeszcze jedno pytanie — rzekł inżynier, — co się też dzieje z sumą, którą mama dostała po ciotce?
— Nie wiem, podobno ulokowana jest.
— To ja wiem także — wtrącił Fichtencwajg, — jest niewielka suma, całkiem dziesięć tysięcy.
— Dobrze umieszczona?
— Ja to nie powiem... Ona, mnie się zdaje, spadnie.
Inżynier zaczął bębnić palcami po stole; przez jakiś czas milczenie przykre trwało.
Fichtencwajg rozglądał się po pokoju i okiem znawcy każdy najdrobniejszy nawet przedmiot oceniał.
— Panie Fichtencwajg — odezwał się nareszcie inżynier — właśnie dziś chcemy papiery po ojcu rozpatrzyć, zgłoś się pan za parę dni. Ja tu jeszcze będę.
— Ah! z całą przyjemnością.. Słowo pana inżyniera warte jest tysiące, a podpis... ha! ha! co ten podpis wart!.. Moje uszanowanie państwu, moje uszanowanie, proszę pamiętać co Fichtencwajg jest najżyczliwszy przyjaciel.
Z temi słowy żyd, kłaniając się nizko, wyszedł.
Otyły pan inżynier wielkiemi krokami zaczął po pokoju chodzić, w zamyśleniu targał się za brodę, mówiąc półgłosem:
— Zwaryował żyd! jeszcze podpisywać mi każe! nabrałem tyle majątków! posagów! Zwaryował!
— Mamo — rzekł — trzeba jednak zrobić jakiś porządek z tem wszystkiem.
— Owszem, mój Adolfie, proszę cię... masz oto klucze, idź, szukaj, przepatruj.
— Mama pójdzie ze mną?
— Nie, idź sam, proszę cię... zresztą może ci Czesio pomoże.
— Nie mamo, ja na lekcyę śpieszę.
— Więc Janinka, Stasia...
Pani Adolfowa poszła powoli za mężem, do gabinetu nieboszczyka. Stasia zaś stanęła przy oknie z wyrazem żalu w oczach i nieopisanej tęsknoty. Patrzyła na przejeżdżające powozy i dorożki, na ludzi śpieszących w różne strony, ale tego, którego widzieć pragnęła, nie było między niemi.
Dzwonek w przedpokoju milczał. Z licznych znajomych, z gości, którzy niedawno jeszcze dom ten odwiedzali, nikt nie zajrzał, nie przyszedł... Ten, który potrzebny był ludziom dla protekcyi i stosunków, w grobie już spoczął, więc też i przyczyna czułości ustała.
Pan inżynier do samego wieczora przeglądał papiery po teściu. Robił to z wielką skrupulatnością, przeszukiwał, czytał, najmniejszego papierka nie ominął.
Od czasu do czasu zrobił jakąś sarkastyczną uwagę, która w oczach towarzyszącej mu żony wywoływała łzy.
Skończywszy przeglądanie papierów, pan inżynier przeszedł do salonu, w którym znajdowała się już cała rodzina. Matka do najwyższego stopnia zgnębiona, nieprzytomna prawie, siedziała w fotelu, obok niej na krzesełku Stasia. Czesław stał przy oknie.
— No, moi państwo — odezwał się pan inżynier — przegląd skończony i bilans na poczekaniu zrobiłem... Stan czynny nie wiele wart. — Oprócz tych gratów, które tu widzimy, a które, prawdę powiedziawszy, nic nie są warte, oprócz sumy hypotecznej pani matki, sumy, która ściśle biorąc, jest fikcyą... niema nic. Stan bierny, przedstawił nam rano... ten pan... jakże, go tam?! ten mieniący się przyjacielem rodziny... pan Fichtencwajg. Jesteście ubodzy w całem znaczeniu tego wyrazu!
— Przecież mamy ciebie, Adolfie — odezwała się matka.
— Zapewne, zapewne... ale przedewszystkiem mama będzie miała emeryturę... jaką to nie wiem, ale będzie... Stasia podobno wychodzi za mąż, a pan Czesław...
Czesław, który nigdy nie sympatyzował ze szwagrem, przerwał dość ostro:
— Pan Czesław — rzekł — potrafi myśleć o sobie, a w razie potrzeby i o innych.
— Ślicznie, bardzo ślicznie!... ale jest to, właściwie mówiąc, deklamacya, która chleba nie da i gdyby pan Czesław nie ufał zbytecznie swoim własnym siłom, a wobec starszych zachowywać się umiał z właściwym taktem...
— To co?
— To, przy protekcyi starszych — rzekł z naciskiem — przy poparciu osób mających jakie takie znaczenie, mógłby na początek otrzymać jakąś skromną posadkę na drodze żelaznej i...
— Dziękuję za łaskę starszym i osobom mającym jakie takie znaczenie... moja droga inna jest.
— Ah, naturalnie — naturalnie! — nikt się nie narzuca — odpowiedział pan inżynier. — Ja szedłem przez całe życie przebojem... dorabiałem się krwawą pracą...
— I niekrwawą protekcyą ojca — dorzucił Czesław.
— Czesiu! Czesiu! — zawołała matka z wyrzutem — bądźżeż uważniejszy.
— Pozwoli mama, że po tem co usłyszałem — rzekł z godnością pan Adolf, cedząc każdy wyraz powoli — pozwoli mama, że mówiąc o interesach familijnych, unikać będę wzmianki o panu Czesławie.
— Ależ bo zawsze między wami coś jest — wtrąciła pani Janina — ja nie pojmuję doprawdy...
— Ty, moja żono, nie pojmujesz wogóle wielu rzeczy, ale to wiedzieć powinnaś, że nie mam potrzeby myśleć o człowieku, który mnie obraża. Mam moje własne dzieci i obowiązki...
Czesław chciał coś odpowiedzieć i rozmowa przybrałaby jeszcze drażliwszy charakter, gdyby nie wejście służącej, która przyszła oznajmić, że w kuchni czeka posłaniec.
Młody człowiek wyszedł i odebrał list, spojrzał na kopertę i zbladł. Pod wpływem silnego wrażenia chwycił się oburącz za głowę, ale oprzytomniał szybko i rzekł do służącej:
— Jak się pani zapyta o mnie, to powiedz, że odebrałem bardzo pilny list od kolegi, że muszę zaraz do niego pójść i zapewne dopiero za jakie dwie godziny powrócę.
Skłamał, gdyż list nie był adresowany do niego i nie pochodził wcale od kolegi...
Wyszedłszy na ulicę, udał się prosto przed siebie, nie patrząc na nikogo, potrącając przechodniów, nie wiedząc dokąd i po co się udaje... Przeszedłszy kilka ulic, znalazł się w Alejach Jerozolimskich i usiadł na ławce.
Wietrzyk nocny chłodził mu skronie, równowagę rozgorączkowanego umysłu przywracał... Czesław wyjął ów list fatalny z kieszeni i przypatrywał mu się uważnie przy bladem świetle latarni. Nie otwierał koperty, nie czytał... Po co miał czytać, gdy samo dotknięcie wskazywało, że w tym liście, do Stasi adresowanym, znajduje się pierścionek.
— Przeczuwałem to... przeczuwałem — szeptał sam do siebie — nie sądziłem jednak, żeby tak nagle... w pierwszej chwili...
Owinął list starannie w papier, schował do kieszeni i pochodziwszy jeszcze trochę w Alejach, powrócił do domu. Był spokojniejszy już, z pierwszego wrażenia ochłonął, a może też jakieś postanowienie powziął...
Wszedł do salonu w tej samej chwili, gdy pan inżynier powiedziawszy matce dobranoc, dodał jeszcze:
— Ostatecznie, moja mamo, nie ma nieszczęścia któregoby człowiek nie zniósł, jeżeli znosić je musi; a co do biedy, to pamiętajmy o tem, że są ludzie stokroć od nas biedniejsi i żyją. Emeryturka jaka tam będzie, to będzie, ale zawsze będzie. Ja mając sam dość szczupłe mieszkanie, nie mogę wprawdzie mamy do siebie zapraszać, gdyż byłoby nam ciasno, ale tu w Warszawie łatwo będzie znaleźć jakieś dwa pokoiczki w oficynie. Dla mamy to dosyć, zwłaszcza gdy Stasia za mąż wyjdzie. Oszczędność przedewszystkiem, tylko oszczędność. Ja, oto naprzykład, oszczędzałem przez całe życie, zbierałem grosz do grosza i dziś mam. Naturalnie nie tyle, żebym się mógł z kim dzielić, albo się bawić w jakieś filantropie, ale nam na czarną godzinę wystarczy, a po mojej śmierci, żona nie będzie potrzebowała niczyjej łaski. Zawsze się trzymam tej zasady, że trzeba przewidywać i oszczędzać. Wziąłem pannę bez posagu, z wyprawką nieosobliwszą, ale tego nikomu nie wymawiam i choćbym mógł dziesięć tysięcy razy lepszą partyę zrobić, jednak godzę się z losem i pracuję jak mogę. Chciałbym — dodał spoglądając na Czesława — aby pewne, niezupełnie jeszcze dojrzałe umysły, naśladowały ten przykład. No, ale dobranoc mamie; jako człowiek czynu muszę pamiętać o swojem zdrowiu i chodzić na spoczynek wcześnie, jeżeli nazajutrz mam wstać rano. Dobranoc mamie.
Pan inżynier i jego małżonka oddalili się do swego pokoju, matka także spać poszła, w salonie został tylko Czesław i Stasia.
— Moja droga — rzekł Czesław, ujmując siostrę za rękę, — ten próżny samolub i blagier, szanowny nasz szwagierek, pomimowoli wypowiedział przed chwilą jedno rozsądne zdanie, a mianowicie: że nie ma nieszczęścia, któregoby człowiek nie zniósł, jeżeli je znieść musi; tylko zapomniał jeszcze dodać (o czem zresztą nie wiedział zapewne), jeżeli człowiek ma silną wolę i serce kochające. Ty Stasiu masz i jedno i drugie. Ty potrafisz walczyć z nieszczęściem?
— Czy ja wiem? — szepnęła.
— O wiesz, jestem tego pewny. Znajdziesz w sobie dość siły, gdy wspomnisz o tej nieszczęśliwej matce, która prócz nas dwojga, nikogo już nie ma na świecie.
— A Janinka?!
— Ona już oderwana od nas, moja Stasiu. Ma swój dom, swoje dzieci, wreszcie ma męża do którego woli stosować się musi, my więc dwoje musimy być podporą dla matki i pomocą nawzajem dla siebie. Czy ufasz mi siostro? czy będziesz wraz ze mną odważnie walczyła z nieszczęściem.
Stasia oparła główkę na ramieniu brata, on ucałował ją i uścisnął serdecznie.
Tej nocy w mieszkaniu pana radcy nikt nie spał. Rozlegało się tylko w ciszy nocnej głośne chrapanie pana inżyniera, który słusznie dowodził niedawno, że człowiek szanujący swe zdrowie, powinien sypiać dobrze i wszelkich silnych wzruszeń unikać.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.