Dzieci pana radcy/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Dzieci pana radcy
Podtytuł Fragment z dziejów małego miasteczka
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
Tom II
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1891
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DZIECI PANA RADCY.
(OBRAZEK Z ŻYCIA MIEJSKIEGO.)


І.

Na pierwszem piętrze okazałego domu, przy jednej z najbogatszych i najludniejszych ulic Warszawy, we wszystkich prawie oknach zapuszczone były story.
Na bruku ulicznym, przed domem, rozesłano grubą warstwę słomy, w której gubił się turkot przejeżdżających wozów i dorożek.
Po kilka razy na dzień przed bramą zatrzymywały się karety należące do najpierwszych znakomitości medycznych w kraju. Zaraz po takiej wizycie, ktoś ze służby biegł do apteki i po chwili powracał ztamtąd, niosąc świeży transport flaszek i pudełek.
Od czasu do czasu przyjeżdżali lub przychodzili znajomi; bez szelestu, po marmurowych, dywanem wysłanych schodach wchodzili na piętro, zatrzymywali się tam przez chwilę, szeptali z domownikami i odchodzili kiwając smutnie głowami.
Agenci rywalizujących z sobą przedsiębiorstw pogrzebowych, skradali się przez tylne schody, wyczekiwali w bramie, usiłowali zawiązać znajomość ze służbą, w przewidywaniu korzystnej prowizyi.
W dużem mieście tak bywa. Cios dla jednych, jest źródłem zarobku dla drugich, a chciwość lub głód może, nawet łzy i żałobę chętnie wyzyskuje.
W bramach sąsiednich domów i naprzeciwko, kucharki opowiadały sobie bardzo ciekawe szczegóły o bogatym panu, o skarbach jakie po nim zostaną, o pełnej szafie pieniędzy, workach brylantów, — a wąsaty stróż sparł się na miotle, słuchał, kiwał głową, może nawet zazdrościł przez chwilę „bogaczowi“, ale wnet przyszła refleksya. Machnął ręką, splunął, a mruknąwszy: „ta i cóż mu to pomoże“? znowuż zaczął zamiatać ulicę...
Wieść o niebezpiecznej chorobie radcy Lubicza rozeszła się szybko w kole znajomych i przyjaciół, których liczył bardzo wielu.
Trzeba też wiedzieć co to był za człowiek ten pan Józef Kalasanty Lubicz i jakiej używał opinii. Zajmując dość wysokie stanowisko społeczne, mając niezwykle rozległe stosunki, niejednemu chętnie przychodził z pomocą.
Dom państwo Lubiczowie prowadzili wystawnie, po pańsku nawet, co tydzień w salonach ich zbierało się liczne, a doborowe towarzystwo, w karnawale wyprawiali kilka hucznych balów, co rok niemal wyjeżdżali za granicę, dzieci kształcili bardzo starannie, a ponieważ wystarczało im na to wszystko, przeto mieli opinię ludzi zamożnych, a nawet bogatych.
Pani Lubiczowa była trochę dumna i wyniosła, przyzwyczajona do wygodnego życia, niewiele sama zajmowała się sprawami domowemi i wychowaniem dzieci.
W pierwszych wyręczała ją uboga kuzynka, stara panna, w drugiem guwernantki i nauczyciele.
Do południa zwykle nie była widzialna, zamknięta w swoim buduarze spała, czytała powieści, a może też pracowała nad podtrzymywaniem śladów świetnej niegdyś piękności, śladów, których nawet lata zupełnie zatrzeć nie mogły.
O południu dopiero zjawiała się w salonie, rzuciła okiem czy nie znajdzie zganić za co lokaja lub pokojówkę, zapytała kuzynki Justysi co będzie na obiad, chwilkę porozmawiała z dziećmi i albo wyjeżdżała sama na wizyty, albo też przyjmowała u siebie.
Radca inny znowuż tryb życia prowadził; przed dziesiątą wychodził do biura, zkąd dopiero o czwartej powracał na obiad. Po obiedzie spał godzinę lub dwie, po herbacie na partyjkę szedł, a w nocy zawsze jeszcze kilka godzin przy biurku przepędzał, tak że go świt częstokroć przy pracy zastawał.
Dzieci było troje: dwie córki i syn. Najstarsza panna Janina, zaledwie jej długą sukienkę włożono, zaraz poszła za mąż i opuściła dom rodzicielski. Trafił się młody, świeżo z instytutu wypuszczony inżynier, z wielkiemi nadziejami na przyszłość, ładnym wąsikiem, ale bez żadnego stanowiska i funduszu. Ożeniwszy się z panną Janiną, stanowisko wnet znalazł, a funduszów spodziewał się po najdłuższem życiu rodziców żony. Teść wyrobił mu korzystną posadę na kolei, i państwo młodzi zamieszkali na prowincyi.
Widocznie nieźle im się tam działo, bo pani Janina z każdym rokiem wyglądała okazalej, on zaś roztył się zupełnie, grywał świetnie w wista i nabrał tej pewności siebie i dumy, jaką, z małemi wyjątkami, odznaczają się prawie wszyscy dygnitarze prowincyonalni.
Zresztą był to człowiek średnich zdolności, rozumienia zaś o sobie wielkiego. Na otaczający go światek patrzył z wysoka, cierpienia i bóle ogólne nie obchodziły go całkiem, zbierał grosz do grosza, kupował listy zastawne i miał to głębokie przeświadczenie, że cały świat o nim tylko myśli i na niego ma oczy zwrócone.
Drugiem z kolei dzieckiem państwa Lubiczów był pan Czesław. W chwili, w której radca zachorował śmiertelnie, Czesław był na drugim kursie uniwersytetu, gdzie studyował nauki przyrodnicze. Do pracy przykładał się pilnie; wieczorami, chociaż w domu zbierali się goście, on zamykał się w swoim pokoju nad książką.
Najmłodsza ośmnastoletnia córka, Stasia, niedawno ukończyła edukacyę i została zainstalowana przez matkę, jako „panna na wydaniu“. Pani radczyni zawiozła ją na jeden i drugi bal do resursy, wydała świetny wieczór u siebie, i wnet piękna Stasia otoczona została licznem gronem konkurentów i, nienamyślając się długo, zrobiła wybór.
Od dwóch miesięcy, na rączce jej błyszczał brylantowy pierścionek od narzeczonego.
Przez trzy, czy przez cztery dni, rozesłana słoma leżała na ulicy, zabłocone kopyta koni i koła powozów poczerniły ją, pocięły na sieczkę...
Pewnego dnia wieczorem już późnym, gdy gaz zapalono w latarniach, nagle rolety na pierwszem piętrze podniesiono, dwa okna na oścież otwarto i z ulicy dojrzeć było można sześć czy ośm zapalonych świec, których blade płomyki chwiały się pod tchnieniem wiatru wpadającego ze dworu.
Przebieglejszy z rywalizujących agentów, który zdołał zaraz do przedpokoju się dostać, wybiegł po chwili z uśmiechem tryumfu na ustach i rzuciwszy na współzawodnika pełne sarkazmu spojrzenie, wskoczył w przejeżdżającą dorożkę i popędził do pryncypała. W pół godziny później, na ulicy nie było już ani zdziebełka słomy, gwar i turkot rozlegał się jak zwykle, życie miejskie wrzało w całej pełni, a tam na pierwszem piętrze, głuchy już na to wszystko człowiek, spoczywał snem wiecznym, nieprzespanym.
W sąsiednich pokojach rozlegał się płacz kobiet, a student, blady, to chodził po pokoju w zadumaniu, to zbliżał się do okna i czoło do chłodnej szyby przykładał.
Nie mówił nic do płaczących, nie pocieszał; sam tak był przygnębiony tą ciężką, aczkolwiek od kilku dni przewidzianą katastrofą, że z trudnością łzy cisnące się do oczu powstrzymywał. Może wolałby biedny chłopiec usiąść gdzie w ukryciu i puścić wodze łzom żalu po ojcu, którego szczerze kochał, ale wobec kobiet, w domu, gdzie wszyscy płaczą i wszyscy głowy potracili, trzeba było kogoś przytomnego koniecznie.
Rozumiał to Czesław i usiłował panować nad sobą. Kobiety zebrały się w jedną grupę.
Matka, od godziny dopiero wdowa, blada, ze śladami cierpień i zmęczenia na twarzy, śladami świadczącemi o nocach spędzonych bezsennie, siedziała w wysokim fotelu z głową o poręcz opartą. Po twarzy jej spływały ciężkie, grube łzy, a z piersi dobywały się głośne jęki i łkania. Obok, klęcząc przy kolanach matki, panna Stanisława, zanosiła się od płaczu, a dalej nieco stała przerażona kuzynka, usiłując perswadować, pocieszać.
Po jakiejś chwili, Czesław rzekł, matkę w rękę całując:
— Mamo kochana, dość płaczu! Cóż to pomoże? Ojciec nie usłyszy już naszych westchnień, nie wstanie.
Nowy, gwałtowniejszy jeszcze wybuch żalu był odpowiedzią na to.
— Matko! matko — powtórzył z odcieniem łagodnego wyrzutu w głosie — naradźmy się, trzeba pomyśleć o oddaniu mu ostatniej posługi.
— Mój Czesławie — odrzekła tłumiąc łkanie z trudnością, — czy ja mam głowę do tego? — Mężczyzną jesteś, myśl, rządź, rób co za potrzebne uważasz. Tyś silniejszy, tyś młodszy, a mnie... mnie serce pęka...
— Tak, tak braciszku — wtrąciła panna Stanisława, — tyś silniejszy. Zajmij się, pan Kazimierz dopomoże ci... — szepnęła. — Czy go tu niema jeszcze? Czy nikt nie dał mu znać o naszem nieszczęściu?
Czesław ramionami wzruszył.
— Twój pan Kazimierz — rzekł — nie pokazywał się tu już od dwóch dni. Zdaje mi się, że on nie znosi smutnych widoków.
— A nie! nie! mylisz się mój Czesiu. On by nas nie opuścił w takiem nieszczęściu. On przyjdzie.
— Jeżeli nie jest w teatrze — szepnął.
— Coś ty powiedział, Czesiu?
— Nic, powiedziałem tylko, że pana Kazimierza tu nie ma, a ponieważ go nie ma, więc się obejdziemy bez niego. Przecież nie sposób, żebym chodził go szukać. Zresztą myślmy przedewszystkiem o naszem nieszczęściu.
To mówiąc, wskazał ręką na pokój, w którym leżały zwłoki ojca.
— Mateczko — zapytał nieśmiało — czy ojciec nie wydał jakich rozporządzeń przed śmiercią, czy nie wyjawił swojej ostatniej woli?
— Ja nie wiem, moje dziecko, ja o niczem nie wiem — odpowiedziała z płaczem. — Dopóki był zdrów, nie mówiłam z nim nigdy o tego rodzaju kwestyach, a potem, gdy zasłabł tak niespodziewanie i nagle, odrazu stracił przytomność i więcej już jej nie odzyskał. Co ja mogę wiedzieć, moje dziecko, jestem jak oszalała, jak ogłuszona tem nieszczęściem... Boże! Boże, czyż będę mogła przeżyć taki cios?
Znowu nastała chwila milczenia, przerywana wybuchami spazmatycznego płaczu.
— Mateczko — odezwał się Czesław — wartoby jednak poszukać, a przytem trzeba pieniędzy na różne wydatki. Może mateczka da trochę, ja się z każdego grosza wyliczę.
— Czesławie — rzekła z wyrzutem — ja myśli zebrać nie mogę, a ty mnie o pieniądze męczysz. Daj mi się wypłakać przynajmniej. Masz tu kluczyki od gabinetu i od biurka ojca. Idź, otwórz i poszukaj, a potem pochowajcie go! albo nie! pochowajcie i jego i mnie! ja już nie mam po co żyć...
Panna Justyna, uboga kuzynka, pochyliła się do kolan ciotki, pocieszać i perswadować zaczęła.
— Stasiu — rzekł Czesław do siostry — chodź i ty ze mną, Justysia przy matce zostanie. Chodź, chodź, nie ociągaj się, poszukamy.
Panna Stanisława wstała, wzięła ze stołu kandelabr z zapalonemi świecami i w milczeniu udała się za bratem.
Gabinet ojca był w oczach dzieci pewnego rodzaju sanctuarium. Żadne z nich nie wchodziło tam nigdy prawie, chyba wyjątkowo, gdy radca sam zawezwał. Brat i siostra nie bez pewnej trwogi przestąpili próg gabinetu. Lufcik był otwarty, prąd wiatru poruszył płomienie świec w kandelabrach i po ścianach, sztychach, meblach, po kilku pięknych rzeźbach ozdabiających pokój, zamigotały cienie jakieś, chwiejące się, niepewne. Zdawało się, że w tym gabinecie unosi się jeszcze duch zmarłego, że gniewa się na tych, którzy mu spokój naruszają.
Panna Stanisława blada i drżąca, czuła że ją siły opuszczają; nie śmiejąc usiąść, postawiła kandelabr na biurku i oparła się o ścianę.
Czesław do biurka przystąpił.
Klucz zgrzytnął nieprzyjemnie w zamku, młody człowiek otworzył szufladę.
Było w niej pełno papierów, rozmaitych świstków, notatek. W drugiej, trzeciej, czwartej to samo. Listy, papiery zapisane mnóstwem cyfr, rachunki od kupców, recepty, powinszowania od dzieci z przed lat wielu, cenzurki szkolne, akta urzędowe...
W ostatniej dopiero szufladzie znalazł się pugilares skórzany i kilka sztuk dawnych monet, numizmatów.
Czesław pozamykał szuflady i rzekł do siostry:
— Stasiu, zdaje się, że znaleźliśmy co potrzeba. Nie otwieram tego pugilaresu, nie patrzę co w nim jest, odniesiemy go matce! Patrz, że pozamykałem szuflady, że wszystko nietknięte zostało. Patrz Stasiu...
— Dla czego każesz mi patrzyć? czy jakich posądzeń się lękasz? Któżby śmiał?...
— Albo ja wiem, moja droga, coś mi szepcze, że ta ostrożność jest konieczna.
— Między rodzeństwem! cóż ty mówisz?!
— Nie wiem, nie wiem, moja droga — rzekł obejmując ją i całując w czoło — moja ty biedna sieroto.
Dziewczyna wybuchnęła głośnym płaczem.
— Chodźmy do mamy, Stasiu — odezwał się znowu — otrzej oczy... panuj nad sobą.
Zamknął gabinet i powrócili do matki.
— Oto cośmy znaleźli ze Stasią — rzekł podając pugilares matce.
— Zobacz co tam jest?
— Tu — odpowiedział — jest banknot sturublowy i kilkanaście rubli drobniejszemi.
Spłakana kobieta zdawała się nie słyszeć tej odpowiedzi.
Trzy dni upłynęło, trzy dni bardzo ciężkich i smutnych. Zmarły spoczął w grobie rodzinnym na Powązkach, w domu przywdziano żałobę.
Starsza córka z mężem przyjechała na pogrzeb, i ona bardzo boleśnie uczuła stratę ojca.
Była dziesiąta rano.
Cała rodzina zgromadziła się w jadalnym pokoju przy herbacie; stół zastawiony był wykwintną porcelaną, przy samowarze krzątała się Justysia, przez otwarte drzwi widać było wnętrze sąsiedniego salonu.
Dzień był piękny, słoneczny, potoki światła wpadały przez okno, a przy tej jasności słonecznej można było spostrzedz, że meble, które tak świetnie podczas wieczornych przyjęć wyglądały, były już mocno zniszczone, dywany spłowiałe, bronzy poczerniałe bardzo. Błyszcząca nędza patrzyła z kątów wszystkich i zdawała się urągać pozorom.
Wszyscy milczeli. Zięć, prowincyonalny dygnitarz, delektował się cygarem i popijał herbatę.
Gdy skończył, odkrząknął kilkakrotnie i rzekł z wielką powagą, jakby ważąc każdy wyraz.
— Pani matko szanowna, umarli niech spoczywają w spokoju, żywi zaś muszą się sprawami życia zajmować; płakaliśmy przez trzy dni, a teraz pomyślmy o sobie. Ostatecznie, nie licząc matki, jestem tu najstarszy i jak sądzę, moje zdanie...
Niedokończył, gdyż w przedpokoju odezwał się dzwonek.
Czesław pobiegł otworzyć i wprowadził jakiegoś jegomościa o wybitnych rysach wschodnich, ubranego dość pretensyonalnie, z grubym złotym łańcuchem u zegarka.
— Ten pan pragnie się z mamą widzieć — rzekł Czesław.
Matka obejrzała się.
— Ah! to pan Fichtencwajg.
— Fichtencwajg! tak, Izydor Fichtencwajg — rzekł kłaniając się. — Takie nieszczęście! Pani radczyni nie dałaby wiary z jaką bolesnością ja się dowiedziałem o tem. Ktoby się spodziewał? no, no! Tyle lat znałem pana radcego, tyle lat handlowałem z nim...
— Handlowałeś pan? — podchwycił zięć — w jaki sposób, jeżeli wiedzieć wolno?
— W jaki sposób? Ha... pan inżynier mnie nie zna, ale ja pana dobrze znam.
— Być może, to wszakże nie objaśnia jakiego rodzaju handel prowadziłeś pan z moim nieboszczykiem teściem.
— Jakiego rodzaju? Cała Warszawa wie, jakiego rodzaju handel prowadzi Izydor Fichtencwajg. Z nieboszczykiem panem radcą łączyły nas stosunki przyjaźni. On był mój przyjaciel, ja byłem jego przyjaciel, a gdzie w potrzebie pójść jak nie do przyjaciela?
— Aha, mamy tedy i dłużki — szepnął pan inżynier do żony — dobrze się zaczyna! Panie Fichtenberg! — rzekł głośno.
— Przepraszam, Fichtencwajg! Izydor Fichtencwajg... moje nazwisko jest tu bardzo znane.
— Tedy, panie Fichtencwajg, z okazyi owych przyjacielskich usług, pozostały zapewne jakieś rachuneczki.
— Bagatelka! Myśli pan, że ja po to przyszedłem? Ja przyszedłem odwiedzić państwa, zapytać o zdrowie, po takiem ciężkiem zmartwieniu.
— Dziękujemy za pamięć, ale ponieważ właśnie mieliśmy mówić o interesach z matką, więc nie od rzeczy będzie wiedzieć ile ten rachunek wynosi?
— Bagatelka! całkiem mała rzecz.
— Ależ ile?
— Cała parada... tysiąc dwieście rubelków...
— I to pan nazywasz bagatelką!
— A jak mam inaczej nazywać?..
— Panie Fichtencwajg, za pozwoleniem. Twierdzisz pan że znałeś dawno mego nieboszczyka teścia?
— Mało dwadzieścia lat... może więcej.
— Przypuszczam tedy, że i stan jego interesów nie jest panu obcy. Zresztą wy, starozakonni, macie doskonałe wiadomości o takich rzeczach.
Fichtencwajg uśmiechnął się.
— Dla czego my mamy nie mieć doskonałych wiadomości? — zapytał — przecież to nasz fach.
— A więc powiedz mi czy oprócz pana jeszcze kto posiada rewersy ojca.
— Kto ma posiadać? Pan radca handlował tylko ze mną, a jak mnie brakło czasem pieniędzy, bo czasem może się przytrafić takie zdarzenie, to szwagier mój... Rosenwajn, pan zapewne zna pana Rosenwajn? więc pan Rosenwajn zastępował mnie niekiedy...
— Naturalnie i jemu także się coś należy.
— Ah! głupstwo... ktoby o takiej bagatelce wspominał. Pan inżynier myśli, że my jesteśmy ludzie bez serca, że my w takiem nieszczęściu będziemy upominać się? naprzykrzać? Pfe! kto to słyszał? Kto takie paskudne pomyślenie by miał?... My, to jest ja i pan Rosenwajn, mój szwagier, będziemy czekali choćby nawet rok cały... tylko...
— Co takiego?
— Tylko mała rzecz... pan inżynier niech położy godny swój podpis na wekslu...
Pan inżynier na matkę spojrzał.
— Czy mama — zapytał — wiedziała o tych długach?
— Nic a nic.
— Aj, aj — wtrącił Fichtencwajg, — co pani miała wiedzieć? Nieboszczyk był taki delikatny, żeby jednem słowem nie chciał i nie śmiał pani zmartwić.
— Jeszcze jedno pytanie — rzekł inżynier, — co się też dzieje z sumą, którą mama dostała po ciotce?
— Nie wiem, podobno ulokowana jest.
— To ja wiem także — wtrącił Fichtencwajg, — jest niewielka suma, całkiem dziesięć tysięcy.
— Dobrze umieszczona?
— Ja to nie powiem... Ona, mnie się zdaje, spadnie.
Inżynier zaczął bębnić palcami po stole; przez jakiś czas milczenie przykre trwało.
Fichtencwajg rozglądał się po pokoju i okiem znawcy każdy najdrobniejszy nawet przedmiot oceniał.
— Panie Fichtencwajg — odezwał się nareszcie inżynier — właśnie dziś chcemy papiery po ojcu rozpatrzyć, zgłoś się pan za parę dni. Ja tu jeszcze będę.
— Ah! z całą przyjemnością.. Słowo pana inżyniera warte jest tysiące, a podpis... ha! ha! co ten podpis wart!.. Moje uszanowanie państwu, moje uszanowanie, proszę pamiętać co Fichtencwajg jest najżyczliwszy przyjaciel.
Z temi słowy żyd, kłaniając się nizko, wyszedł.
Otyły pan inżynier wielkiemi krokami zaczął po pokoju chodzić, w zamyśleniu targał się za brodę, mówiąc półgłosem:
— Zwaryował żyd! jeszcze podpisywać mi każe! nabrałem tyle majątków! posagów! Zwaryował!
— Mamo — rzekł — trzeba jednak zrobić jakiś porządek z tem wszystkiem.
— Owszem, mój Adolfie, proszę cię... masz oto klucze, idź, szukaj, przepatruj.
— Mama pójdzie ze mną?
— Nie, idź sam, proszę cię... zresztą może ci Czesio pomoże.
— Nie mamo, ja na lekcyę śpieszę.
— Więc Janinka, Stasia...
Pani Adolfowa poszła powoli za mężem, do gabinetu nieboszczyka. Stasia zaś stanęła przy oknie z wyrazem żalu w oczach i nieopisanej tęsknoty. Patrzyła na przejeżdżające powozy i dorożki, na ludzi śpieszących w różne strony, ale tego, którego widzieć pragnęła, nie było między niemi.
Dzwonek w przedpokoju milczał. Z licznych znajomych, z gości, którzy niedawno jeszcze dom ten odwiedzali, nikt nie zajrzał, nie przyszedł... Ten, który potrzebny był ludziom dla protekcyi i stosunków, w grobie już spoczął, więc też i przyczyna czułości ustała.
Pan inżynier do samego wieczora przeglądał papiery po teściu. Robił to z wielką skrupulatnością, przeszukiwał, czytał, najmniejszego papierka nie ominął.
Od czasu do czasu zrobił jakąś sarkastyczną uwagę, która w oczach towarzyszącej mu żony wywoływała łzy.
Skończywszy przeglądanie papierów, pan inżynier przeszedł do salonu, w którym znajdowała się już cała rodzina. Matka do najwyższego stopnia zgnębiona, nieprzytomna prawie, siedziała w fotelu, obok niej na krzesełku Stasia. Czesław stał przy oknie.
— No, moi państwo — odezwał się pan inżynier — przegląd skończony i bilans na poczekaniu zrobiłem... Stan czynny nie wiele wart. — Oprócz tych gratów, które tu widzimy, a które, prawdę powiedziawszy, nic nie są warte, oprócz sumy hypotecznej pani matki, sumy, która ściśle biorąc, jest fikcyą... niema nic. Stan bierny, przedstawił nam rano... ten pan... jakże, go tam?! ten mieniący się przyjacielem rodziny... pan Fichtencwajg. Jesteście ubodzy w całem znaczeniu tego wyrazu!
— Przecież mamy ciebie, Adolfie — odezwała się matka.
— Zapewne, zapewne... ale przedewszystkiem mama będzie miała emeryturę... jaką to nie wiem, ale będzie... Stasia podobno wychodzi za mąż, a pan Czesław...
Czesław, który nigdy nie sympatyzował ze szwagrem, przerwał dość ostro:
— Pan Czesław — rzekł — potrafi myśleć o sobie, a w razie potrzeby i o innych.
— Ślicznie, bardzo ślicznie!... ale jest to, właściwie mówiąc, deklamacya, która chleba nie da i gdyby pan Czesław nie ufał zbytecznie swoim własnym siłom, a wobec starszych zachowywać się umiał z właściwym taktem...
— To co?
— To, przy protekcyi starszych — rzekł z naciskiem — przy poparciu osób mających jakie takie znaczenie, mógłby na początek otrzymać jakąś skromną posadkę na drodze żelaznej i...
— Dziękuję za łaskę starszym i osobom mającym jakie takie znaczenie... moja droga inna jest.
— Ah, naturalnie — naturalnie! — nikt się nie narzuca — odpowiedział pan inżynier. — Ja szedłem przez całe życie przebojem... dorabiałem się krwawą pracą...
— I niekrwawą protekcyą ojca — dorzucił Czesław.
— Czesiu! Czesiu! — zawołała matka z wyrzutem — bądźżeż uważniejszy.
— Pozwoli mama, że po tem co usłyszałem — rzekł z godnością pan Adolf, cedząc każdy wyraz powoli — pozwoli mama, że mówiąc o interesach familijnych, unikać będę wzmianki o panu Czesławie.
— Ależ bo zawsze między wami coś jest — wtrąciła pani Janina — ja nie pojmuję doprawdy...
— Ty, moja żono, nie pojmujesz wogóle wielu rzeczy, ale to wiedzieć powinnaś, że nie mam potrzeby myśleć o człowieku, który mnie obraża. Mam moje własne dzieci i obowiązki...
Czesław chciał coś odpowiedzieć i rozmowa przybrałaby jeszcze drażliwszy charakter, gdyby nie wejście służącej, która przyszła oznajmić, że w kuchni czeka posłaniec.
Młody człowiek wyszedł i odebrał list, spojrzał na kopertę i zbladł. Pod wpływem silnego wrażenia chwycił się oburącz za głowę, ale oprzytomniał szybko i rzekł do służącej:
— Jak się pani zapyta o mnie, to powiedz, że odebrałem bardzo pilny list od kolegi, że muszę zaraz do niego pójść i zapewne dopiero za jakie dwie godziny powrócę.
Skłamał, gdyż list nie był adresowany do niego i nie pochodził wcale od kolegi...
Wyszedłszy na ulicę, udał się prosto przed siebie, nie patrząc na nikogo, potrącając przechodniów, nie wiedząc dokąd i po co się udaje... Przeszedłszy kilka ulic, znalazł się w Alejach Jerozolimskich i usiadł na ławce.
Wietrzyk nocny chłodził mu skronie, równowagę rozgorączkowanego umysłu przywracał... Czesław wyjął ów list fatalny z kieszeni i przypatrywał mu się uważnie przy bladem świetle latarni. Nie otwierał koperty, nie czytał... Po co miał czytać, gdy samo dotknięcie wskazywało, że w tym liście, do Stasi adresowanym, znajduje się pierścionek.
— Przeczuwałem to... przeczuwałem — szeptał sam do siebie — nie sądziłem jednak, żeby tak nagle... w pierwszej chwili...
Owinął list starannie w papier, schował do kieszeni i pochodziwszy jeszcze trochę w Alejach, powrócił do domu. Był spokojniejszy już, z pierwszego wrażenia ochłonął, a może też jakieś postanowienie powziął...
Wszedł do salonu w tej samej chwili, gdy pan inżynier powiedziawszy matce dobranoc, dodał jeszcze:
— Ostatecznie, moja mamo, nie ma nieszczęścia któregoby człowiek nie zniósł, jeżeli znosić je musi; a co do biedy, to pamiętajmy o tem, że są ludzie stokroć od nas biedniejsi i żyją. Emeryturka jaka tam będzie, to będzie, ale zawsze będzie. Ja mając sam dość szczupłe mieszkanie, nie mogę wprawdzie mamy do siebie zapraszać, gdyż byłoby nam ciasno, ale tu w Warszawie łatwo będzie znaleźć jakieś dwa pokoiczki w oficynie. Dla mamy to dosyć, zwłaszcza gdy Stasia za mąż wyjdzie. Oszczędność przedewszystkiem, tylko oszczędność. Ja, oto naprzykład, oszczędzałem przez całe życie, zbierałem grosz do grosza i dziś mam. Naturalnie nie tyle, żebym się mógł z kim dzielić, albo się bawić w jakieś filantropie, ale nam na czarną godzinę wystarczy, a po mojej śmierci, żona nie będzie potrzebowała niczyjej łaski. Zawsze się trzymam tej zasady, że trzeba przewidywać i oszczędzać. Wziąłem pannę bez posagu, z wyprawką nieosobliwszą, ale tego nikomu nie wymawiam i choćbym mógł dziesięć tysięcy razy lepszą partyę zrobić, jednak godzę się z losem i pracuję jak mogę. Chciałbym — dodał spoglądając na Czesława — aby pewne, niezupełnie jeszcze dojrzałe umysły, naśladowały ten przykład. No, ale dobranoc mamie; jako człowiek czynu muszę pamiętać o swojem zdrowiu i chodzić na spoczynek wcześnie, jeżeli nazajutrz mam wstać rano. Dobranoc mamie.
Pan inżynier i jego małżonka oddalili się do swego pokoju, matka także spać poszła, w salonie został tylko Czesław i Stasia.
— Moja droga — rzekł Czesław, ujmując siostrę za rękę, — ten próżny samolub i blagier, szanowny nasz szwagierek, pomimowoli wypowiedział przed chwilą jedno rozsądne zdanie, a mianowicie: że nie ma nieszczęścia, któregoby człowiek nie zniósł, jeżeli je znieść musi; tylko zapomniał jeszcze dodać (o czem zresztą nie wiedział zapewne), jeżeli człowiek ma silną wolę i serce kochające. Ty Stasiu masz i jedno i drugie. Ty potrafisz walczyć z nieszczęściem?
— Czy ja wiem? — szepnęła.
— O wiesz, jestem tego pewny. Znajdziesz w sobie dość siły, gdy wspomnisz o tej nieszczęśliwej matce, która prócz nas dwojga, nikogo już nie ma na świecie.
— A Janinka?!
— Ona już oderwana od nas, moja Stasiu. Ma swój dom, swoje dzieci, wreszcie ma męża do którego woli stosować się musi, my więc dwoje musimy być podporą dla matki i pomocą nawzajem dla siebie. Czy ufasz mi siostro? czy będziesz wraz ze mną odważnie walczyła z nieszczęściem.
Stasia oparła główkę na ramieniu brata, on ucałował ją i uścisnął serdecznie.
Tej nocy w mieszkaniu pana radcy nikt nie spał. Rozlegało się tylko w ciszy nocnej głośne chrapanie pana inżyniera, który słusznie dowodził niedawno, że człowiek szanujący swe zdrowie, powinien sypiać dobrze i wszelkich silnych wzruszeń unikać.




II.

W apartamencie zajmowanym niegdyś przez pana radcę Lubicza uwijali się rzemieślnicy. Malowali sufity, okna, naklejali nowe obicia, gdyż lokal ten wynajął jakiś kapitalista semickiego pochodzenia, lubiący się otaczać zbytkiem i jaskrawym przepychem.
Pani Lubiczowa z Czesławem i Stasią, wyprowadziła się od kwartału i zajęła bardzo skromne mieszkanko na Ogrodowej.
Były tam tylko dwa maleńkie pokoiki i kuchenka, umeblowano je resztkami dawniejszych ruchomości, które w trzech czwartych częściach, w drodze dobrowolnych układów, zabrał za bardzo małe pieniądze pan Fichtencwajg i jego szwagier Rosenwajn.
Pan Fichtencwajg rozczulił się nawet przy tranzakcyi i proponował Stasi, żeby jako osoba muzykalna, dawała jego córce lekcye na fortepianie, po czterdzieści groszy za godzinę.
Pani radczyni na tę propozycyę zrobiła wielkie oczy, ale Stasia odrzekła bardzo uprzejmie, że się namyśli i po jakimś czasie da odpowiedź.
Mieszkanko na Ogrodowej było bardzo szczupłe ale czyściutkie i przyjemne, przyzwyczajonej jednak do obszernych apartamentów kobiecie, wydało się ciasną klatką, więzieniem. Uskarżała się na duszność, żaliła, że nie ma kąta spokojnego, któryby wyłącznie tylko do niej należał. Nie mogła jej też dogodzić zgodzona do posług dziewczyna, niezdolna co prawda do żadnej roboty, ale też zadawalniająca się bardzo małem wynagrodzeniem.
Z funduszami zaś trzeba było się liczyć. Radca nieboszczyk nie dosłużył całkowitej emerytury i wdowie po nim przyznano tylko czterysta kilkadziesiąt rubli rocznie. Wobec drożyzny wielkiego miasta i wobec czasów ciężkich znaczyło to bardzo niewiele, tem bardziej, że przyzwyczajona do wykwintnego, prawie do zbytkownego życia kobieta, nie mogła się odrazu pogodzić z tą oszczędnością groszową, bez której życie ludzi biednych byłoby niemożliwem.
Radczyni nawet w biedę swoją wierzyć nie chciała; zdawało się jej, że przez dawne stosunki i przez znajomości liczne, zdoła wyrobić Czesławowi świetną posadę, łudziła się, że Stasia za mąż wyjdzie, że wreszcie zięć, mający się tak dobrze pod materyalnym względem, chętnie z pomocą przyjdzie, a na wypadek braku natychmiast sam z propozycyą pośpieszy.
Odwiedzała dawne znajome domy, zapraszała do siebie, tłomacząc naturalnie, że szczupłe mieszkanko wzięła tylko chwilowo, dopóki lepszego i dogodniejszego nie wyszuka; żaliła się na brak lokali w Warszawie, zwłaszcza porządnych, dawała do zrozumienia, że spodziewa się jakichś sukcesyj, które pozwolą jej znowu dom otworzyć i na dawną skalę go prowadzić.
Przyjmowano ją wszędzie bardzo grzecznie, ale chłodno, z rewizytami nie spieszono. Na prośby o posadę dla syna odpowiadano wymijająco, tłomacząc, że wszędzie kandydatów pełno, że ludzie skończeni, z kwalifikacyami wyższemi, po kilka lat wyczekiwać muszą, a cóż dopiero studencik, któremu właściwiej byłoby uczyć się i kursa kończyć, aniżeli na swoją rękę, samodzielnie pracować. Ten i ów przyrzekł, że pamiętać będzie i na tem się skończyło.
Do zięcia pisała także, na stan zdrowia się skarżąc; donosiła, że lekarze zalecili jej za granicę do wód wyjechać, lecz chwilowy brak funduszów temu na przeszkodzie stoi. Wyrażała przytem nadzieję, że pan zięć, jako człowiek zamożny, a przywiązany do matki, przeszkodę tę usunie i chwilowy brak zażegna, mając doskonałą ewikcyę w ewentualnej posadzie Czesława, zamążpójściu Stasi, a wreszcie w jakimś bogatym wuju, mieszkającym za granicą, a bardzo już schorzałym i wiekowym.
Pan inżynier z odpowiedzią nie zwłóczył. — Natychmiast odpisał, że nad zdrowiem matki bardzo ubolewa, lecz nad swoje współczucie nic więcej ofiarować nie może. Dodał przytem, że wskutek nadmiernej pracy sam cierpi na powiększenie wątroby, że mu zalecono Karlsbad, co pociągnie za sobą znaczne koszta i wydatki... Przytem dorzucił kilka słów o oszczędności, o potrzebie liczenia się z każdym groszem, o czasach ciężkich i oświadczył wyraźnie, że na jego pomoc matka nic liczyć nie może. Zresztą, pisał w końcu, matka ma emeryturę, na opędzenie jej potrzeb wystarczającą aż nadto, a Czesław i Stasia są już w tym wieku, że nie powinni być matce ciężarem.
Pani radczyni list ten odczytała kilkakrotnie, spłakała się nad nim, lecz ani Czesławowi, ani Stasi nie wspomniała o nim zupełnie. Przez kilka dni, na migrenę się skarżąc, przeleżała w łóżku i postanowiła więcej korespondencyi z zięciem nie wznawiać.
Na najstarszą córkę też liczyć nie mogła, Janina bowiem bardzo powolnego i łagodnego usposobienia, była zupełnie pod wpływem męża, jego myślami myślała, jego frazesami mówiła; w sprawach zaś pieniężnych, w ważniejszych interesach żadnego głosu nie miała i nie rozporządzała niczem. Z tej więc strony, niczego się nie było można spodziewać.
Zatruwała też ciężkie chwile radczyni niepewność co do losu Stasi. Narzeczony nie pokazywał się i żadnego znaku życia o sobie nie dawał, a że w Warszawie stale nie mieszkał i znajomych wielu nie miał, więc nie było nawet kogo zapytać co się z nim dzieje.
Stasia nie wspominała o nim ani słowa, a Czesław zapytywany o niego przez matkę, dawał odpowiedzi wymijające i niechętne. Nie chciał biednej kobiecie nowych zmartwień przysparzać.
Pani radczyni widząc, że od dzieci niewiele się dowie, postanowiła zbierać wiadomości na własną rękę. Przez kilka dni z rzędu wychodziła do miasta, w nadziei, że spotka którą z dawnych znajomych i od niej informacyi zasięgnie.
Los w takich razach bywa szczególniej usłużny, a niepomyślna wiadomość przychodzi zazwyczaj bardzo szybko.
W głównej alei Saskiego ogrodu, jakoś przed samem południem, spotkała pani radczyni dobrą swoją znajomą, niedawno przyjaciółkę od serca, a niegdyś koleżankę z pensyi.
Panie rzuciły się jedna drugiej w objęcia, wycałowały serdecznie i powiedziały sobie tysiące komplementów na poczekaniu.
— Droga, kochana pani! pomimo tylu zmartwień i żałoby, zawsze prześliczna, zawsze zachwycająca! Niechże pani najdroższa siada; właśnie tu jest wolna ławeczka. Jakże synek? a Stasia! ta urocza Stasia! Nigdy nie zapomnę jak wyglądała wtenczas w resursie! pamięta pani?
— Pamiętam... wybornie pamiętam, ale teraz...
— No, nic naturalniejszego, teraz żałoba.
— Zwinęłam też chwilowo dom, ale po uregulowaniu interesów, po skończeniu żałoby, będę musiała znowu otworzyć salony.
— Zamierza pani?
— Nie chciałabym, ale widzi pani, kto ma córkę dorosłą, musi prowadzić koniecznie dom otwarty; pani najlepiej wiesz o tem.
— Istotnie... dwie już wydałam, a trzecia ma kilku starających się... chociaż ja na to nic nie liczę... jestem pod tym względem niewierny Tomasz.
— Jakto?
— Nie wierzę starającym się, nie wierzę konkurentom, nie wierzę narzeczonym. Dopiero jak ślub się odbędzie, matka może odetchnąć i powiedzieć, że wydała córkę za mąż. Od ołtarza się rozchodzą, a ta dzisiejsza młodzież jest tak chciwa grosza, że uwierzyć trudno! Nieprawdaż droga pani, nieprawda?
— Hm... zapewne.
— Ale cóż ja robię?! Wszczynam rozmowę, która właśnie dla pani szczególniej może być przykrą.
— Dla czego?
— Nie mogę sobie darować tej nieuwagi i nie pojmuję jak mogłam nawet popełnić taką nieostrożność. Pani wybaczy, ale zwróćmy rozmowę na inny przedmiot. Czy wie pani, że Alfonsowie kupili powóz?
— Nie słyszałam, ale...
— Ale to czyste szaleństwo, proszę pani, bo jakże można mając po same uszy długów, pozwalać sobie na takie zbytki. Założyłabym się, że to jej wymysł. To jej polityka, chce otumanić ludzi, żeby prędzej mogła wydać córki. Mają podobno widoki na pana Kazim... Ah! doprawdy jakżem dziś roztargniona! popełniam same niedyskrecye, lepiej będzie chyba gdy pożegnam panią i odejdę.
— Słowa pani robią na mnie wrażenie szarad, logogryfów lub rebusów, do odgadywania których nie miałam i nie mam najmniejszej zdolności. W czem pani widzi swoją niedyskrecyę i nieostrożność? bo ja domyśleć się nie mogę.
— Więc to wszystko nieprawda?! Nieprawda to co mówią, co od kilku tygodni po całem mieście kursuje... Och! jakże jestem szczęśliwa! a tak mi żal było serdecznie tej biednej Stasi. Taka dobra, taka miła panienka... Istna przylepeczka! Nie zapomnę nigdy jak zachwycająco wyglądała wtenczas w resursie.
Pani radczyni zbladła, niezmordowana przyjaciółka zaś prawiła niemal jednym tchem.
— Jak dzieci kocham, spadł mi kamień z serca, bo wierz mi pani, iżem to bardzo, bardzo głęboko odczuła? Jakie to jednak plotkarskie miasto ta Warszawa. Co gadali! co opowiadali, to włosy na głowie wstawały! Mnie było to podwójnie przykro. Raz z powodu sympatyi jaką mam dla pani i dla Stasi, a powtóre, że przed wyjazdem za granicę pan Kazimierz złożył nam wizytę, z czego znów powstała plotka, że stara się o rękę naszej Kloci... Myślałam sobie, co też państwo powiecie, gdy ta bajka dojdzie do waszych uszu, jakie będziecie mieli o mnie wyobrażenie! Na szczęście pokazało się, że plotkom wierzyć nie można.
Radczyni zrozumiała dobrze jakie to były plotki i domyśliła się, że jest w nich tyle prawdy, że aż nadto wystarczy do ostatecznego zrujnowania jej zdrowia. Umiała jednak panować nad sobą i w razie potrzeby ukrywać wrażenia.
Przywołała na usta kwaśno słodki, lecz pełen uprzejmości uśmiech i rzekła:
— Więc posądzają pana Kazimierza, że się stara o najmłodszą córeczkę pani?
— No tak, tak... ale zapewniam panią, że to jest plotka szkaradna.
— Mówią, że niema dymu bez ognia.
— Przysłowia nie zawsze mieszczą w sobie mądrość.
— Ostatecznie — rzekła radczyni — cóżby było w tem złego? Klocia jest zachwycająca panienka i każdemu może się podobać. Co do mnie nie miałabym nic przeciwko temu.
— Pani?
— Tak jest, ja.
— A Stasia?
— Sądzę, że już zapomniała o tym projekcie...
— Więc to zerwane naprawdę...
— Naturalnie... od dość dawna nawet.
— Niepodobieństwo!
— Zapewniam panią.
— Jakiż powód? na miłość Boską, jakiż powód? Przecież o ile wiem Stasia była nim bardzo zajęta, a ze względów praktycznych, odrzuciwszy już kwestyę wzajemnych sympatyj, p. Kazimierz... to była partya, proszę pani.
— Jak dla kogo — rzekła radczyni, siląc się na spokój.
Przyjaciółka spuściła oczy i laseczką od parasolika zaczęła kreślić kółka i figury na piasku... Przez chwilę trwało milczenie.
Przerwała je pierwsza radczyni:
— Moja droga pani — rzekła, — jak powiedziałam, stosunek nasz z panem Kazimierzem zerwany; jakie były do tego powody powiem pani kiedyindziej, przy sposobności, szczegółowo. Nie przewidywałam żeby Stasia mogła być w tym związku szczęśliwa i zerwałam. Właściwie więc nie ma o czem myśleć, lecz ciekawa jestem niezmiernie jak ludzie o tem mówią, bo powiada pani, że mówią. Już ten sam fakt — dodała z przekąsem — pochlebia mi bardzo.
— Co pani pochlebia?
— Sądziłam, widzi pani, że świat zupełnie już o mnie zapomniał, a dowiaduję się tymczasem, że o mnie mówi; przyzna pani, że bądź co bądź jest to dowód pamięci.
— Uprzedza się pani do ludzi. Któżby zapomniał o tak miłej, kochanej osobie?
— A jednak nikt do mnie nie zajrzy, nikt nie przypomni sobie że żyję.
— Teraz bo taki czas. Całe towarzystwo wyjechało korzystając z lata, odpoczywają, leczą się.
— Zapewne, ale moja pani powiedzże mi co to o nas mówią? W mojem biednem życiu tak mało rozrywek...
Przyjaciółka wzięła się do opowiadania niechętnie.
— Zna mnie kochana pani, że nie lubię powtarzać tego co słyszę, ale ponieważ pani sobie życzy, otóż powiadają, że państwo obiecali dać panu Kazimierzowi jakiś posag. Nic dziwnego, że młody człowiek myśli o takich rzeczach, gdyż biorąc pannę przyzwyczajoną do wykwintnego życia... do wygód, musi być przygotowany na znaczne stosunkowo wydatki. Ja sama powiedziałam przed chwilą, że dzisiejsza młodzież jest chciwa, ale widzi pani czasy są takie ciężkie, że wejrzawszy bliżej w tę kwestyę, doprawdy nie należy się nawet bardzo dziwić...
— I cóż więcej mówią?
— Ano, że niby były z tego powodu jakieś wyjaśnienia, że pani obiecywała dać coś w przyszłości; mówiono jednem słowem i tak i owak... i no... że wreszcie pan Kazimierz, aczkolwiek z bólem serca, zmuszony był odesłać pierścionek... ale co to?! pani blednie! drży... na miłość Bozką! co pani jest? Może wody?
— Istotnie — odrzekła radczyni słabym głosem — czuję się niedobrze.
— Ah! to moje opowiadanie fatalne!
— Nie, pani, to słońce... Jestem nadzwyczaj niewytrzymała na gorąco... a taki upał... Zrobi mi pani wielką łaskę, jeżeli raczy mnie odprowadzić do dorożki.
— Ależ odwiozę panią do samego domu. Może doktora zawezwać? może...
— Nie, nie, dziękuję, to przejdzie, która godzina teraz?
— Za kilka minut pierwsza.
— To doskonale, Stasia zawsze o tej godzinie jest w domu, a to mój najlepszy doktor i opiekunka zarazem.
— Pani powiedziała, że o tej godzinie, czyż więc panna Stanisława nie znajduje się przy pani przez cały dzień?
— Stasia na parę godzin codziennie wychodzi na miasto... Ona jest taka uzdolniona... Daje lekcye... Nie dla chleba, bo tego nie potrzebuje... lecz tak sobie, dla przyjemności... Zdaje mi się, że nawet bez żadnego wynagrodzenia... Ale otóż i brama. Dziękuję serdecznie pani, dziękuję za miłe towarzystwo i za odprowadzenie.
— Odwiozę panią...
— Niech się pani nie trudzi... pojadę sama... Już moje osłabienie przeszło... czuję się znacznie lepiej...
W istocie biedna kobieta czuła się jeszcze gorzej, lecz nie chciała prezentować przyjaciółce swego ubogiego mieszkania, owych dwóch pokoików małych, ciasnych, umeblowanych biednie. Pojechała więc sama.
W dorożce zrobiło jej się tak słabo, że musiała się chwytać rękami za oparcie, z obawy żeby na bruk nie wypadła, a kiedy nareszcie dojechała do domu, nie mogła zejść o własnych siłach.
Stróżka z pomocą dwóch swoich kumoszek wprowadziła, a raczej wniosła biedną kobietę do mieszkania.
Właśnie przed chwilą Stasia powróciwszy z miasta włożyła biały fartuszek i zajęła się przygotowaniem jakiejś ulubionej potrawy dla matki.
Gdy zadzwoniono, z uśmiechem na ustach ku drzwiom pobiegła, aby matkę, której powrotu lada chwila się spodziewała, przywitać i popisać się przed nią swoją kucharską zręcznością.
Zobaczywszy matkę zmienioną i bladą, krzyknęła z przerażenia. Przy pomocy stróżki przeniosła ją na łóżko i rozebrała, a uklęknąwszy przy niej całowała po rękach, o przyczynę zasłabnięcia pytając.
— Ja po doktora poślę, mateczko, natychmiast poślę, tu w drugim domu jakiś mieszka... zaraz przyjdzie...
Radczyni mówiła, że posyłać nie trzeba, że osłabienie chwilowe zaraz minie, lecz energiczna dziewczyna zrobiła swoje. Wnet przyszedł doktor, lekarstwo na uspokojenie przepisał i przyrzekł chorą nazajutrz odwiedzić. Odchodząc szepnął Stasi, że matka jest naprawdę chora i że należałoby o radykalniejszej kuracyi pomyśleć.
Stasia postanowiła naradzić się z Czesławem, jak tylko do domu powróci i obmyśleć jakieś środki ratunku.
Uspokoiwszy się nieco, wypłakawszy, radczyni opowiedziała córce całą rozmowę z przyjaciółką.
Nie przerywając ani jednem słowem, Stasia słuchała tej relacyi z suchemi oczami, spokojnie.
— Więc to o to — rzekła, gdy matka opowiadanie skończyła — o to chodzi? Ależ droga mamo, ja zaraz po śmierci ojca dowiedziałam się o tem i jak mama widzi, nie umarłam z rozpaczy, przeciwnie, kontenta jestem, że się tak stało... o! bo doprawdy mateczko, lepiej być całe życie samą i pracować ciężko na kawałek chleba, aniżeli wegetować przy boku człowieka, którego trudno szanować! Zresztą, moja mamo, cóż mi tak złego? Mam ciebie, mam więc dla kogo żyć, mam brata, dobrego, poczciwego chłopca, który cię mamo bardzo kocha i mnie także. We troje tworzymy szczupłe, biedne, ale kochające cię gronko rodzinne. Będziemy oboje z Czesławem pracowali, aby ci zapewnić wygody i spokojną starość.
— A ja? cóż ja biedna? jakąż wam dać mogę pomoc? Niedołężna i schorowana, ciężarem tylko jestem wam, moje dzieci.
— O! przepraszam... my darmo mamie pomocy nie damy, targować się będziemy o zapłatę.
— W jakiż sposób wynagrodzić was mogę?
— Musisz nas kochać... mateczko.
Radczyni rozpłakała się... objęła córkę za szyję i pocałunkami okrywała jej czoło...
— Dobre, poczciwe dziecko! — mówiła, — Bóg ci to wynagrodzi, ale gdzież Czesław, dlaczegoż nie ma go tutaj? zwykle o tej porze przychodzi.
— Od dziś nie będzie mógł przychodzić na obiady, moja mamo, dostał nową lekcyę.
— I znowuż lekcya! ten chłopiec zapracuje się doprawdy.
— Istotnie pomizerniał trochę, ale wierzy w swoje siły. Powiada że nie czuje zmęczenia. Zresztą tej lekcyi nie mógł nie przyjąć, mateczko, dom zamożny, zapłata stosunkowo dość duża. Wprawdzie daleko chodzić będzie musiał, aż na Wiejską, ale to nic nie szkodzi...
— Taki kawał!
— Przy ciągłej pracy siedzącej, umysłowej, taka przechadzka wyjdzie mu na zdrowie.
— Czy ja się spodziewałam, że was biedne moje dzieci, taki ciężki los czeka... Wyobrażałam sobie, że Czesław skończy nauki przy pomocy rodziców, spokojnie, nie wysługując się ludziom... Niestety... Bóg zabrał nam ojca, a ja, cóż ja? Wyobrażałam też sobie, że ty moja Stasiu...
— Powtarzam mamie, że mnie to nic nie martwi... od chwili, w której zdjęłam z palca ten nieszczęśliwy pierścionek, spokojniejszą już, swobodniejszą się czuję.
— Prawda, że nie masz pierścionka.... i ja nie zauważyłam tego! kiedy się to stało, moja Stasiu, jak to się zrobiło, opowiedz...
— Po co mówić o tem, co już powinno być zapomniane, droga mamo.... po co poruszać te popioły? I dla mamy byłoby przykro roztrząsać te szczegóły. Rozmyślił się pan Kazimierz i dość na tem.
— Nikczemny! — szepnęła Radczyni.
— Nie, mateczko, praktyczny tylko... nic więcej.
— I ja nie zauważyłam, że nie masz już tego pierścionka — rzekła matka, ujmując rękę Stasi — ja nie zauważyłam, to szczególne! Ha! przez łzy gorzej się widzi, a ja teraz ciągle łzy mam w oczach, ciągle łzy i tylko łzy.... Ale czemuż cofasz rękę Stasiu?
— Muszę odejść do kuchni mateczko.
— Nie, zaczekaj no trochę... Co to jest? Tyś, miała takie bieluchne, delikatne rączki...
— Ależ są zupełnie takie same jak dawniej, zapewniam mamę.
— Cóż znowu! Przecież widzę! ręce ci zgrubiały i wyglądają jakby narobione. Od czego?
— Nie wiem mamo — odrzekła zarumieniona Stasia — może od żelazka, czasem się co uprasuje....
— Od żelazka powiadasz, to szczególne; jednak trzeba coś na to robić! Zaniedbywać na żaden sposób nie można.
— Czyż to nie wszystko jedno?
— Naturalnie, że nie wszystko jedno.... przecież nie jesteś panną służącą, ani praczką. Już sama wezmę twoje ręce w opiekę. Mam przepis na przewyborną maść, od której ręce bardzo delikatnieją i nabierają alabastrowej białości.




III.

Była smutna, szara jesień.
Deszcz mżył od tygodnia, ulice i trotuary warszawskie oślizgły, domy wyglądały ponuro i brudno. Nad żywą, ruchomą falą ludzką, która od wczesnego ranku aż do nocy późnej płynie a płynie po ulicach miasta, unosiły się parasole, przemokli doróżkarze kurczyli się na kozłach, posłańcy kryli się pod ścianami domów i w bramach.
Wieczór już zapadł, na ulicach płonęły latarnie, a z okien i wystaw sklepowych biło światło.
W lekkim dość paltocie, w czapce studenckiej, przez Krakowskie Przedmieście śpieszył Czesław. Szedł bardzo szybko wymijając zręcznie przechodniów. Doszedłszy do Kopernika zwrócił na lewo, przeszedł przez Aleksandryę, a potem dołem na Tamkę i zatrzymał się przed jednym z domów, niedaleko Dobrej ulicy.
Spojrzał na zegarek, była akurat siódma. Jednocześnie prawie z bramy wybiegła młoda osoba w okryciu, z pod którego żałobną czarną suknię było widać. Od kapelusza długi welon czarny spływał po jej ramionach.
— Właśnie w tej chwili przyszedłem — rzekł Czesław, podając rękę siostrze i osłaniając ją parasolem od deszczu...
— Wiedziałam że przyjdziesz i sama nie wiem jak ci mam dziękować... Tego jeszcze tylko brakowało, abyś przy twoich zajęciach, musiał tracić czas na odprowadzanie mnie do domu... ale cóż zrobię? cóż zrobię? powiedz sam mój drogi. Na doróżkę mnie nie stać. Nie zarabiam jeszcze nic, a porzucać pracy rozpoczętej nie sposób.
— Nie dziękuj moja Stasiu. Do mnie należy opiekować się tobą, bądź spokojna, codzień przyjdę po ciebie.
— Dotychczas wracałam i zawsze jakoś szczęśliwie... szłam szybko do samego domu, czasem dla pośpiechu w omnibus siadłam, ale od wczorajszego spotkania...
— Biedna! drżysz na samo wspomnienie...
— Wierz mi, że z oburzenia tylko...
— Bezczelny!... już ja z nim zrobię obrachunek, żebym go tylko spotkał...
— Ah, daj pokój, proszę cię na wszystko...
— Bronisz go?
— Nie, ale mojem zdaniem, najlepiej unikać. Mściłby się, szkodziłby ci, a wiesz, że ma stosunki i jak zechce może dużo złego zrobić.
— On mnie?! Cóż on mi zrobić może?! Ja się jego stosunków ani wpływów nie lękam; nie popełniłem też nic takiego czegobym się wstydzić potrzebował, że zaś ręka mnie świerzbi, i że pragnąłbym dać mu porządną nauczkę, to nic dziwnego; każda podłość oburza mnie, a uczuć moich ukrywać nie umiem.
— Ty go nigdy nie lubiłeś — szepnęła Stasia, — nie lubiłeś go i wtedy jeszcze, za życia ojca, gdy bywał u nas, a kiedy się o moją rękę oświadczył i przyjęty został, nie umiałeś ukryć swego niezadowolenia. Pamiętam to bardzo dobrze, jak dziś. Wszyscy winszowali mi, ty jeden tylko milczałeś, a kiedym się zapytała dla czego, odrzekłeś, że nie masz najmniejszego powodu do radości. Chyba nie potrzebuję opowiadać, jak mi to było przykro.
— Nie lubiłem go nigdy, masz słuszność. Od pierwszego spotkania uczułem dla niego szczególną niechęć.
— Czy miałeś do tego powody?
— Nie i to mnie najbardziej gniewało. Nieraz wyrzucałem sobie nawet, dlaczego żywię nienawiść dla człowieka, którego właściwie mówiąc, nie znam prawie. Rozsądek walczył we mnie z jakiemś nieokreślonem, nieujętem przeczuciem i zwycięztwo pozostało po stronie przeczucia. Niedługi też czas przekonał, że po stronie przeczucia była także słuszność.
Stasia westchnęła.
— W chwili — mówił dalej Czesław, — w chwili w której odebrałem ów list pamiętny, chciałem go szukać, wyzwać, bić się z nim! Szumiało mi w głowie, myśli zebrać nie mogłem. Gdyby wówczas był stanął na mojej drodze, nie wiem coby się stało... Wyszedłem na ulicę, chodziłem, usiłowałem umysł do równowagi przywrócić. Nie przyszło mi to z łatwością, jednak używszy całej siły woli, zacząłem zastanawiać się nad owym faktem zimno, krytycznie. Pomyślałem o naszej biednej matce i o tobie. Gdybym się z nim bił, całe miasto dowiedziałoby się o tem, a nie chciałem żeby cię wymieniano jako bohaterkę awantury. Tak zwana opinia nie wchodzi w przyczyny, nie bada po czyjej stronie słuszność, lecz dowiaduje się o faktach i tłomaczy je po swojemu, a najczęściej fałszywie. Zastanowiwszy się, uznałem, że najwymowniejszą odpowiedzią na jego list będzie milczenie i ty zgodziłaś się na to samo... Biedne dziecko! ileż mnie kosztowało opowiedzenie ci tego co zaszło! Wyrazy więzły mi w gardle... dusiłem się niemi.
— Jednak wysłuchałam relacyi twojej spokojnie i potrafiłam przenieść to...
— Istotnie podziwiałem cię, podziwiałem tembardziej, że byłem przygotowany na wybuch płaczu, na sceny rozpaczy i żalu. Przekonałem się wszakże, że wy kobiety umiecie znosić cierpienia.
— Może w tem właśnie siła nasza jest... Nie kryję przed tobą mój drogi, żem przeżyła chwile okropne, ale na szczęście w samem cierpieniu znajdowało się i lekarstwo zarazem.
— Jakto?
— Ciężki zawód łączył się z rozczarowaniem, żal z pogardą dla tego, który stał się jego przyczyną, że więc przeniosłam ten cios, to ściśle biorąc zasługa niewielka. Po kilku miesiącach uspokoiłam się zupełnie, zapomniałam i gdyby nie spotkanie wczorajsze...
— Czy on co mówił do ciebie? Opowiedz mi szczegółowo, bo dziś rano, kiedyś mnie prosiła, żebym cię odprowadzić przyszedł, nie było czasu na rozmowę. Czego on właściwie chciał od ciebie? Co go ośmieliło do wszczynania rozmowy?
— O! nie przypuszczaj tylko, że ja! Kiedy wyszłam z pracowni, była już godzina siódma, jak dziś. Zastawiając się parasolem od deszczu, usłyszałam wymówione moje imię: panno Stanisławo! panno Stanisławo! Obejrzałam się, to był on. Doznałam dziwnego wrażenia, zupełnie jak gdybym nastąpiła na węża... Spojrzałam na niego, nie odpowiadając na ukłon i szłam dalej. On dążył za mną wciąż. Mówił, że chce się usprawiedliwić, wytłómaczyć, uzyskać przebaczenie, deklamował, że bez tego przebaczenia żyć nie może, że nie jest w stanie walczyć z sobą dłużej.
— Nędzny blagier!
— Naturalnie, milczałam i przyśpieszyłam kroku. On wciąż swoje powtarzał, mówił o uczuciu, które nie wygasło w nim dotąd.
— Musiał mu ktoś powiedzieć o owej sukcesyi spodziewanej, którą się nasza mama tak słodko łudzi.
— Może być. Nareszcie, nie otrzymawszy odemnie odpowiedzi, oświadczył, że codzień będzie mnie spotykał, że będzie się znajdował zawsze na mojej drodze, aż dotąd, dopóki nie otrzyma...
— Czego?
— Przebaczenia.
— Jakimże sposobem pozbyłaś się nareszcie tego nieproszonego towarzysza?
— Widząc, że nie myśli odejść, weszłam do sklepu. Zażądałam igieł i różnych drobiazgów. Wybierałam dość długo, a on oczekiwał przed sklepem. Widziałam to doskonale. Zabawiwszy w sklepie z kwadrans, wyszłam, na szczęście przejeżdżała próżna dorożka, wskoczyłam w nią i kazałam się zawieść do domu. Pan Kazimierz został na ulicy i, jak się zdaje, zaniechał dalszej pogoni.
— Bardzoby mądrze zrobił — rzekł Czesław — i więcej od niego nie żądam. Pomiędzy nim a nami wszystko skończone.
Stasi zdawało się, że po drugiej stronie ulicy dostrzegła swego byłego narzeczonego.
Istotnie był to on. W naciśniętym na same oczy kapeluszu, z brodą wsuniętą w podniesiony kołnierz od paltota, przechadzał się po trotuarze, widocznie oczekując na kogoś.
Dostrzegłszy Stasię idącą w towarzystwie brata, skinął na dorożkę, wsiadł w nią i pojechał, zrozumiawszy, że oczekiwanie jego dzisiejsze będzie bezowocne.
Rozmawiając o swoich smutkach i kłopotach, brat i siostra doszli do domu na Ogrodowej.
W bramie spotkał ich jegomość już nie młody, dosyć otyły, szpakowaty, ubrany dosyć pretensyonalnie, z wąsami i bródką uczernioną, w niebieskich okularach na nosie.
Był to właściciel domu.
— Ah! dobry wieczór — zawołał — co za szczególne zdarzenie! Właśnie chciałem wstąpić do państwa, ale nie wiedziałem czy państwo jesteście w domu i czy moje wejście nie zrobi subiekcyi pani radczyni, która jak słyszę jest cierpiąca.
— Zdaje się — rzekła Stasia — że do pierwszego mamy jeszcze dwa dni.
— Mówi pani jak kalendarz, akurat dwa dni. Sądzicie państwo naturalnie, że przychodzę upominać się o komorne.
— Takby się zdawało — rzekł Czesław.
— Istotnie, czegóż by mógł chcieć od lokatora właściciel domu, kamienicznik! Po co by przychodził? a jednak niekiedy kamienicznicy miewają i inne interesa do lokatorów. Zdarza się naprzykład, że radziby wiedzieć czy piece nie dymią, czy okna dobrze pasują i czy wogóle nie potrzeba jakiej reparacyi w lokalu.
— O, dziękujemy stokrotnie, mieszkanko nasze jest prześliczne i zupełnie dobre.
— Nie o to idzie, proszę pani, ja wiem, że kto nie jest bardzo wymagający, temu wszystko się dobrem wydaje.
— Więc o reparacyę chciał pan zapytać?
— Nie, pani, o co innego. Wszak mama pani jest chora?
— Tak, niestety.
— Chodzić po schodach jej trudno?
— Rzeczywiście.
— Świeższe powietrze jest dla niej pożądane, jak zwykle dla osoby chorej, nieprawdaż?
— Tak, tak, panie.
— Otóż chciałem zaproponować państwu zmianę lokalu.
— To znaczy — rzekł Czesław — że nam pan mieszkanie wymawia; szkoda, przyzwyczailiśmy się, ale trudno, jak trzeba to wyprowadzimy się ztąd, od kiedyż to?
— Co też pan mówi!? Przeciwnie, ja chcę państwa jak najdłużej zatrzymać, proponuję tylko zmianę lokalu. Mam tu w oficynie na dole śliczne trzy pokoiki, suche, ciepłe, widne, okna wychodzą na ogród... dla pani radczyni będzie to idealne mieszkanko.
— Zdaje mi się, że pan sam je teraz zajmuje.
— Tak jest, ale chciałbym przenieść się na drugie piętro.
— Dlaczego?
— Proszę pani, mam w tem swoje widoki. Po prostu oto dla zdrowia. Czuję żem trochę ociężał, a jak kilkanaście razy dziennie będę musiał wchodzić na drugie piętro i z powrotem, to taka agitacya wybornie mi posłuży. Jestem o tem najmocniej przekonany. Jakże więc, przystaniemy na zmianę?
— Jak ty myślisz, Czesiu? — zapytała Stasia.
— Możnaby przystać, bez żadnego namysłu — odrzekł — ale uważasz, tamto mieszkanie na dole jest znacznie większe niż nasze i zapewne o wiele droższe, a my — dodał zwracając się już wprost do gospodarza — my, panie szanowny, nie kryjemy się z tem, że nie jesteśmy zamożni...
— Czyż to wstyd? kochany panie, czyż to wstyd? Człowiek młody nie może być zresztą niezamożny, bo przed nim cały świat otwarty, a pani naprzykład — rzekł patrząc na Stasię — może jeszcze znaleźć nietylko zamożność ale los, szczęście.
— Ah, nie mówmy o tem!
— Jak nie mówmy to nie mówmy. Ja tylko proponuję... proponuję zmianę lokalu, płacić państwo będą tyle co i teraz.
— Przecież nie możemy narażać pana na stratę.
— Jakaż strata?!
— No przecie.
— Niech pani obliczy. Ja sam sobie za komorne nie płacę, a od państwa biorę. Mieszkania dla siebie potrzebuję, a czy mieszkać będę na dole czy na piętrze, to mi dochodu ani o jeden grosz nie umniejszy. Nieprawdaż?
— Zapewne, ale zawsze...
— Ja proponuję i proponuję ze szczerej życzliwości. Chociaż nie osobiście, ale ze słyszenia znam państwa oddawna.
— A to zkąd?
— Nieboszczykowi panu radcy, mój brat stryjeczny zawdzięcza to, że obecnie ma doskonałą posadę i pewny kawał chleba. Tylokrotnie mi mówił o państwu, a zawsze z uwielbieniem szczerem i wdzięcznością. Chociażbym więc nawet zrobił państwu jakąś dogodność, to byłaby tylko z mej strony słaba oznaka pamięci i wdzięczności za brata. — Niechże się państwo nie skrupulizują i przyjmą moją propozycyę.
— Trzebaby z mamą pomówić.
— Słusznie, bardzo słusznie, trzeba pomówić z mamą; niechże państwo pomówią, a ja w niedzielę koło południa wstąpię do państwa i dowiem się o rezultacie. Wszak zastanę państwa?
— Owszem, będziemy.
— Doskonale więc. Przyjdę punktualnie o godzinie dwunastej, a teraz nie zatrzymuję, pani radczyni oczekuje państwa zapewne. Moje uszanowanie, do nóżek upadam!
Czesław ze Stasią wbiegli szybko na górę i opowiedzieli matce scenę z gospodarzem.
— Ależ brać, brać, bez żadnego namysłu — rzekła radczyni. — Sami widzicie, że jest nam tutaj ciasno. Czesław cierpi największą niewygodę.
— O to, moja mamo, najmniejsza.
— A jak się gość trafi, to nie ma go gdzie przyjąć.
— Zkąd u nas goście? kochana mateczko, od chwili śmierci ojca nikt do nas nie zajrzał.
— Otóż mylicie się, bo dziś miałam wizytę. Właśnie podczas nieobecności waszej, była pani Ewelina z córeczką.
— Ona?!
— A tak. Cóż cię to dziwi? Przyjechała karetą, przysłała służącego dowiedzieć się czy jestem i potem przyszła tu do mnie na górę. Dopytywała się bardzo serdecznie o moje zdrowie, o was, a szcególniej o Czesława, pytała kiedy kursa skończysz? Powiedziałam, że na przyszły rok. To ślicznie, zawołała, to bardzo ślicznie! mąż mój będzie mógł dać panu Czesławowi korzystną posadę w cukrowni, teraz poszukują młodych ludzi z wyższą kwalifikacyą naukową.
— Ależ mamo! — zawołał Czesław — ludzi z wyższą kwalifikacyą są całe setki w Warszawie; biedacy muszą dawać lekcye, gdyż inaczej pomarliby z głodu.
— Ah! moje dziecko, nie sprzeczaj się. Skoro pani Ewelina powiada, że poszukują, to poszukują — wyraźnie mi to powiedziała. I nie myśl, że tylko ona jedna tak mówi. Zaraz po jej odejściu przyjechała pani Szulc, wiesz przecie, ta co bywała u nas tak często.
— Wiem, wiem.
— Jej mąż jest teraz bardzo ważną figurą w zarządzie drogi żelaznej i szczerze żałuje, że jesteś jeszcze na kursach, ponieważ wziąłby cię zaraz na kolej.
— Zkąd taka nagła czułość? Nie rozumiem doprawdy, jestem jak na niemieckiem kazaniu.
— Szczególny z ciebie chłopak, mój Czesiu. Zkąd czułość? Dziwne doprawdy pytanie. Tu nie jest żadna czułość, tylko stosunki, stosunki nasze dawne, moje dziecko. Twój ojciec robił ludziom tyle dogodności, więc teraz ludzie nam robią. Cóż się dziwić? kiedy nietylko ludzie z towarzystwa, ale nawet taki Fichtencwajg czuł się w obowiązku.
— Czyż i on był tutaj?
— A był.
— Czegóż chciał od mamy?
— Przyszedł dowiedzieć się o moje zdrowie i pytał czy mi nie potrzeba pieniędzy. Ofiarował mi kilkaset rubli na pół roku na bardzo mały procent.
— I mama wzięła od niego?
— Naturalnie, że wzięłam... dlaczegóż nie miałam wziąć?
— A zkąd oddamy?
— O! niech was o to głowa nie boli. Nie ztąd to zowąd, zawsze się znajdzie. W każdym razie Fichtencwajg jest bardzo poczciwy. Gadają na żydów, piszą na nich, a jednak...
— Zapewne darmo nie pożyczył mamie tych pieniędzy.
— No, nie.
— A widzi mama!
— Cóż chcecie, przecież to jego chleb. On z tego żyje.
— Co mama myśli zrobić z temi pieniędzmi? — zapytał Czesław.
— Meble chcę kupić. Cóż patrzycie na mnie z takiem zdumieniem, wszak nie mówię od rzeczy...
— Dotychczas mama nie miała tego zamiaru — odezwała się panna Stanisława nieśmiało — i to właśnie cokolwiek nas zdziwiło.
— Szczególna rzecz, jak wy nie pojmujecie najpierwszych potrzeb życia! to trudno, proszę was, kto z ludźmi chce żyć, musi po ludzku mieszkać przedewszystkiem. Jak cię widzą, tak cię piszą, tembardziej teraz gdy mamy zająć obszerniejsze mieszkanie...
— Kto u nas bywa, moja mamo!
— O! bywają ludzie i bywać będą. Przyjdzie pani Ewelina z córką, pani Szulc, na czemże je posadzę? Czy na tych wypłowiałych stołkach może? Nie, moje dzieci, na żaden sposób... tego mi zabronić nie możecie.
— Ależ, droga mamo — odezwała się Stasia — ani ja, ani Czesław nie śmielibyśmy nigdy krępować woli mamy. Tak mama zrobi jak jej się podoba.
— Jeszcze jedno, moja Stasiu.
— Co mama każe?
— Ponieważ pani Ewelina z córką będzie odwiedzała nas częściej i ponieważ, jak widzę, odnowimy wszystkie dawniejsze stosunki, więc obecność twoja w domu jest konieczna. Prosiłabym cię więc, żebyś dała za wygranę tym lekcyom, za któremi cały dzień się uganiasz. Panna z towarzystwa powinna siedzieć w domu dopóki za mąż nie pójdzie. Bardzo też proszę cię o to. Teraz idźcie już spać, ja również potrzebuję wypoczynku, głowa mnie rozbolała. Myślałam i myślałam jaki kolor mebli będzie najodpowiedniejszy i nie mogłam się zdecydować. Może ranek lepsze myśli przyniesie.
Po odejścia matki, Stasia zapytała brata.
— W cóż się obrócą teraz nasze usiłowania i zamiary?




IV.

Pan inżynier miał zwyczaj drzemać po obiedzie całą godzinę.
Wypiwszy czarną kawę zapalał cygaro, brał gazetę, którą mu akurat o tej porze z poczty przynoszono, i położywszy się w swym gabinecie na wygodnej, szerokiej otomanie, czytał, dopóki genialny wynalazek Gutenberga nie skleił mu powiek.
Aczkolwiek mieszkanie było obszerne, jednak podczas poobiedniej drzemki pana inżyniera nikt odezwać się nie śmiał. Pani Janina chodziła na paluszkach, dzieciom nie było wolno ust otworzyć, a gdy które przekroczyło ten zakaz, natychmiast wypędzane zostawało bądź na podwórze, bądź do kuchni, stosownie do pory roku i do pogody.
Pewnego dnia pan inżynier bardziej potrzebował poobiedniego spoczynku niż kiedyindziej.
Złożyło się na to kilka przyczyn.
Przedewszystkiem był bardzo spracowany. Trzeba zdarzenia, że coś się na linii popsuło i pan inżynier sam, osobiście, musiał pojechać to oglądać, aż na czwartą wiorstę. Przebyć taką drogę, tam i z powrotem na drezynie, to nie są żarty, tembardziej, że przez cały czas padał drobny deszczyk.
Powróciwszy z tej wycieczki, pan inżynier zabrał się do obiadu, który mu wyjątkowo smakował i bardziej jeszcze usposobił do snu.
Ległszy na sofie, byłby odrazu usnął, ale chciał dokończyć cygara i z przyzwyczajenia rzucił okiem na gazetę.
Gdy wziął ją do ręki, stała się rzecz nadzwyczajna. Zamiast przymykać oczy, pan inżynier coraz je szerzej otwierał, zamiast przycisnąć głowę do poduszki, podnosił się zwolna, podnosił, aż wreszcie wstał, przeszedł do okna i tu odczytał gazetę powtórnie.
Potem zadzwonił.
Zbiegła się cała służba zaalarmowana dzwonieniem o tak niezwykłej porze. Przybiegła i sama pani Janina przerażona, przypuszczała albowiem, że drogi jej małżonek nagle zasłabł i potrzebuje pomocy.
— Czegożeście zlecieli się tutaj?! — krzyknął opryskliwie.
— Sądziłam żeś zasłabł, mój kochany, po takiem zmęczeniu, ja ci zawsze powiadam, że ty za wiele pracujesz, Adolfie. Cóż ci potrzeba? dlaczegoś dzwonił?
— Każ mi dać jeszcze czarnej kawy i przyjdź, mam ci parę słów powiedzieć.
— Spać nie będziesz?
— Nie.
— Dla czego? po takiem zmęczeniu.
— Nie... nie... nie mogę... Proszę cię tylko, żeby kawa była gorąca i każ podać cognac, ten, co niedawno przywieziony z Warszawy.
To powiedziawszy, pan inżynier zaczął się przechadzać po pokoju wielkiemi krokami, głaszcząc brodę i poświstując półgłosem motyw z jakiejś opery.
W kilka chwil później gorąca kawa stała już na stoliku, a pani Janina zatrzymała się na środku pokoju, nie wiedząc czy wyjść i zostawić małżonka w samotności, czy też zostać i słuchać zapowiedzianych zwierzeń.
— Może ja ci przeszkadzam? — zapytała.
— Nie, owszem, proszę cię usiądź.
Pani Janina zajęła fotelik przy oknie.
— Powiedz mi, proszę cię — rzekł głaszcząc brodę — czy nie miałaś listu od matki?
— Nie.
— Ani od siostry?
— Stasia pisała przed dwoma tygodniami, donosząc, że mama chora.
— To wiem, idzie mi jednak głównie o późniejsze wiadomości, o ostatnie wiadomości od matki. Więc powiadasz, że nie miałaś ani depeszy, ani listu... nic? przeczytaj-no to...
Pani Janina rzuciła okiem na zakreśloną wiadomostkę i przeczytała następujące wyrazy: „Uśmiech losu. Niedawno umarł w Paryżu, zamieszkały tam od dość dawna zamożny przemysłowiec i pozostawił po sobie znaczny, podobno kilka milionów franków wynoszący majątek. Z. był kawalerem i umarł bez testamentu, cała jego fortuna przechodzi zatem na państwa L. mieszkańców Warszawy. Reporterowi naszemu udało się zebrać kilka szczegółów dotyczących tych wybrańców fortuny. Rodzina składa się z matki, oraz dwojga dzieci: syna i córki. Niedawno zmarł ich ojciec i pozostawił wdowę i sieroty w opłakanem położeniu materyalnem. Syn, student uniwersytetu, zarabia na życie lekcyami, córka pracuje podobno igiełką, czy też daje lekcye za bardzo marne wynagrodzenie. Trzeba przyznać, że tym razem fortuna uśmiechnęła się w samą porę.“
— Cóż myślisz o tem? — zapytał pan inżynier.
— Nie wiem doprawdy. Z opisu możnaby mniemać, że istotnie jest mowa o naszej mamie, Czesławie i Stasi, ale zkądżeby taka sukcesya? To musi być co innego, albo podobieństwo sytuacyi i początkowych liter nazwiska, albo poprostu plotka nieuzasadniona, wymysł może. W każdym razie rzecz ciekawa.
— Moja Janinko, każ mi przygotować walizkę. Pojadę do Warszawy.
— Dziś!
— Najbliższy pociąg odchodzi za dwie godziny.
— Dowiesz się więc.
— O! nie sądź znowu, że dla sprawdzenia tej pogłoski jadę, także miałbym po co? Wyjeżdżam, ponieważ miałem od kilku dni ten zamiar.
— Nie wspomniałeś nic.
— Moja kochana, mając tyle interesów co ja, nie sposób wspominać o każdym, tembardziej, że to do niczego nie prowadzi. Jeżeli chcesz napisać kilka słów do matki lub siostry, to racz się pośpieszyć.
— Owszem, napiszę zaraz. Czy będziesz sam u mamy? — zapytała nieśmiało.
— Naturalnie, że będę. Co prawda, wiem, że nie cieszę się szczególną sympatyą u tych państwa na Ogrodowej ulicy, ale przedewszystkiem obowiązek. Ponieważ mam obowiązek odwiedzać matkę mojej żony, odwiedzam ją więc, bez względu na to, czy mnie tam mile, czy niemile przyjmują.
Pani Janina wzięła się do pisania listu, a w dwie godziny później małżonek jej rozpierał się wygodnie w osobnym przedziale wagonu klasy pierwszej.
Pociąg pośpieszny pędził całą siłą pary, przebiegając pola i lasy i wlokąc za sobą kłęby czarnego, gryzącego dymu.
Pan inżynier przybywszy do Warszawy i przebrawszy się w hotelu, pośpieszył przedewszystkiem do teatru.
Czyniąc to, miał cel podwójny: zobaczyć sztukę, której nie znał jeszcze i dowiedzieć się od znajomych czegoś pewnego o sukcesyi, jaka na rodzinę Lubiczów spaść miała.
Człowiek bardzo wyrachowany i przezorny, lubił działać oględnie, opierając się na pewnych podstawach.
W teatrze było pełno osób, grano poraz trzeci dopiero nową sztukę rozgłośnego autora, wszystkie miejsca były zajęte.
Podczas antraktu pan inżynier wyszedł do „foyer“, w przekonaniu, że usłyszy coś o kwestyi, która go tak dalece obchodziła.
Istotnie, zaraz zbliżyło się do niego kilku znajomych.
— Ha! jak się masz! jak się masz, panie inżynierze! — zawołał otyły jegomość, kolega z kursów, — dalibóg w czepku się urodziłeś, jak to mówią! powinszować!
— O niczem nie wiem — odrzekł pan Adolf, udając zdumienie, — nie mam pojęcia na czem moje rzekome szczęście polega.
— Nie udawaj! bardzo proszę nie udawaj. Całe miasto o tem mówi, gazety piszą, a ty nie wiesz! Czy do waszego kąta żaden głos ze świata nie dochodzi?
— Jestem tak dalece zajęty służbą, że nie zwracam uwagi na to co kto mówi.
— Służbą?! to paradne doprawdy! Więc oddajesz się służbie tak gorliwie, jakbyś miał zamiar całe życie jej poświęcić?
— Całe życie?! Nie, ale dopóki nie wysłużę całkowitej emerytury...
— Słyszycie, słyszycie! To komiczne dalibóg, ten człowiek opowiada o emeryturze. Wstydziłbyś się doprawdy, panie Adolfie.
— Czego?
— No, no, nie udawaj tylko. Przecież nie sposób, żebyś mając dziś tak olbrzymi majątek, zajmował posadę, o której marzy dziesięciu przynajmniej bardzo, a bardzo potrzebujących. Dla nas nie ulega wątpliwości, że podasz się do dymisyi. Z ustąpieniem twojem otworzy się cały szereg wakansów. Nawet zobaczywszy cię tu w Warszawie pomyślałem odrazu, że nie po co innego, tylko po to przyjechałeś.
— Dziwne żądanie, szanowny kolego, bardzo dziwne.
— Owszem, mojem zdaniem naturalne. Powiem ci otwarcie, że ja przynajmniej tak dalece na to liczyłem, że wczoraj chodziłem do dyrektora, aby go prosić o twoją posadę.
— Dla siebie?
— Nie, dla jednego z moich kuzynów. Powiedziałem dyrektorowi, że jeżeli zostaniesz na kolei, to tylko chyba w charakterze członka rady zarządzającej, jako akcyonaryusz. Powiedziałem, że nosiłeś się oddawna z zamiarem opuszczenia służby. Kwestya, kto obejmie twoją posadę, rozstrzygnie się na najbliższej sesyi.
Pan inżynier zaczerwienił się po same uszy.
— To jeszcze zobaczymy — rzekł, — dotychczas nie podałem się do dymissyi.
— To czcza formalność, bez której można się obejść. Dyrektor wie, że wychodzisz, i dosyć.
— Do dyabła! — zawołał pan Adolf, — kto śmie...
Dzwonek przerwał ten wykrzyknik.
— Nie irytuj się szanowny kolego... akt się zaczyna. Trzeba zobaczyć. Po skończeniu możemy jeszcze pomówić. Czekaj na nas w kontramarkarni, pójdziemy razem na kolacyę. Przecież można się porozumieć. Tobie po tej posadzie nic, a mój kuzyn, jak tylko dostanie nominacyę, będzie mógł się ożenić, a to nie bagatelka!: dwie kamienice, folwark, naturalnie po najdłuższem życiu matki. Pytałem się lekarzy co warto jej szacowne zdrowie. Powiedzieli, że maximum dwa lata!....
Kolacya, w pierwszorzędnym handlu w blizkości teatru, była wykwintna; dysponował ją po porozumieniu się z kolegami, sam pan inżynier, wielki znawca spraw gastronomicznych. Każdy punkt programu przedyskutowany był jak należy, z zastanowieniem się i rozmysłem.
— Kto nie umie zadysponować obiadu, lub kolacyi — mówił pan Adolf, — ten ściśle mówiąc, niewiele jest wart. Wolno inżynierowi nie wiedzieć jak się stawia most, wolno prawnikowi sprawę przegrać, doktorowi chorego do grobu wpędzić, ale umieć jeść musi każdy porządny człowiek, a to nie jest rzecz łatwa.
— O nie! niełatwa — powtórzył kolega z namaszczeniem, zawiązując serwetę pod brodą. — Żywić się, karmić się, opychać potrafi lada chłop, jestto bowiem akcya właściwa zwierzęcej naturze człowieka, akcya przyrodzona niejako, ale jeść, w szlachetnem znaczeniu tego wyrazu, to sztuka, w której tylko wysoko inteligentni ludzie celują.
— Naturalnie!
— Mój Boże! — rzekł z uśmiechem pan Adolf, zabierając się do homara, — ledwie kilkanaście lat upływa od czasu, gdy będąc na kursach, jadło się chleb razowy i serdelki, a dziś...
— Tak... tak, a dziś jakaż różnica pojęć! Jużto z czystem sumieniem możemy powiedzieć, że nie traciliśmy czasu napróżno, dziś mamy już pojęcia ustalone.
— Ugruntowane, iż tak powiem, a dlaczego? Bośmy wiele przeszli, wiele przecierpieli. Ja naprzykład, ledwie, ledwie wykręciłem się od kataru żołądka. Doktor twierdził, że za dużo jadam, ale mylił się, to była wina kuchni.
— Ja proszę was, poszedłem jeszcze dalej, bo prosiłem teściowej, żeby zamieszkała przy nas. Wiecie zapewne co to jest mieć matkę żony w domu!
— Istne piekło!
— O tak, ale moja teściowa zna się wybornie na kuchni. Jak da obiad, to można zjeść go z przyjemnością. Stępkowski niech się schowa ze swoją armią kuchmistrzów. Ja tę kobietę uwielbiam podczas obiadu. O innej porze dnia nie jestem nią wcale zachwycony, ale w obiad! Daję wam słowo, że ta kobieta w obiad jest warta milion.
— To się mieniaj z Adolfem — rzekł któryś z biesiadników, — weź jego milion, a daj mu twoją teściowę.
— Propozycya godna rozwagi, nie zdaje mi się jednak, żebym na nią przystał. Miliona jeść nie będę.
— Jesteś wzorem zięciów!
— Znam się trochę na rzeczy... i nic więcej.
Gdy podano szampana, rozmowa ożywiła się jeszcze bardziej. Wszyscy pana Adolfa ściskali, całowali winszując sukcesyi, on natomiast przyrzekł, że jak tylko miliony odbierze, wnet się poda do dymisyi i sam dołoży wszelkich starań, żeby kuzyn kochanego kolegi tę posadę objął.
— Ale — mówił, — znacie mnie, że lubię porządek, że poniekąd uważany jestem nawet za pedanta.
— Więc cóż! przeliczysz swoje skarby z pedantyczną ścisłością i dosyć.
— Nie o to idzie, moi drodzy; tylko uprzedzam was, że podam się do dymisyi nie jutro, ani nie za tydzień, lecz w dniu, w którym owe miliony odbiorę.
— Formalista jesteś?
— Nie, moi kochani, od tego nie odstąpię. Ja za worek, wy za dworek, taka jest moja zasada. Zresztą, czy wy myślicie, że ja wierzę w jakieś tam zagadkowe sukcesye, albo że o nie dbam!
— On nie dba! Wybacz panie Adolfie, ale nie przypuszczam, żeby się znalazł naiwny, któryby ci uwierzył.
— Naturalnie! naturalnie.
— Nie wierzycie? Jak wam się podoba, ja wszakże trwam przy swojem i powiadam, że ani wierzę, ani dbam. Obchodzi mnie cała ta historya tyle, co przeszłoroczny mróz.
— To się zrzecz na naszą korzyść.
— I tego nie zrobię. Nie dbam, ale za okno nie wyrzucę, taka już moja zasada, a ja przedewszystkiem jestem człowiek zasad.
Po kolacyi pan inżynier udał się do hotelu na spoczynek. Aczkolwiek o sukcesyę nie dbał, jednak myśl o niej spać mu nie pozwoliła. Do samego rana prawie usnąć nie mógł, rozmyślał, zastanawiał się, dopóki zmęczenie nie wzięło góry nad podnieconym i rozgorączkowanym nieco umysłem.
Gdy się przebudził, była już godzina jedenasta. Ubrał się pośpiesznie i wyszedł na miasto. Był w kilku redakcyach w celu zebrania pożądanych informacyj, następnie udał się do jednego ze znakomitszych prawników, a następnie, zjadłszy doskonały obiad, kazał się zawieźć na Ogrodową.
Pani radczyni powitała go z okrzykiem radości.
— Czy słyszałeś Adolfie — zawołała zaraz na wstępie — czy słyszałeś o naszem szczęściu?
Udał że nie wie o niczem.
— Chyba na loteryi mama wygrała — rzekł.
— Ależ gdzie tam! Niepodobna, żebyś nie wiedział, całe miasto o tem tylko mówi, po gazetach piszą. U nas drzwi nie zamykają się, odbieram ze wszystkich stron powinszowania, a prócz tego zgłaszają się ciągle różni panowie, z propozycyami nabycia domów, dóbr lub korzystnych bardzo interesów. Poczciwy Fichtencwajg, który mi w najkrytyczniejszej chwili kilkaset rubli pożyczył, zgłaszał się także z propozycyą założenia olbrzymiego lombardu. Powiada że to jest bardzo a bardzo zyskowny interes, że można w przeciągu kilku lat podwoić kapitał. Fichtencwajg żąda na początek stu tysięcy rubli i chce wszystkie kłopoty prowadzenia lombardu wziąć na siebie, tak że my bez żadnego zachodu zbieralibyśmy tylko zyski. Nie masz wyobrażenia, jakie to poczciwe żydzisko! Jak sądzisz Adolfie, zdecydować się na ten lombard? czy może lepiej majątek kupić?
Zamiast odpowiedzi pan Adolf powoli i z wielką powagą zaczął wypytywać się o szczegóły dotyczące owego spadku, a zebrawszy wszystkie wiadomości jakie mu były potrzebne, zabierał się do odejścia.
— Zostań, zostań — mówiła radczyni — wieczór, tylko patrzyć jak dzieci nadejdą. Będziesz mi nawet potrzebny, bo nie wyobrażasz sobie jaki z niemi mam kłopot.
— Cóż takiego?
— Czesław...
— O, przepraszam mamę, ale co się tyczy pana Czesława...
— Posłuchaj-że przynajmniej o co idzie.
— Słucham, ale z góry zastrzegam, że w nic się wdawać nie będę; naraziłbym się tylko na nieprzyjemność.
— Uprzedzasz się niesłusznie.
— Już ja wiem, co mówię.
— Otóż Czesław zabija się lekcyami, pracuje od rana do nocy; wprawdzie zarabia, stosunkowo zarabia nawet dużo, ale czyż dziś potrzebuje zarobku kosztem zdrowia?
— Upór, wygórowana ambicya! Ja zawsze mówię, że ten chłopak nie zajdzie daleko. Nie ma języka, którymby można do niego przemówić. A propos, jakież wrażenie zrobiła na nim wiadomość o sukcesyi?
— Wzrusza ramionami i śmieje się.
— Śmieje się?
— Tak, powiedział do mnie, że kto ma mniej złudzeń, tem mniej rozczarowań go czeka i stanowczo w nadspodziewane łaski fortuny nie wierzy.
— Czy opiera to na jakich podstawach?
— Jakto?
— No, może ma jakie wiadomości, może zasięgał informacyi, pytał się kogo?
— Ale gdzież tam, powiada że nie wierzy i dość na tem.
— Rzecz szczególna — mruknął pan inżynier półgłosem, — bo ten chłopak pomimo swoich wad zdradzał niekiedy wcale poważne usposobienie.
— Zresztą mniejsza o niego. Jest to chłopak samodzielny i energiczny. Niech sobie robi co chce, ale dla czego mi Stasię buntuje?
— Stasię?
— Tak jest. Co ja już łez wylałam, ile nocy niespanych przepędziłam z tego powodu. Wyobraź to sobie Adolfie, że Stasia całe dnie przepędza po za domem, daje, proszę cię, jakieś lekcye!
— Teraz to już zupełnie zbyteczne.
— I ja to mówię, ale Stasia ani chce słuchać. Powiada, że zrobiła zobowiązanie na rok cały i że nie może naruszyć umowy.
— To głupstwo! Ktoby się takiemi drobnostkami krępował. Kazać Stasi żeby nie chodziła na lekcye i dosyć. Dziwię się, że mama robi z tem jakieś ceremonie.
W tej chwili Czesław z siostrą weszli do pokoju.
— Adolf — zawołała Stasia. — Czy nie przywiozłeś listu od Janinki?
— Owszem, przywiozłem, oddałem mamie.
— Muszę go zaraz przeczytać.
Czesław skłonił się i milcząc podał rękę panu inżynierowi.
— Niespodziewany gość — rzekła Stasia.
— Istotnie, nie miałem zamiaru być w Warszawie — odrzekł pan Adolf — przyjechałem przypadkiem w interesie służbowym.
— Spadkowym raczej — wtrącił Czesław.
— Nie wiedziałem nic o żadnym spadku, mama dopiero...
— Szczególne poczty macie na prowincyi. Zapewne gazety z przed tygodnia jeszcze nie nadeszły.
— Czy nadeszły, czy nie, jest to rzecz podrzędna... nie każdy zresztą ma tyle wolnego czasu, żeby mógł czytać wszystkie dzienniki od deski do deski... Przyjechałem odwiedzić matkę mojej żony i rodzeństwo; jest to obowiązek, który ani z gazetami wogóle, ani z tem co się w nich znajdować może, nie ma żadnej styczności.
— Obowiązek, zapewne...
— A naturalnie, każdy człowiek powinien spełniać swoje obowiązki, nic więcej, tylko obowiązki. Wszelkie tak zwane poświęcenia się, ofiary, są zupełnie zbyteczne. Niech tylko każdy pełni co do niego należy, a świat będzie zupełnie inaczej wyglądał jak teraz.
Czesław słuchał tej deklamacyi z ironicznym uśmiechem na ustach. Stasia zaczęła się krzątać koło kredensu, jedna tylko radczyni podtrzymywała rozmowę.
— Tak, tak, masz racyę, kochany Adolfie — rzekła.
— Ja zawsze mam racyę, szkoda tylko, że nie każdy to rozumie; obowiązek, widzi mama, to jest grunt i podstawa wszystkiego, obowiązek to jest...
— Proszę państwa na herbatę — zawołała Stasia.
— Chodźmy — rzekł Czesław — przecież to także obowiązek...
— Mam do ciebie, moja Stasiu, prośbę — rzekł pan inżynier, zajmując miejsce przy stole.
— Prośbę? do mnie?
— Tak jest... prośbę w imieniu Janinki. Kiedym odjeżdżał, Janinka poleciła mi, abym mamę i ciebie zaprosił na parę tygodni do nas. Dobrze byłoby odetchnąć trochę po warszawskim zaduchu. Wprawdzie, że nie jest teraz lato, ale bądź co bądź, u nas na prowincyi czas o każdej porze dość przyjemnie przechodzi. Żyjemy z ludźmi, wiele osób bywa u nas...
— O! to mnie najmniej interesuje.
— Dla czego? — wtrąciła matka — młoda osoba nie powinna unikać towarzystwa.
— Zwłaszcza takiego, jakie u nas się zbiera — rzekł pan inżynier. — Mogłabyś zrobić doskonałą partyę.
— Ja o tem myśleć nie chcę.
— Dziecko jesteś — odezwała się radczyni — co do mnie, przyjmuję z całą gotowością zaproszenie Adolfa. Doprawdy stęskniłam się już do Janinki i do wnuczków. Kiedyż moglibyśmy wyjechać?
— Jak mamie dogodniej, ale im prędzej tem lepiej. Ja mogę zabawić w Warszawie jeszcze dzień jeden, dwa najwyżej, dłużej nie, a chciałbym żebyśmy pojechali razem.
— Dzień, dwa... no, to będzie dość czasu do pomyślenia o naszych toaletach. Musimy, Stasiu, jutro od samego rana wyjść na miasto... żeby jaknajśpieszniej pozałatwiać sprawunki, nie sposób bo trzymać tu długo Adolfa, on ma tyle zatrudnienia, tyle obowiązków na głowie!
Pani radczyni tak była zajęta projektami wyjazdu, że nie spostrzegła, iż Stasia zmieszała się bardzo i pobladła. Nie uszło to jednak uwagi pana inżyniera.
— Co tobie jest, Stasiu? — zapytał.
— To nic — odrzekła, — bagatelka. Głowa trochę boli... przepraszam mamę, pójdę położę się na chwilę.
— Może ci zanieść herbatę? — spytał Czesław i nie czekając na odpowiedź, wyszedł za siostrą.
— Widzi mama — rzekł z uśmiechem pan inżynier, — na jaki dobry pomysł wpadłem.
— To jest...
— Mówię, że wpadłem na dobry pomysł, zapraszając do siebie mamę i Stasię. Kwestya owych lekcyj, która tak bardzo mamę niepokoi, zostanie odrazu rozwiązana. Stasia wyjeżdża i lekcye się kończą.
— To prawda! ileż wdzięczności winna ci jestem Adolfie!
— Mnie się zdaje, że owe lekcye to tylko pozór, że po za niemi kryje się co innego.
— Ah! Adolfie, co też tobie przychodzi do głowy?! — rzekła radczyni z wyrzutem.
— No, już ja mam dobre oko, zapewniam mamę.
— Stasia jest tak poczciwe dziecko...
— Bez wątpienia. Ja jednak trwam przy swojem i jestem moralnie przekonany, że ona żadnych lekcyj nie daje, że mówi o nich tylko dla zamydlenia oczu mamie.
— Więc cóż robi? z czem się kryje? na miłość Boga, Adolfie powiedz, wyprowadź mnie z niepewności! Wierzyć trudno, a jednak... alboż ja wiem co myśleć?... ja słaba schorowana kobieta nie mogę chodzić za nią krok w krok... Chociaż nie! nie, to niepodobieństwo! ta dziewczyna nie mogłaby popełnić nic niewłaściwego.
— O tem też nie ma mowy, moja mamo.
— Więc cóż przypuszczasz? czego się domyślasz?
— Jasno określić tego nie potrafię, ale przeczuwam w tem wpływ i działanie pana Czesława.
— Czesia!
— Naturalnie; jakiś koncept pełen egzaltacyi, jakieś — tu uśmiechnął się szyderczo — dobijanie się stanowiska własnemi siłami. Ona zawsze była pod jego wpływem. Myślała jego myślami, widziała w nim ideał doskonałości. Czy mama nie zauważyła jak Stasia zbladła, gdy wspomniałem o wyjeździe, jak porozumiała się oczami z Czesławem, jak zaraz na zawołanie znalazł się ból głowy.
— Kiedy ona istotnie, w samej rzeczy, ulega często atakom migreny.
— Mnie tem nie zwiedzie. Ja mam dobre oko.
— Zawołam jej i wnet dowiemy się całej prawdy...
— A nie! nie trzeba. Niech mama tego nie robi, niech mama nie da nawet poznać, że się czegoś domyśla. Udawajmy, że nie wiemy o niczem. Ja zapraszam, mama ją zabiera; jedziecie ze mną i cała historya. Zostać w Warszawie sama nie może, a skoro matka decyduje się na wyjazd i chce ją zabrać z sobą, jechać musi. Tym sposobem cichutko, bez scen, bez płaczów, bez wojowania z panem Czesławem, krzyżują się wszelkie plany, a dziewczyna pójdzie tą drogą jaką iść powinna... zwłaszcza teraz, gdy nadspodziewanie staje się panną bogatą. Mając znaczny posag może doskonale wyjść zamąż...
— Uwielbiam cię, Adolfie. Ja przecież ciągle z nią jestem i niczego się nie domyślałam, ty przyjechałeś na krótko, raz spojrzałeś i wiesz więcej aniżeli ja! Otworzyłeś mi oczy, doprawdy otworzyłeś mi oczy. Gubię się w domysłach, co oni z Czesławem zamyślali zrobić, nie pojmuję.
— I o tem będziemy wiedzieli — rzekł z wielką pewnością siebie pan inżynier, — tymczasem niech nam wystarcza to przekonanie, że od chwili wyjazdu z Warszawy, panna Stanisława będzie już wyłącznie pod naszym tylko wpływem i, że nie egzaltowany student, ale my o jej losie radzić będziemy. Jak powiedziałem, u nas w domu bywa wiele osób, a pomiędzy nimi kilku ludzi bezżennych, mających stanowiska i wpływy. Nawet pomocnik dyrektora naszej drogi często mnie odwiedza i skoro zobaczy Stasię, to kto wie? Panna z takim posagiem! Trzeba zaś mamie i to wiedzieć, że ów wice-dyrektor ma ogromne stosunki, mieć takiego w rodzinie to więcej znaczy niż majątek.
— Zapewne... powiedzże mi Adolfie, czy to młody człowiek?
— Młody!? to rzecz względna, są różne pojęcia o młodości. Można być dwudziestoletnim starcem i pięćdziesięcioletnim młodzikiem.
— Ale przecież, ileż ma lat?
— Wygląda na czterdzieści kilka.
— Przystojny?
— To także rzecz względna. Trochę może za nadto poważny, sztywny, ale niekiedy ożywia się. Między nami mówiąc, jest to stary kawaler, więc też ma swoje różne dziwactwa, ale zresztą, proszę mamy, ściśle biorąc, cóż to jest młodość? Krótka chwila. Co tak zwana uroda... głupstwo, nic więcej.
— Jednak gdyby Janinka była brzydka.
— Zapewne... chociaż teraz nie zważałbym na to. Ostatecznie taki wice-dyrektor to wyjątkowa partya.
— Z tego co mówisz, nie sądzę, żeby zrobił wrażenie na Stasi.
— Niech tylko Stasia na nim wrażenie zrobi... reszta do nas należy, od czegoż my jesteśmy? Mama od siebie, Janinka od siebie, ostatecznie i ja także coś powiem. Nie sposób żeby połączonym naszym usiłowaniom nie udało się przekonać jej, a choćby nawet popłakała z początku, za to w przyszłości miałaby czem łzy ocierać.
Pani radczyni milczała.
— Zresztą — ciągnął dalej inżynier — o przymusie tu mowy niema. Ja radzę, bo uważam to sobie za obowiązek, a u mnie obowiązek przedewszystkiem. Gdyby się uparła i nie chciała, to może sobie wybrać kogo innego, prowadzę dom otwarty i przyjmuję dużo, dużo osób.
— Radziłabym odraza nie nalegać.
— Naturalnie, tego rodzaju plany należy przeprowadzać powoli. Teraz ja pójdę już spocząć. Niechże mama zachowa naszą rozmowę w tajemnicy i pozwoli mi działać.
— Stasiu! Stasiu! — zawołała pani radczyni — chodźże tu, Adolf odchodzi.
Stasia weszła. Oczy miała zaczerwienione jakby od łez.
— Cóżto moje dziecko, płakałaś? — zapytała matka.
— Zdaje się mamie.
— Widzę przecież.
— Nie, to z bólu głowy mam może oczy czerwone. Odchodzisz już Adolfie?
— Idę, spocząć muszę, gdyż jutro mam jeszcze różne rzeczy do załatwienia. Dobranoc mamie, dobranoc ci Stasiu.
Pan inżynier nie myślał wszakże spoczywać. Przyjechał do Warszawy nie po to przecież żeby spać. Na wypoczynek dość miał czasu w domu.
Jeszcze przy śniadaniu umówił się ze znajomymi, że się na kolacyę zbiorą, aby przy miłej pogawędce parę godzin przepędzić. Dla tych znajomych pan Adolf był o wiele droższym towarzyszem obecnie, aniżeli dawniej.
Otaczał go urok bogactwa, które zawsze przyciągająco działa na ludzi. W wesołem gronie biesiadników, przy kieliszku szampana, była mowa o rozmaitych projektach i wielkich przedsiębiorstwach, budowach nowych kolei żelaznych, antrepryzach, które miały spodziewaną fortunę podwoić.
Każdy niemal człowiek ujrzawszy się nagle w posiadaniu znaczniejszej sumy, lub też mając nadzieję, że w niedalekiej przyszłości mieć ją będzie, wnet uczuwa w sobie powołanie do odegrania roli wielkiego finansisty. Miliony spodziewane chce wnet podwoić, potroić.
Gdy pan inżynier w gronie wesołych towarzyszów rozprawiał szeroko na temat, co znaczą duże pieniądze w ręku człowieka genialnego, w skromnem mieszkaniu na Ogrodowej ulicy było już cicho i tylko w jednym pokoju paliło się światło.
Pani radczyni usnęła, marząc o świetnej przyszłości córki, a brat z siostrą rozmawiali szeptem, aby tego snu i tych marzeń świetnych nie przerwać.
Stasia miała w oczach łzy. Czesław uspakajał ją i pocieszał.
Na trzeci dzień, dwoma dorożkami, udano się na dworzec drogi żelaznej.
Pan inżynier skrzywił się patrząc na mnóstwo tłomoczków, jakie z sobą radczyni zabrała, ale niezadowolenia swego nie śmiał głośno objawiać.
Ulokował się z paniami w przedziale pierwszej klasy i zapaliwszy cygaro, spoglądał z góry na ów szary tłum, który z gorączkowym pośpiechem przebiega od wagonu do wagonu, szukając twardej ławki.
Gdy się rozległ głos drugiego dzwonka, do przedziału zajętego przez naszych znajomych wskoczył młody człowiek w stroju podróżnym.
Wskoczył, spojrzał na panią Lubiczową, na Stasię i wybąknąwszy „przepraszam“ wyskoczył jeszcze prędzej z wagonu.
— Czy mnie wzrok nie myli — zawołała pani radczyni — Stasiu kto był?
— To był, mateczko, pan Kazimierz — odpowiedziała Stasia...




V.

W apartamentach pana inżyniera było gwarno i ludno.
Dzieci uradowane z przyjazdu babci i cioci, które przywiozły ze sobą cały transport zabawek, pozwalały sobie krzyczeć głośniej niż zwykle. Pani Janina uwijała się, aby jaknajlepiej przyjąć matkę i siostrę, służba była w nieustannym ruchu.
Prócz tego zaczęły się przygotowania do wielkiego przyjęcia, jakie pan inżynier z okazyi dnia urodzin żony postanowił wyprawić.
— Dotychczas nie przyjmowaliśmy gości w moje urodziny — ośmieliła się zauważyć pani Janina.
— Istotnie — odrzekł — nie przyjmowaliśmy, ale w tym roku wyjątkowo przyjmujemy.
— Jeżeli sobie życzysz.
— Nietylko życzę sobie, lecz chcę. Są takie okoliczności, że muszę wydać wieczór i to taki, żeby o nim dużo mówiono.
— Jak każesz....
— Bądź więc łaskawa i zajmij się tem. Możesz się poradzić matki, ona w takich razach ma znakomite doświadczenie. Przejadali przecież wszystkie dochody.
— Adolfie!
— No, no, to nic... tak sobie tylko nawiasowa uwaga. Mówię, że matka ma w tem doświadczenie, które w danym razie bardzo się może przydać. Pomów z nią... naradź się, a ja porozpisuję listy zapraszające.
— Jak każesz...
— Pomyśl także, a raczej zajmij się tem, żeby Stasia była na ten wieczór szczególnie dobrze ubrana.
— Ah! więc to dla niej. Jakże ci mam za to dziękować, mój kochany.
— Czy dla niej, czy nie dla niej, trzeba żeby tak było i tak będzie.
— Zawsze tak bywa przecież — odpowiedziała pokornie pani Janina.
— No tak, tak, tak — rzekł łagodniej trochę, — ja wiem, że ty ostatecznie obowiązki swoje rozumiesz.
Pan inżynier zamknął się w swoim gabinecie i pisał listy zapraszające.
Zajęło mu to sporo czasu.
Przedewszystkiem zastanawiał się długo nad kwestyą kogo prosić, a wybór nie był łatwy. Spodziewana sukcesya, podniosła skalę wymagań i nie pozwoliła zapraszać tych, dla których obecnie progi domu pana inżyniera były za wysokie.
Wyjątek stanowiła młodzież niezbędna do tańców, ta wszakże zrekrutowana przeważnie ze sfer panu inżynierowi podwładnych, nie wchodziła w rachubę. Tacy tancerze na każdem większem zebraniu, liczą się do akcesoryów niezbędnych, jak muzyka, kolacya i wino.
Kilka godzin zeszło panu Adolfowi na układaniu listy zaproszonych, jakoż ukończywszy tę czynność, czuł się niezmiernie spracowanym i pragnął odpocząć.
Nie sądzono było mu wszakże zażyć miłego wywczasu, gdyż wśród kobiet, przeciwko zamierzonemu balowi powstała silna opozycya.
Pani radczyni oświadczyła, że zanim upłynie uświęcony zwyczajem termin żałoby, za nic w świecie na zabawie się nie pokaże. Stasia była tego samego zdania, a nawet pani Janina, zawsze posłuszna i bierna względem męża, tym razem ośmielona obecnością matki i siostry, postanowiła podnieść głowę i pokazać, że ma swoje zdanie.
W tym celu udała się z biciem serca do gabinetu swego małżonka i po dość długim wstępie, powoli, z ostrożnością wszelką, powiedziała o co idzie, przepraszając, że w pierwszej chwili wyszło jej to jakoś z pamięci.
Pan Adolf oburzył się na hołdowanie staroświeckim przesądom, usiłował dowieść, że żałoba jeszcze ani jednego nieboszczyka nie wskrzesiła, że smutek po stracie drogiej osoby powinien być w sercu i pamięci, nie zaś w czarnym gałganie, gniewał się, zżymał, lecz bezskutecznie; opór kobiet był nieprzełamany.
Postanowiono zatem, zamiast zabawy tańcującej, urządzić raut z muzyką, deklamacyą, kartami dla panów i wykwintnem przyjęciem.
Ta myśl przez panią radczynię rzucona, w wykonaniu natrafiła jednak na wiele przeszkód.
Niełatwo to na prowincyi urządzić jaki taki koncert, bo chociaż amatorów i dyletantów nie braknie, jednak cała mieścina dzieli się na rozmaite kółka i koterye.
Pan Adolf dość musiał się napracować, zanim zebrał komplet amatorów.
Nauczyciel muzyki, stary niemiec Innemann, ułożył bogaty program i kierował próbami.
Pani Janina z matką tak były zajęte przygotowaniami, że zostawiły Stasi zupełną swobodę, skorzystała też z niej i napisała do brata długi list, w którym spowiadała mu się ze wszystkich wrażeń swoich.
Wreszcie nadszedł dzień urodzin pani Janiny.
Już od południa woźni kolejowi, poubierani we fraki, krzątali się w kredensie, a kucharz sprowadzony umyślnie z Warszawy, z powagą i namaszczeniem zabierał się do tworzenia arcydzieł.
Pan inżynier przechadzał się po pokojach, przeglądając czy jeszcze czego nie braknie.
Wieczornym pociągiem nadjechali goście z Warszawy, ma się rozumieć sama śmietanka. Wice-dyrektor, dwóch naczelników i jeden akcyonaryusz, tęgi, otyły, o wschodnich rysach twarzy.
Pan Adolf wybiegł aż przed dom na spotkanie tak dostojnych gości i z wielką rewerencyą wprowadził ich do salonu, który wkrótce zaczął się napełniać.
Bogactwo ma dziwną moc przyciągającą; niby drobne igiełki do magnesu, lgną ludzie do niego i czoła przed niem schylają. Stasia do niedawna jeszcze biedna lokatorka skromnego mieszkanka na Ogrodowej ulicy, dziś stała się gwiazdą, ku której zwracały się wszystkie spojrzenia.
Wice-dyrektor jak mógł panował nad reumatyzmem, który go strasznie dręczył i twarz mu dokuczliwym bólem wykrzywiał; otyły akcyonaryusz opowiadał cuda o swoim synu, kształcącym się za granicą... Bo teżto i syn był osobliwy! Piękny jak Apollo, mądry, wykształcony, dowcipny, poszukiwany w towarzystwach, kolosalnie bogaty, mógłby był za granicą zrobić najświetniejszą partyę. Pewien lord angielski koniecznie chciał go mieć swoim zięciem, ale młody człowiek nie mógł przyjąć tego zaszczytu.
— A dlaczego nie mógł? — mówił akcyonaryusz do Stasi, — bo nie chciał! A dlaczego nie chciał? bo postanowił sobie, że ożeni się tylko w kraju, tylko z polką i koniecznie z warszawianką. On ma taką fanaberyę, on ma nawet przekonanie, że na całym świecie, a przecież on już zna cały świat, nie znajdzie tak miłych i pięknych kobiet jak w Warszawie. I wie pani co, on ma racyę! On się zna! to jest prawdziwy, nieodrodny mój syn! Zna się, bo i ja także się znam i gdybym ja był na jego miejscu, to słowo honoru daję! jabym zaraz potrafił zrobić taki wybór, żeby mi go cały świat powinszował.
Z radością zauważył pan Adolf, że Stasia i na panu wice-dyrektorze zrobiła wrażenie. Dygnitarz ten nadskakiwał jej, bawił opowiadaniem o odbytych podróżach, o swojem osamotnieniu w Warszawie, i bardzo oględnie dawał do zrozumienia, że mu ta samotność jest nieco przykra.
Pani radczyni była w siódmem niebie.
Od śmierci męża, od czasu w którym zwinęła dom i z wykwintnego apartamentu przeniosła się na Ogrodową, nie była jeszcze w tak licznem towarzystwie.
Widok wyfraczonych panów i wystrojonych dam, gwar rozmowy, ożywił ją i rozruszał. Zdawało się, że odmłodniała, na bladą jej twarz wybiegły rumieńce, oczy ożywiły się dawno niewidzianym w nich blaskiem.
Przypominały jej się dawne czasy. Zdaje się, że powracają znowuż, że chwile rozczarowania, goryczy, zmiany losu pierzchnęły i rozwiały się niby sen przykry, niby mgła za silniejszym wiatru podmuchem.
Znowuż widzi się na dawnem, nawet na świetniejszem niż dawne stanowisku. Córkę jej młodszą otacza rój młodzieży, wszystkie spojrzenia są na nią zwrócone.
I jakie spojrzenia!
Wice-dyrektor wzdycha; bogaty akcyonaryusz o synu swoim wciąż mówi; kilku obywateli ziemskich z historycznemi nazwiskami, wyraźnie ubiega się o względy Stasi.
Mimowoli przychodzą pani radczyni na myśl owe jakieś lekcye, Warszawa i ubogie mieszkanko na Ogrodowej ulicy. Co za dzieciństwo! To już przeszło na zawsze, przeszło, bezpowrotnie minęło i nigdy, nigdy nie wróci.
Rozlega się dźwięk fortepianu, ma być śpiew.
Wysmukła, o niezwykle pięknych rysach panienka zaczyna śpiewać. Ma głos silny i dźwięczny, włada nim umiejętnie, stary Innemann nauczyciel muzyki, promienieje dumą, bo to jego najlepsza uczenica; ale śpiewem nie zachwyca się nikt, oklask dają tylko z grzeczności, bo właściwie czemże się tu zachwycać, wszak to tylko córka zawiadowcy stacyi.
Po niej ma śpiewać panna Stanisława. Wymawiała się wszelkiemi sposobami, lecz na prośby matki i siostry musiała ustąpić. Zaśpiewała jakąś piosnkę ludową, miłym wprawdzie, lecz słabym bardzo głosem. Gdy skończyła, powstała istna burza oklasków. Wszyscy winszowali talentu, otyły akcyonaryusz wyliczył przy tej sposobności wszystkie sławniejsze śpiewaczki europejskie i przyznał, że równie pięknego głosu jeszcze w swojem życiu nie słyszał. On! taki mecenas sztuki i znawca! Wice-dyrektor powiedział pół komplementu, gdyż kaszel drugą połowę mu przerwał, a trzej wiejscy panowie nie sadząc się na dobór słów, wyrazili swój zachwyt oklaskami, które jak rotowy ogień rozległy się po sali.
Na ustach Stasi ukazał się uśmiech pełen goryczy. Oburzała ją tak wyraźna niesprawiedliwość, a gdy rozpoczął się trzeci numer programu, popis jakiegoś młodego człowieka na wiolonczeli, Stasia wymknęła się z kółka, które ją otaczało i przysiadła się do córki zawiadowcy. Rozmawiała z nią dość długo, pragnąc ciepłemi, serdecznemi słowy wynagrodzić doznaną krzywdę.
Prawie nad ranem goście opuścili dom pana Adolfa, otyły akcyonaryusz pośpieszył na kolej, aby zdążyć do Warszawy na giełdę; dla pana wice-dyrektora zaś przygotowany był zawczasu pokój, w którym miał zanocować. Pan Adolf posunął nawet uprzejmość gospodarza do tego stopnia, że umyślnie zatrzymał obecnego na raucie doktora, aby nastręczyć szanownemu gościowi sposobność zasięgnięcia porady lekarskiej, bez której mąż ten nigdy się nie obywał, przed pójściem na spoczynek.
Pan inżynier znał doskonale obyczaje swoich zwierzchników, stosował się do nich i dobrze na tem wychodził.
Doktor zapisawszy dygnitarzowi jakiś środek na uspokojenie nerwów, ostatni opuścił gościnne progi pana Adolfa...
Pani Janina dozorowała służby sprzątającej srebra, w salonie zaś została tylko pani radczyni i jej zięć.
— Winszuję ci, Adolfie — rzekła, — twój raut był świetny. Towarzystwo bardzo dystyngowane.
— A tak, moja mamo, zresztą u nas tak zawsze bywało, a teraz, naturalnie, tembardziej. Ale Stasia — dodał po chwili namysłu, — zrobiła furorę. Sam wice-dyrektor, to nie bagatela, sam wice-dyrektor!
— Czy mówił co?
— No, przecież nie mógł powiedzieć wprost co myśli. Dał mi jednak do zrozumienia, że czas mu u nas przeszedł bardzo przyjemnie i że przy pierwszej sposobności znowuż mnie odwiedzi. Uważa mama, przy pierwszej sposobności...
— Istotnie, to jest wyraz znaczący.
— Zwłaszcza, gdy wychodzi z ust człowieka, który w departamencie jest jak u siebie w domu.
— Czy być może?
— Ależ tak... stosunki ogromne, wpływy, znajomości! słowem co tylko zechce, może zrobić.
— Powierzchowność nie bardzo ujmująca.
— Powierzchowność! jest też o czem mówić! Ma on coś lepszego niż dziesięć najpiękniejszych powierzchowności, bo przedewszystkiem wysokie stanowisko, wpływ, znaczenie, a oprócz tego spory majątek. Dobra ziemskie w płockiem, udziały w kilku cukrowniach, a podobno i gotówka jest.
Pani radczyni zamyśliła się.
— Ciekawa jestem — rzekła, — jakie wrażenie zrobił na Stasi. Dziś jeszcze zapytam jej o to.
— Nie trzeba, niech mama tego nie robi!
— Dlaczego?
— Lepiej powoli. On tu nocuje, naturalnie, niewywczasowany, spać będzie długo, przed obiadem nie puścimy go ztąd.
— Wielki z ciebie dyplomata, mój Adolfie.
— Nie, lecz mam zwyczaj iść do celu powoli i konsekwentnie. Zrazilibyśmy Stasię do niego odrazu, wspominając o naszych zamiarach; lepiej czasowi rzecz tę pozostawić. On zrobi swoje, zwłaszcza teraz, gdy usunęliśmy ją z pod wpływu pana Czesława.
— Powiedz mi Adolfie, co ty cierpisz do tego chłopca?
— Nie lubię entuzyastów, nie lubię tych, co zamiast iść wygodnym, utartym szlakiem, torują sobie jakieś nowe dróżki, na których najczęściej kark kręcą.
— Uprzedziłeś się, przecież ja prawie ciągle patrzę na tego chłopca i widzę, że jest nad wiek swój stateczny i poważny.
— To właśnie źle.
— Więc wolałbyś, żeby było inaczej? On pracuje, on uczy się ciągle, czyta....
— I to źle!
— No, doprawdy teraz już sama nie wiem co podług ciebie jest dobrze.
— Dużo by było o tem mówić, a mama znużona i ja również potrzebuję cokolwiek chociaż wypocząć. Od rana muszę być na nogach, gdyż wice-dyrektor podobno cierpi na bezsenność, może więc wstanie wcześnie, a w takim razie i ja, jako gospodarz, muszę być na nogach.
— Naturalnie, naturalnie, mój Adolfie, nie zatrzymuję cię, idź spać.
— Dobranoc, mamie.
— Dobranoc.
Pan inżynier poszedł do swego pokoju, po chwili jednak wrócił.
— O najważniejszem zapomniałem — rzekł.
— O czem, Adolfie.
— Niech mama powie Stasi, żeby była dla niego bardzo uprzejmą...
— Bądź spokojny, pamiętam o tem dobrze.
Niezadługo w apartamentach pana inżyniera wszyscy pogrążeni byli w śnie głębokim, oprócz jednej Stasi, która pomimo niewyspania i zmęczenia, wzięła się do pisania listu do brata.
Czuła potrzebę podzielenia się wrażeniami swemi, a jedynym jej powiernikiem był Czesław.
W długim liście opisała mu dzieje pobytu w domu szwagra, ów świetny raut, kaszlącego vice-dyrektora, otyłego finansistę, który wciąż o swoim synu opowiadał. Przedstawiła w liście te wszystkie postacie, jakie się przed jej oczami przewinęły, a w rezultacie wyraziła żal za Warszawą, za Ogrodową ulicą i za tem zatrudnieniem, któremu się z takiem zamiłowaniem oddawała.
„Drogi Czesiu, brzmiał jeden ustęp listu, ty, jedyny na ziemi powierniku mój i przyjacielu, ty zapewne zrozumiesz, jak mnie ta cała komedya nuży i męczy, jak przykro dotykają te nadskakiwania i hołdy. Tak niedawno jeszcze nikt się o mnie nie troszczył, nikt nie interesował. Szłam spokojnie wytkniętą raz drogą, a przy zajęciu, przy pracy, dnie ubiegały szybko. Dziś tu każda godzina tygodniem mi się zdaje; zmiana postępowania Adolfa względem nas, jego szczególna opieka jaką mnie i mamę otacza, robią na mnie niewypowiedzianie przykre wrażenie. Jesteśmy dziś w jego oczach bardzo drogie, ponieważ jakaś sukcesya ma spaść na nas. O! jakże pragnę, żeby nas ominęła! Jeszcze jej nie mamy, a już się daje we znaki! Po dzisiejszym raucie, na którym zbierałam oklaski za śpiew i słuchałam porównań mego głosu z głosami najpierwszych artystek (głosu, którego, jak wiesz, prawie nie mam), przyszła do mnie mama z miną bardzo poważną i tajemniczą zarazem, i wykładała mi całą teoryę jak się zachowywać powinna panienka na mojem stanowisku. Zdawało mi się, że sama wiem jak mam postępować, ale nie... mama mi dała nowe wskazówki! Przedewszystkiem mam być wyjątkowo uprzejmą dla jednego z dygnitarzy kolejowych, zwierzchnika Adolfa. Jest to, jak mi się zdaje, człowieczysko Bogu ducha winien, schorowany, myślący tylko wyłącznie o lekarstwach i doktorach. Przypuszczam i zapewne nie bez słuszności, że moja wyjątkowa uprzejmość tyle go obchodzić będzie, co zeszłoroczna zima. Ale są widocznie jakieś plany. Nie trzeba być jasnowidzącą, żeby nie zrozumieć, że taki szwagier dla Adolfa byłby bardzo, a bardzo na rękę. Mama powiada, że vice-dyrektor ma nadzwyczaj liczne stosunki i, że może bardzo wiele. Usłyszałam przy tem zdanie, że nie ma nic prędzej przemijającego jak młodość, że miłość, o której tyle czytamy w powieściach, istnieje tylko na papierze. Na dowód przytoczyła mi mama moje własne dzieje i postępek pana Kazimierza. Ciekawy jesteś zapewne co odpowiedziałam na to? Przypuszczasz, że znalazłam mnóstwo argumentów. Nie, do czegóżby to doprowadziło? Słuchałam nie przerywając, a mama mówiła dalej, dowodząc jak szczęśliwy jest ten, kto odrzuciwszy wszelkie złudzenia i mrzonki, zdobywa sobie dobrobyt i komfort, bez którego życie niewiele warto. Patrzyłam mamie w oczy i przyszłam do przekonania, że ona nie podziela tych zdań jakie wygłasza, że mówi je jak lekcyę, której się wyuczyła na pamięć. Powtórzyła nawet kilka frazesów jakby wyjętych z ust Adolfa, a on, jak wiesz przecie, ma swój styl. Nie przerywałam, słuchałam, a gdy mama, odchodząc już, spytała, czy posłucham jej dobrych rad, odrzekłam, że nie widzę powodu, dla którego miałabym być dla pana vice-dyrektora niegrzeczną, że wogóle traktuję wszystkich uprzejmie, a cóż dopiero takiego dygnitarza, mającego stosunki, wpływy i znaczenie. Mama wzięła to za dobrą monetę, ale westchnęła przytem, pocałowała mnie w czoło i rzekła poczciwa: biedne dziecko! Roześmiałam się gorzko gdy wyszła już. Nie z matki, bo wiesz dobrze, jak bardzo ją kocham, ale z tych zabiegów ludzkich, z tej chęci wyzyskania każdej sytuacyi z której można jakąś korzyść wyciągnąć. Rozumiesz to dobrze mój Czesławie.“
Dzień już był gdy Stasia skończyła list. Światło lampy zgasło przy świetle słonecznem.
Spuściła roletę i zmęczona usnęła natychmiast.




VI.

Od czasu wyjazdu pani radczyni ze Stasią, upłynęło kilka miesięcy i mieszkanko przy ulicy Ogrodowej zajmował sam Czesław.
Pan inżynier zapraszał go bardzo grzecznie na święta, lecz młody człowiek wymówił się brakiem czasu. Tłomaczył się, że dając codzień lekcye, zamało zajmuje się własną nauką i że chwile wolne podczas świąt na ten cel obracać musi, gdyż inaczej z egzaminami rady by sobie nie dał.
Pewnego dnia, gdy wieczorem powracał do domu, stróż doręczył mu list. Zaadresowany on był szerokim, równym charakterem i nosił na sobie stempel poczty miejskiej.
Czesław zaciekawiony pobiegł co prędzej do mieszkania, zapalił światło i rozerwał kopertę.
Na grubym szarym papierze, skreślone były następujące słowa.
„Kochany panie Czesławie! przyjdź jutro do mnie, między piątą a siódmą po południu, to się dowiesz o czem wiedzieć chciałeś.

Seweryn X.“
Ów pan Seweryn byłto niegdyś przyjaciel zmarłego radcy, ojca Czesława, z zawodu prawnik, charakteru szorstkiego trochę, dziwak ale człowiek niezmiernie zacny i niepokalanie uczciwy. W swoim czasie słynny mecenas, później przestał zajmować się interesami. Majętny, miał więc z czego żyć. Przez cały dzień wertował stare sprawy; rozczytywał się w jurisprudencyi senatu, a wieczorami albo szedł do znajomych na wista, albo też zapraszał do siebie kilku z dawnych towarzyszów, jak ich nazywał „inwalidów palestry“ i przy kieliszku wina gawędził z nimi o kodeksie, procedurze, a najwięcej o dawnych, minionych czasach.

Czesław, otrzymawszy od pana Seweryna liścik, nazajutrz punktualnie o godzinie piątej stawił się w jego mieszkaniu.
Stary jurysta, z nogą okręconą kocem, bo mu pedogra trochę dokuczała, z cygarem w ustach, siedział na fotelu przy ogromnem machoniowem biurku, zawalonem stosami papierów.
Gdy wszedł Czesław, mecenas odwrócił głowę. Twarz miał starannie wygoloną, duże myślące czoło, rysy twarzy bardzo regularne. Fizyognomia jego przedstawiała doskonały typowych senatorów rzymskich, jakich się na obrazach spotyka.
Spojrzał na zegar i rzekł:
— Punktualny jesteś mój chłopcze, takich lubię, siadaj. Cygara palisz?
— Nie, panie mecenasie.
— Tem lepiej, na to zawsze będzie czas.
— Wino pijasz?
— Nie.
— To także dobrze... ale czasem kieliszek nie zawadzi. Jakiś ty podobny do ojca! a wieszże kto był twój ojciec?
Czesław spojrzał zdumiony.
— Jakżeż bym mógł nie wiedzieć, naturalnie że wiem.
— Oj ty naturalisto! wy wszystko wiecie! I to pewnie wiesz, że się ojciec twój nazywał Lubicz, że radcą był...
— Tak.
— No i cóż więcej?
Czesław milczał.
— No i że był moim przyjacielem, o czem nie wiesz. Dobry człowiek, ale mnie słuchać nie chciał, źle na tem wyszedł. Mówiłem mu sto razy: wszystko rzuć, zostań obrońcą. Nie słuchał, sam sobie winien. Całe życie biedę klepał, a po śmierci nic nie zostawił, a ja widzisz oto, przez całe życie nie piłem złego wina, nie paliłem lichych cygar, no i uważasz mój kochanku, jak umrę, to dwaj moi synowie będą mieli przynajmniej przez lat pięć co tracić.
— Czemuż tracić?
— Ty, panie Czesławie, zdaje się naturalista jesteś? — spytał patrząc mu w oczy.
— Tak jest, panie mecenasie, chodzę na wydział nauk przyrodniczych.
— I uczysz się podobno dobrze?
— Staram się o to przynajmniej.
— W takim razie powiedz mi, czego u dyabła was tam uczą, kiedy nie znasz najnaturalniejszej rzeczy.
— Przecież nie mówiliśmy o naukach przyrodniczych.
— Ależ, mój kochany, mówiłem że synowie moi w pięć lat stracą to co ja zarobiłem, o tem wątpisz a jednak to taka naturalna historya.
Czesław uśmiechnął się.
— Może nieprawda? Jak pożyjesz tyle lat co ja, to się przekonasz, a może i nie przekonasz się — dodał po chwili namysłu.
— Dlaczego?
— Bo widzisz, mój dobrodzieju, kształcisz się na naturalistę, będziesz więc znał żaby, myszy, szczury, robaki, ale nie ludzi.
— O ludziach uczymy się także.
— Co to znaczy! co wy się tam możecie nauczyć? Ludzi to proszę cię zna prawnik. Im starszy, im doświadczeńszy, tem lepiej zna te najżarłoczniejsze stworzenia... te robaki... bo wierz mi, że to także robaki.
— Ściśle biorąc...
— A czy ich weźmiesz ściśle, czy luźno, zawsze ta sama historya. Ale pozwól, naleję ci kieliszek wina.
— Dziękuję panu mecenasowi, nie pijam.
— Tym razem pić będziesz, ja cię proszę, a dlaczego proszę, to ci powiem później.
Czesław nie oponował, bo wiedział, że stary tego nie lubi. Mecenas nalał kieliszek, podniósł go do góry i przez chwilę przypatrywał się złotawemu płynowi pod światło.
— Zapisz że to sobie — rzekł — i pamiętaj raz na zawsze: że najlepszy kodeks jest francuzki; a najlepsze wino węgierskie; ja ci to powiadam. Twierdzą doktorzy, a oni także są niby to naturaliści, że mnie wino wchodzi w nogę, ale to nieprawda, oni nie znają się; to nie wino, ale siedmdziesiąt pięć lat weszło w nogę, siedmdziesiąt pięć, proszę cię. Pijże-no...
Czesław wychylił kieliszek.
— Krzywisz się?
— Cierpkie trochę.
— Bo się nie znasz, ale mniejsza o to, masz czas. Gdzież jest matka twoja i siostra?
— Są u szwagra.
— U pana inżyniera. Aha, znam, znam... dygnitarz!
— Tak, ma niezłą posadę.
— Będzie miał jeszcze lepszą z czasem, bo umie koło swoich interesów chodzić. Głowa dobra, plecy giętkie.
Czesław się roześmiał.
— Czegoż się śmiejesz? panie naturalisto, ale pomówmy teraz o interesie. Zapewne domyślasz się, po com cię fatygował.
— Przypuszczam.
— Ponieważ zgłosiłeś się do mnie w interesie owej sukcesyi, o której gazety piszą, a całe miasto mówi, więc obiecałem ci, że się dowiem jak ta rzecz zblizka wygląda. Otóż...
— Już pan mecenas wie?
— Czekaj, czekaj, powoli, do porządku. Powiedziałem, że się dowiem, a że mam zagranicą znajomości i stosunki z prawnikami, przeto napisałem do jednego z nich z prośbą, żeby dobrze tę rzecz zbadał i doniósł mi; właśnie oto wczoraj...
— Nadeszła odpowiedź? — zapytał z pewnym niepokojem Czesław.
— Wczoraj przyniesiono mi z poczty list i natychmiast cię w skutek tego listu wezwałem. Napij no się jeszcze kieliszek wina.
— Kiedy, panie mecenasie, nie mogę, doprawdy nie mogę.
— Napij się, bo przy takich interesach spadkowych bywają rozmaite emocye. Czasem wielka radość, a częściej zawiedziona nadzieja; częściej nawet zawód aniżeli radość.
— Więc zawód, panie mecenasie?
— Nie.
— A zatem wielka radość?
— I to także nie.
— No, to już sam nie wiem czego się spodziewać?
Na wygolonej, gładkiej twarzy starego mecenasa, pojawił się uśmiech przelotny.
— Nie wiesz czego się masz spodziewać? — rzekł — no jużcić to prawda że nie wiesz, ale naturalnie nie pogardziłbyś milionami?
— Kto wie?
— Jestem pewny że nie. Ostatecznie, milion to proszę cię, rzecz dobra. To pan, przed którym ludzie czapki zdejmują.
— Nie wszyscy.
— Prawie wszyscy, prawie wszyscy, szanowny naturalisto, widzi się to codzień. Milion to pan, ale i figlarz także. Nie masz wyobrażenia jak ludziom w głowach przewraca. Napatrzyłem ja się na to dosyć, mój kochany, podczas długiej praktyki. Bywały zdarzenia... Mógłbym do późnej nocy opowiadać, ale cóż cię to obchodzi? Otóż ja ci wspomniałem, odpowiedź nadeszła. Odpowiedź dokładna, pewna, na której można bezwarunkowo polegać. Dla mnie cała ta sprawa jest teraz jasna jak dzień.
— I jakże pan mecenas uważa?
— Otóż właśnie miałem ci to powiedzieć, ale mi przerywasz, a to źle. Trzeba ci wiedzieć, mój młodzieńcze, że ja jak mówiłem o sprawie, to senat słuchał, senat w komplecie! i nie przerywał mi. Czy ty wiesz co to znaczy senat?
— Wiem... sąd.
— Nieprawda, najwyższa magistratura.
— Przepraszam najmocniej pana mecenasa.
— No, no, takim laikom wybacza się. Otóż faktem jest: 1) że tamten istotnie umarł; 2) że posiadał bardzo znaczny majątek, złożony z nieruchomości i sum na lokacyach; 3) że nie zostawił po sobie testamentu i 4) że ponieważ jest blizkim krewnym waszej matki, przeto macie niezaprzeczone prawa do spadku.
— Więc prawda...
— Jaka prawda? gdzie prawda? znowu przerywasz.
— Sądziłem, że pan mecenas już skończył.
— Aj ty naturalisto, nie znający najnaturalniejszych rzeczy. Tobie się zdaje, że dość już umrzeć i zostawić majątek, żeby ktoś krewny mógł przyjść i majątek ten zabrać.
— Zdawałoby się.
— Tak??! No proszę! a gdzież postępowanie spadkowe? gdzie legitymacya? ale co z profanem mówić; siadajże i słuchaj. Historya tego nieboszczyka dobrze mi jest znana; teraz przypominam sobie nawet dokładnie rok, w którym zagranicę wyjechał. Były takie okoliczności, że musiał to zrobić. Z początku szło mu ciężko, biedę klepał, później wziął się do jakiegoś handelku, poszczęściło mu się, zebrał maleńki kapitalik. Bieda jaką przebył nauczyła go oszczędności, a że przytem był bardzo sprytny, zabiegły, ruchliwy, więc składał tysiączek do tysiączka i doszedł do znacznej fortuny. Nabył sobie nieruchomość, porządną nieruchomość, jak mi oto donoszą, ale widocznie nieszczególnego miał doradcę prawnego.
— Pod jakim względem?
— A no, pod względem lokowania kapitałów. Co to jest, proszę cię, dawać pieniądze nie na hypotekę?! Na to trzeba być waryatem, półgłówkiem!, a nieboszczyk pożyczał właśnie na weksle. Po śmierci znaleziono ich bardzo dużo, ale jak mi piszą, wszystkie niewiele warte. Żył w przyjaźni z jakimś bogatym entreprenerem, podobno uczciwym nawet człowiekiem, ale wielkim ryzykantem. Temu właśnie jegomości, na krótko przed śmiercią, pożyczył bardzo znaczną sumę, tymczasem ryzykant zanadto zaryzykował i stało się to, co zwykle w takich razach się staje — klapnął.
— Jakto klapnął?
— O, naiwne dziecko! nie wiesz co znaczy klapnąć.
— Domyślam się, że nie zarobił tyle ile pragnął.
— Stracił na łeb, na szyję i wszystkim pokazał figę. Ogłoszono upadłość i wierzyciele w najlepszym razie dostaną dziesięć za sto. — Z tego powodu, ogromny majątek nieboszczyka redukuje się do bardzo skromnych rozmiarów. Właściwą wartość całego spadku stanowi właśnie nieruchomość o której wspomniałem. Co się zaś tyczy owych weksli, to byłoby bardzo dobrze, gdyby to co się da z nich osiągnąć, wystarczyło na pokrycie kosztów odebrania sukcesyi. Ponieważ rzecz się dzieje zagranicą, więc naturalnie koszta będą znaczne i samo przeprowadzenie interesu zajmie sporo czasu. Co do legitymacyi, trudności nie będzie; o ile znam stosunki rodzinne, to wy jesteście jedyni spadkobiercy mający do tego majątku prawo. Oto jest cała rzecz.
— Dziękuję bardzo panu mecenasowi za informacyę — rzekł Czesław.
— Nie masz za co. Wolałbym ci powiedzieć że jesteś współwłaścicielem miliona.
— Kto wie, panie mecenasie, mogę mieć go jeszcze w przyszłości — rzekł z uśmiechem Czesław.
— Filozof łatwo się pociesza, ale masz słuszność. Lichy jest żołnierz jeżeli nie ma nadziei zostania marszałkiem, a w dzisiejszych marnych, bezbarwnych czasach, gdy ludzie tylko za groszem gonią, gdy jedynie rublami wojują, posiadanie miliona znaczy to samo co niegdyś marszałkowska buława. Zawsze to jest wybicie się po nad szary, zgłodniały tłum, nasycenie próżności, ambicyi, żądzy wywyższenia się. Ha! jakie czasy, taka i ambicya, mój kochany.
Rzekłszy to mecenas zamyślił się.
Wstał, poszedł do szafki, wydobył z niej cygaro, obejrzał starannie i napowrót schował, potem obejrzał drugie, trzecie i piąte, aż wreszcie znalazłszy takie, które mu się dobrem wydało, obciął je, zapalił i usiadł w fotelu.
Czesław milczał, stary prawnik gonił wzrokiem niebieskawy dymek unoszący się w powietrzu, a ciszę przerywał tylko miarowy chód pięknego bronzowego zegaru.
— Marna ambicya! mizerne ideały — mówił półgłosem, jakby sam do siebie mecenas — mizerne... ale ideały... duch czasu. Wszak prawda, mój młody przyjacielu?
— Istotnie marne — odparł Czesław — jeżeli ktoś, tak jak pan mecenas naprzykład, środek za cel uważa.
— Co, co ty kochanie powiadasz?
— Powiadam, że niesłusznie potępia pan czasy i pokolenie dzisiejsze; my także mamy swoje ideały, ale warunki życia są inne, wymagania inne i okoliczności inaczej się składają teraz aniżeli dawniej. Płynie czas, szanowny panie, płynie jak woda i coraz to nowe fale toczą się starem korytem.
Mecenas badawczo spojrzał na twarz Czesława.
— Zapewne — rzekł — zapewne, świat idzie... śpieszy się... a w tym pośpiechu gubi co dobre, a lichotę zbiera.
— Bywa i odwrotnie, panie mecenasie — rzekł młody człowiek z uśmiechem.
— Odwrotnie? hm... może.
— Bywa panie, rzeczywiście bywa.
— Być może, że w niektórych razach tak się dzieje; ja mam swój wyrobiony już sposób widzenia rzeczy.
— Ręczę, że w zasadzie zgodzilibyśmy się na jedno, pomimo różnicy w szczegółach.
— Mojem zdaniem i szczegóły ważne są.
— To zależy.
— Ważne, powtarzam że ważne, bo proszę cię, ze szczegółów ogół się składa, ale odeszliśmy od przedmiotu, od tego co cię najbardziej obchodzi.
Czesław bliżej krzesełko swoje przysunął.
— Milionerem, mój kochany, nie będziesz — rzekł stary.
— Niech mi pan wierzy, że osobiście cała ta sprawa obchodzi mnie bardzo mało. Zapewniam pana.
— No?
— Tylko ze względu na matkę i na siostrę, głównie nawet ze względu na matkę, bo siostra moja, to bardzo energiczna, pracowita dziewczyna; ta sobie da rady na świecie.
Roześmiał się mecenas.
— Ładna panna — rzekł — znajdzie prędko męża.
— Nie myśli o tem.
— A to jakaś osobliwsza dziewczyna, dalibóg. I ty, panie Czesławie naturalnie wierzysz temu?
— Wierzę.
— Oj ty naturalisto! No, ale przypuśćmy, że zamąż nie pójdzie, cóż będzie robiła? Lekcyjki na mieście? Mój kochany, teraz w Warszawie więcej nauczycielek niż uczących się. Niedaleko zajdzie na tej drodze.
— Nie ma też podobnego zamiaru.
— Więc igiełka? także niewdzięczne zatrudnienie...
— I to nie.
— Zatem?
Czesław opowiedział szczegółowe zamiary swej siostry, których wykonanie przerwała wieść o sukcesyi i wyjazd do szwagra.
Wysłuchawszy tej relacyi, mecenas wstał i zaczął chodzić po pokoju szerokiemi krokami.
— No! — rzekł — szczególnie, doprawdy szczególnie, i to są wasze ideały?
— Tak, panie.
— Ideały, nie ma co mówić!
— Przyzna pan że uczciwe.
— Tak, tak, ani słowa. Uczciwe, że uczciwe to prawda.
— Ma pan mecenas co przeciwko temu?
— Cóżby? Nie mam nic... jak cię kocham nic... ale dziwne mi się to wydaje.
— Czas, panie szanowny, czas.
— Masz słuszność... ktoby temu uwierzył przed laty?
— A jednak...
— Prawda, prawda... tak trzeba... tak dobrze, słuchaj no — rzekł po chwili milczenia, — a z sobą co zamierzasz uczynić?
— Kursa chcę skończyć przedewszystkiem.
— To się rozumie, mój drogi, ale później? Gdzież podziejesz zdobytą naukę, w jaki sposób zużytkujesz swój dyplom? Ciasno wszędzie, dyabelnie ciasno, mój kochany.
— To prawda.
— W dodatku jeszcze wybrałeś też sobie fakultet, niech cię kule biją! Nauki przyrodnicze! Na co ci się to przyda? Żebyś prawnikiem był, to jeszcze pół biedy; adwokatura przynajmniej daje kawałek chleba naturalnie do czasu, bo niedługo będzie więcej adwokatów niż klientów. Ale nauki przyrodzone? Gdzie się z niemi podziejesz biedaku? Wszędzie ciasno!
— Ja też, panie mecenasie, pójdę tam, gdzie jeszcze, względnie przynajmniej, nie ma wielkiego natłoku.
— Ciekawym!
— Ogrodnikiem będę.
— Ogrodnikiem?!
— Tak jest.
— Takim co kapustę na targach sprzedaje?
— W tym rodzaju, z tą może różnicą, że będę tę kapustę może trochę umiejętniej uprawiał, aniżeli niewykształcony ogrodnik.
— Ogrodnikiem, ogrodnikiem — powtarzał mecenas. — Ha, zapewne jestto także zawód, ale czy warto było dla niego kończyć szkoły, odbywać studya uniwersyteckie, tracić najpiękniejsze lata młodości nad książką? Jeżeli miałeś taki zamiar, to lepiej było odrazu po ukończeniu kilku klas pójść do jakiego ogrodu na praktykę.
— Ja też to zrobię.
— Co?
— Pójdę na praktykę, bez tego obejść się nie sposób.
— A potem, cóż potem będzie?
— Albo przyjmę obowiązek w jakim dużym zakładzie ogrodniczym, albo może też kiedy własny ogród założę.
— Z sukcesyi?
— Ta jest dla matki.
— Hm, hm — pomrukiwał starowina, puszczając dym z cygara. — Ideały, osobliwe ideały na honor. A no trudno, czas taki....
— Pan mecenas nie pochwala tego?
— Co? Nie pochwalam? dlaczego nie mam pochwalać? Powiadam tylko że czas taki, a skoro czas tego wymaga, skoro w danej chwili ta praca pożyteczna jest, to niech ci Bóg błogosławi, moje dziecko... Pracuj.
Czesław pocałował staruszka w ramię.
— Dziękuję za słowo zachęty — rzekł.
— Pracuj, pracuj — powtarzał mecenas, — a siostrę sprowadź do Warszawy, po co ma tam siedzieć. Powiedz jej jak istotnie rzeczy stoją, niech się nie łudzi.
— Szwagrowi trudno będzie wyperswadować.
— I nie kuś się o to.
— Dlaczego?
— Bo to próżna fatyga. Jemu sukcesya owa zajechała jak fura siana. Zdaje mu się, że weksle są pewne, że wszystko będzie odebrane. Utrzymuje go w tem przekonaniu pewien jegomość, który chce się podjąć przeprowadzenia całego interesu. Łudzi go.
— I mama także się łudzi.
Mecenas rozśmiał się.
— Rozczarują się później, ale zawsze będą mieli przyjemne wspomnienia; pan inżynier przynajmniej.
— Tak, on bardzo pragnie być milionerem.
— Słyszę, że już nowe koleje buduje — rzekł śmiejąc się, — fabryki zakłada, no niech się łudzi, skoro lada bajkom wiarę daje... niech się łudzi, a ty mój kochany siostrę sprowadź napowrót.
— Dziś jeszcze do niej napiszę.
W przedpokoju dzwonek brzęknął.
— Stara gwardya idzie — rzekł mecenas wstając, — obiecali się na dziś... towarzysze z lat dziecinnych... Hę! hę! młodzież z przed lat pięćdziesięciu, ani podobna do was... Jak się zestarzejesz, jak ci włosy z głowy uciekną, to przekonasz się dopiero co to za przyjemność o dniach młodości wspominać, z towarzyszami gawędzić.
— Nie będę więc przeszkadzał.
— Bywaj zdrów, a od czasu do czasu zajrzyj do mnie. Ja zdaleka będę czuwał nad waszą sprawą.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po dobrym obiedzie pan inżynier swoim zwyczajem z gazetą świeżo otrzymaną z poczty i z doskonałem cygarem w ustach, udał się na spoczynek do swego gabinetu.
Ułożywszy się wygodnie na miękkiej otomance, odczytywał przegląd polityczny, przymrużając powoli jedno oko. Bez polityki i cygara nie mógł usnąć.
Właśnie gdy cygaro już gasło, a obraz stosunków parlamentarnych w Anglii niknął powoli, jakby we mgle przed oczami pana inżyniera, gdy w niezakłóconej niczem ciszy gabinetu rozpoczynał swe panowanie Morfeusz, drzwi otworzyły się z trzaskiem i na środek pokoju wpadła radczyni.
Była przerażająco blada i zmięszana.
Inżynier zerwał się na równe nogi.
— Adolfie!
— Cóż się stało? co to jest? Doprawdy już nie pojmuję, jak można tak gwałtownie szarpnąć drzwiami gdy kto zasypia.
— Adolfie!
— Mama nie ma żadnego względu. Przecież nie pali się chyba?
— Nie.
— No i nikt nie umarł... nikt nie zasłabł.
— Nie.
— No to już nie rozumiem. Głowa mnie rozbolała, jakby w nią kto obuchem uderzył. Cóż jest? niechże się nareszcie dowiem co to jest?!
— Ah nieszczęście!
— No?
— Wyobraź sobie, Janinka ze Stasią w tej chwili po obiedzie wyszły do sklepu po jakiś sprawunek.
— No, na miłość Boską! toć to jeszcze nie powód do rozpaczy.
— A ja zostałam sama.... dzieci były w drugim pokoju z boną, a na stoliku stał koszyczek, w którym Stasia chowa swe robótki...
— Nie rozumiem, dlaczego mama opowiada mi to wszystko.
— Nieszczęście, nieszczęście, mój Adolfie.
— Ależ...
— Czekajże, daj mi myśli zebrać. Koszyczek stał... Stasi koszyczek. Naturalnie chciałam go sprzątnąć, bo w stołowym pokoju nie miejsce dla takiego koszyczka.
— No, więc sprzątnęła mama koszyczek i cóż dalej? Cóż nareszcie dalej?
— Nie, nie sprzątnęłam, bo przykrywka była nieco odchylona i dostrzegłam list.
— Przecie! list był pisany do Stasi.
— Czyś go widział?
— Nie, ale przypuszczam że list znajdujący się w koszyczku Stasi, był prawdopodobnie do niej pisany.
— Otworzyłam ten list i struchlałam....
— Ponieważ zawierał wyznanie uczuć młodzieńca zakochanego w Stasi.
— Ależ ten list był z Warszawy!
— I to nic nadzwyczajnego, gdyż ja odrazu zgadłem, że Stasia jest zajęta kimś w Warszawie.
— Stasia nie jest nikim zajęta — rzekła z gniewem sędzina, — a list napisany ręką Czesława.
— Pana Czesława! no proszę, to musi być coś ciekawego.
— Nie ciekawego, ale okropnego! Oto go masz, masz, czytaj! Z temi słowami radczyni jak bezwładna padła na fotel i zakryła oczy rękami.
Pan inżynier lubił pozować na anglika i wszystkim kazał podziwiać swą zimną krew i panowanie nad sobą. I tym razem z roli nie wyszedł.
Włożył na nos binokle, zapalił zagasłe cygaro i zbliżywszy się do okna czytać zaczął.
W miarę czytania jednak, twarz jego wydłużała się i bladła, a usta kilkakrotnie drgnęły nerwowo.
Przeczytał uważnie cały list raz i drugi, złożył go napowrót starannie i podając radczyni rzekł:
— Zwracam mamie ten familijny dokument.
— I cóż! co ty powiadasz Adolfie? Czytałeś przecie.
— Czytałem.
— I?
— I oddaję mamie list z prośbą, aby mama włożyła go napowrót do tajemniczego koszyka.
— Ależ ten list zawiera przerażające wieści.
— Zapewne... gdyby były prawdziwe.
— Więc ty im nie wierzysz? — zawołała chwytając go za rękę, — ty im nie wierzysz, wszak prawda?
— Wogóle nie przywiązuję wielkiej uwagi do informacyj pana Czesława, zawsze lubił on występować w roli puszczyka.
— Nie wierzysz mój Adolfie, ty naprawdę nie wierzysz. O! powiedz mi to raz jeszcze.
— Naturalnie że nie wierzę i przyznam się mamie, że nie potrzeba było robić takiego alarmu i przeszkadzać mi wytchnąć trochę po pracy. Wybaczy mama, że się położę znowu.
— Więc ty nie wierzysz, nie wierzysz?!
— Z całym spokojem usnę.
— O! życie mi wracasz, mój drogi. Ta wiadomość ugodziła we mnie jak piorun, sądziłam że...
— A widzi mama jak to niedobrze czytać cudze listy.
— Przecież to list od syna! Ah! jak to dobrze że ty nie wierzysz. Masz zasadę nie wierzyć. Ty się lepiej znasz na takich rzeczach, aniżeli Czesław, studencik.
— Spodziewam się.
— Tak... połóż się... odpocznij. Przebacz żem ci sen przerwała, ale to było straszne, przerażające. I Czesław pisze o tem z taką obojętnością. No, połóż się nareszcie mój Adolfie, ja wyjdę....
— Bardzo dobrze. Położę się i usnę jak kamień... gdyż bardzo potrzebuję snu.
Pani radczyni wyszła.
Inżynier skłamał. Nie położył się wcale i nie usnął i nie mógłby usnąć choćby chciał, bo list Czesława dawał mu dużo do myślenia, a przeraził go jeszcze bardziej niż biedną, schorowaną radczynię.
Budowa nowej drogi, kolosalne zyski, skuzynowanie się z wice-dyrektorem, mającym tak rozległe stosunki i wielkie wpływy, wszystkie te ponętne obrazy, wypieszczone, wymarzone w ambitnej głowie pana inżyniera, musiały rozwiać się i pierzchnąć. Bez wielkich kapitałów, nie sposób podejmować wielkich spekulacyj, a kaszlący wice-dyrektor jedynie dla pięknych oczu Stasi, nie zechce pozbawiać się staro-kawalerskiej wolności.
Mózg pana Adolfa pracował forsownie. Co robić? Czy doniesienie Czesława opiera się na prawdzie? Czy stary niedowierzający mecenas nie zapatruje się zbyt pesymistycznie? Takie pytania zadawał sobie pan Adolf, a z tych znowu pytań wywiązywał się cały szereg następnych. Jeżeli mecenas ma dobre informacye, jeżeli jest tak istotnie jak Czesław donosi, co robić? Czy nie skorzystać z czasu i nie przyśpieszyć małżeństwa Stasi. Dygnitarz jest prawie zdecydowany, dawał to już wyraźnie do zrozumienia. Gdyby przyśpieszyć zanim się ludzie prawdy dowiedzą? Myśl dobra, a po ślubie wszystko jedno. Niech się dowie.
Idzie o Stasię, bo z jej strony może być opór, ale na nią łatwo znaleźć sposób; dziewczyna egzaltowana, matkę bardzo kocha, dlaczegożby nie miała dla niej się poświęcić. Zresztą czyż to na długo. Wice-dyrektor nieszczególne ma zdrowie, więcej nad kilka lat nie pociągnie.
Pozostaje najważniejszy szkopuł: jak zapobiedz, aby fatalnej wieści nie rozgłoszono przedwcześnie? Stary mecenas jest dyskretny, z postronnemi osobami o sprawie cudzej nie mówi z zasady. Znany jest z tego. Co się tyczy Czesława, to odludek zamknięty w sobie i do zwierzeń nieskłonny. Matka przez samą ambicyę milczeć będzie. Nie przyzna się. Lecz obcy! jakim sposobem zamknąć im usta, jeżeli się dowiedzą?
Na to pytanie pan inżynier nie znalazł odpowiedzi.
Usiadł przy stoliku, zredagował depeszę i zadzwonił.
— Idź mi natychmiast do telegrafu — rzekł do służącego — i zapłać za odpowiedź. Spiesz się.
Służący pobiegł jak strzała.
Pan Adolf wyszedł do salonu, gdzie zastał radczynię zatopioną w smutnych myślach. Podejrzenie truło ją, pomimo zapewnień zięcia, że wieści są fałszywe.
— Już się wyspałeś Adolfie? — zapytała.
— Właściwie nie spałem wcale.
— Nie mogłeś?
— Owszem, mogłem, ale przypomniałem sobie, że mam do załatwienia pilny interes służbowy, a wiadomo mamie, że u mnie obowiązek przedewszystkiem. Teraz umyślnie przyszedłem do mamy, aby jeszcze powiedzieć parę słów z powodu niefortunnego listu pana Czesława.
— Ale ty mu nie wierzysz?
— Naturalnie że nie... ale niech mama będzie łaskawa nie wspominać Stasi ani słóweczka o tym liście.
— Nie?
— Ani jednego wyrazu.
— A ja właśnie chciałam napisać do Czesława z wymówką. Zaczynałam już nawet, ale fatalny ból głowy przeszkodził mi.
— To dobrze się stało. Udawajmy, że nie wiemy o niczem. Stasia pierwsza nie odezwie się.
— Zkąd to możesz wiedzieć.
— Bo Czesław w liście prosi ją o sekret, a mama wie jak Stasia ulega wpływowi brata.
— Bardziej niż naszemu — rzekła radczyni z westchnieniem.
— Tak, to jest niestety fakt.
Przeszedł kilka razy wzdłuż salonu, wreszcie zatrzymawszy się przed radczynią, rzekł:
— Nic nam nie może bardziej zaszkodzić, jak wszelkie fałszywe pogłoski i plotki, dla tego szczególnie proszę, żeby się mama niczem a niczem nie zdradziła.
— Wszak ty nie wierzysz, Adolfie?
— Nie wierzę, ale wcale sobie nie życzę, żeby ludzie o tem mówili; każda plotka rozpowszechnia się bardzo prędko, a jak w tym razie mogłaby nam zaszkodzić.
— Cóż, jak się pokaże że nieprawda?
— Choćby
nawet, niejeden plan może się nie udać, a później trudno już będzie naprawiać.
— Cóż chcesz przez to powiedzieć Adolfie.
— Idzie mi o los naszej Stasi.
— Ah! o vice-dyrektora?
— Właśnie. Plotka może go odstręczyć.
Radczyni zamyśliła się.
— Dla mnie osobiście — mówił dalej inżynier — to jest absolutnie wszystko jedno. Mama wie, że i cała sukcesya nie obchodzi mnie tak bardzo. Mam niezależne stanowisko i przyszłość. Inna rzecz ze Stasią, taka bowiem świetna partya może się drugi raz nie trafić. Zapewniam mamę, że tylko o tę dziewczynę mi idzie.
— Jakiś ty dobry, Adolfie.
— Spełniam tylko moralny obowiązek, jako najstarszy w rodzinie. Ten właśnie obowiązek każe mi czuwać nad mamą i Stasią. Jak Stasia los swój ustali, wtenczas odetchnę spokojnie. Dla tego też proponowałbym kochanej mamie...
— Mów, proszę, wszystko zrobię co trzeba.
— Trzebaby Stasię przygotować, oswoić z tą myślą... Ależ należy działać szybko... ponieważ tamten lada dzień może się oświadczyć.
— Niepodobna!
— Kiedy ja mamie powiadam że tak jest, to można wierzyć.
— Ja ci też wierzę, lecz...
— O cóż mamie idzie? — spytał niechętnie.
— Tak nagle, tak prędko. Obawiam się, że Stasia nie da się odrazu przekonać.
— Ha! jak jej się podoba! Wolno jej przyjąć lub odrzucić szczęście... boć przyzna mama, że taka partya to szczęście.
— Zapewne.
— Stasia, jak Stasia — rzekł pan inżynier — młoda, niedoświadczona, prawie dziecko, zresztą pod wpływem braciszka; ale mama rozumie o co idzie.
— No tak, zapewne... starać się będę wszelkiemi sposobami żeby ją przekonać.
— Ja też liczę na to w zupełności i jestem pewny pomyślnego skutku zabiegów.
Radczyni westchnęła.
— Właśnie teraz, jak Stasia powróci, znajdzie mama doskonałą sposobność do pomówienia z nią, ja, żeby nie przeszkadzać, wychodzę.
— Prędko wrócisz?
— Nie wiem, prawdopodobnie jednak wrócę późno. Wstąpię do klubu, gdyż chciałbym się przekonać czy nie kursują jakie niepotrzebne plotki.
— Tak, masz słuszność, w klubie najprędzej mogliby coś wiedzieć.
— Jeszcze jedno, gdyby Stasia nie dała się odrazu przekonać, to niech mama wezwie na pomoc moją żonę.
— Janinkę?
— Tak, ona poprze argumenta mamy.
— Niewiele mam wiary w jej wymowę.
— Zdaje się mamie, potrafi ona być bardzo elokwentną w potrzebie, mówię to z własnego doświadczenia. Naturalnie na mamę więcej liczę aniżeli na nią, ale zawsze może panie we dwie, wspólnemi siłami, prędzej dojdziecie do pożądanego rezultatu. Zostawiam więc mamie plac boju i uciekam, w nadziei, że powróciwszy, powinszuję zwycięztwa.
Powiedziawszy to, pan inżynier wyszedł.
Radczyni zostawszy sama w salonie, zapadła w głęboką zadumę. Oparła głowę na rękach i siedziała nieruchomo.
W przeciągu kilku godzin doznawała tyle wrażeń, że nawet jasno sprawy sobie zdać z nich nie mogła. Przytem zamierzona stanowcza rozmowa z córką napełniała ją także niepokojem i trwogą.
Jak jej powiedzieć, jakiemi słowy przekonać, jeżeli się nie zgodzi, jaki moralny nacisk wywrzeć jeżeli opierać się będzie?
Radczyni, aczkolwiek pragnąca blichtru, do którego całe życie przyzwyczajona była, aczkolwiek lubiąca zbytek a przynajmniej jego pozory, pojmowała jednak bardzo dobrze, że niełatwo będzie namówić młode dziewczę, aby zaledwie na progu życia już się tego życia wyrzec miało; przytem w sercu radczyni budziło się uczucie macierzyńskie. Ono kładło swoje veto, ono nie pozwalało, aby młodziutką, pełną sił, życia i energii istotę łączyć dozgonnym węzłem z człowiekiem schorowanym i cierpiącym, przeżytym i zgorzkniałym przedwcześnie.
Wprawdzie pan inżynier bardzo mądrze tłomaczył, że młodość przemija szybko, a dostatki uprzyjemnić mogą całe życie, aż do ostatniej chwili prawie, ale radczyni czuła, że ten argument całkiem słuszny z pozoru, do przekonania Stasi trafić nie może.
W ogóle trudno jest bronić sprawy, nie mając przeświadczenia o jej słuszności.
Pani inżynierowa ze Stasią powróciły z miasta. Pierwsza udała się zaraz do dzieci, druga zarumieniona, wesoła, wbiegła do salonu i rzuciła się matce na szyję.
— Powiadam mateczce — rzekła — ubawiłyśmy się wybornie. Dawno już tak serdecznie nie śmiałam się jak dzisiaj!
— Przecież byłyście w sklepie?
— Tak, ale wypadek chciał, że znalazło się tam kilka pań znajomych. Naturalnie rozmowa, w trakcie tej znowuż przyszło kilka osób. Kupiec, kupcowa i wszyscy subiekci nie mogli wyjść z podziwu...
— No, dlaczego?
— Zdawało im się, że całe towarzystwo tutejsze... nie! źle się wyrażam moja mamo, że cała śmietanka towarzystwa tutejszego dała sobie rendez-vous w tym sklepie.
— To szczególne...
— Przypadkowo tak się złożyło. Tutejsze panie zwykle po obiedzie, w braku lepszego zajęcia, puszczają się na wędrówki po sklepach. Janinka powiada, że to się oddawna praktykuje. Chodzą, przeglądają, kupią jaką bagatelkę a najczęściej nie kupią nic i powracają do domu.
— Także dziwna przyjemność.
— Ależ jest, jest przyjemność, zaraz mateczce powiem. Wędrując po sklepach, nie mija się nigdy wielkiego magazyna Fajngolda. U niego właściwie jest główna stacya.
— Jakto stacya?
— Do tego sklepu zbiegają się nowinki ze wszystkich stron miasta, przefiltrowane odpowiednio, ulepszone i udoskonalone.
— Zkąd ty to wiesz, moja Stasiu?
— Janinka wtajemniczyła mnie dziś w te szczegóły, inaczej nie wiedziałabym wcale, że taka wspaniała instytucya znajduje się w miasteczku.
— Czy Janinka często chodzi do owego sklepu?
— Bardzo rzadko i w tem właśnie jest powód mojej wyjątkowej wesołości.
— Nie rozumiem.
— Zaraz mamie wytłomaczę: Janinka zawsze liczyła się tu do arystokracyi, a tembardziej teraz. Ja, jak mamie wiadomo, jestem przecież milionową panną. Cóż dziwnego zatem, że jakeśmy się pokazały na ulicy przyglądano się ze wszystkich okien. Nie żarty, moja mamo, takie dwa słońca jak my!
Radczyni uważnie spojrzała na córkę. Czyżby i ona nie wierzyła temu co Czesław donosi.
— Więc, proszę mateczki — mówiła dalej Stasia — jak nas zobaczono, zrobił się zaraz wielki ruch. U Fajngolda w sklepie było pełno. Wszystkim paniom wypadło robić sprawunki, a że za paniami zwykle ciągną panowie, więc na poczekaniu sklep zamienił się w salon.
— Wyobrażam sobie radość właściciela, musiał sporo zarobić przy tej okazyi.
— Sądzę że przeciwnie, moja mamo.
— No?
— Bo tak gorliwie zajmowano się sprawami bliźnich, a zwłaszcza nieobecnych, że każdy mógł zapomnieć po co właściwie przyszedł. — Ale cóż tam, mało mnie obchodzi czy pan Fajngold zarobił wiele, czy stracił, dość że ubawiłam się jakby na jakim raucie. Brakowało tylko muzyki i deklamacyi.
— Uważam, moja Stasiu, że jesteś dzisiaj bardzo wesoła — rzekła radczyni z westchnieniem.
— Czy to mamę smuci?
— Co znowu! nie smuci mnie wcale, przeciwnie... tylko widzisz moja droga...
— Tylko co, mateczko?
— Twoja wesołość, właśnie dzisiaj to jest nawet nie dzisiaj, ale w tej mianowicie chwili, nie jest mi na rękę...
— Ah mamo! gotowa jestem zasmucić się, a nawet rozpłakać, jeżeli to mamie przyjemność sprawić może.
To rzekłszy, Stasia zarzuciła rączki na szyję radczyni i serdecznie całować ją zaczęła.
— Zawsze jesteś dziecko — rzekła wpół nadąsana a wpół rozczulona matka — dziecko! tylko dziecko!
— A czem mam być dla ciebie, droga mamo? Całe życie pragnęłabym pozostać tą samą małą Stasią.
— Moja droga, a ja właśnie chciałabym cię widzieć osobą zastanawiającą się, poważną, trzeźwo zapatrującą się na przyszłość.
Stasia zrobiła komicznie poważną minkę. Usiadła na fotelu prosto, sztywnie i naśladując ruchy swego szwagra, rzekła:
— Jeżeli idzie o obowiązki, to jestem gotowa; tylokrotnie wspominałam już, że wedle definicyi największych mędrców starożytnych, obowiązek jest to... panie dobrodzieju, iż się tak wyrażę... przedewszystkiem obowiązek...
— Stasiu! Stasiu! — rzekła z wyrzutem radczyni — ty się śmiejesz, a doprawdy jest przedmiot, o którym należałoby poważnie pomówić.
— O cóż idzie, mateczko?
— O ważne rzeczy, kochanie, idzie o całą przyszłość twoją.
— Moja mamo, przyszłość jest w ręku Boga.
— Zapewne... ale czyż nas to uwalnia od obowiązku myślenia o sobie.
Stasia przybrała minkę, tym razem na seryo poważną.
— Nie rozumiem co mama chce przez to powiedzieć — rzekła.
— Posłuchaj więc.
— Jestem zawsze na rozkazy mamy.
— Doszłaś już do tego wieku, w którym należałoby pomyślić o ustaleniu losu.
— Ja wiem o tem, mamo, a co się tyczy losu mego, zawsze zastanawiam się nad nim.
— Cóż ty mogłaś dla siebie obmyślić?
— Myślałam...
— To rzecz matki, jako opiekunki twojej.
— Jeszcze nigdy nie rozmawiałyśmy o tem.
— Uważałam, że czas na to nie przyszedł.
— A dziś mateczko?
— Dziś co innego i czas nadszedł i położenie twoje się zmieniło.
— Podług mnie, w niczem.
— O nie, kochanko, zupełnie inne jest położenie biednej dziewczyny, a inne panny majętnej i posażnej.
— Posażnej — rzekła z ironią.
— Tak! Biedna czeka aż ją kto wybrać raczy, panna posażna sama wybiera. Ty właśnie jesteś w tem położeniu, że wybierać możesz i dlatego właśnie chciałam dziś z tobą pomówić.
— Ale mamo, kogóż mam wybierać, gdy nikt nie stara się o mnie?
— Chyba widzieć nie chcesz.
— Istotnie nie widzę, niech mama wymieni kto się tak o moją rękę dobija.
— Wymienię, pierwej jednak chciałabym się zapytać...
— O co, mamo?
— Powiedz mi, ale otwarcie, szczerze, czy serce twoje jest wolne?
— Mogę mamę zapewnić, że dziś ten człowiek, o którym mama myśli, jest mi zupełnie obojętny.
— Szczerze to mówisz?
— Najszczerzej, mamo.
— I po nim nikt ci się nie podobał, nikt cię bardziej nie zajął?
— Nikt a nikt, mamo.
— Więc nie kochasz nikogo?
— Mamę... Janinkę... Czesia...
— A nie przychodzi ci nigdy myśl wyjścia zamąż?
— Nie, mateczko.
— Ciężar mi spada z serca. Wobec tego coś powiedziała przed chwilą, misya moja znacznie będzie łatwiejszą.
— Nie wiem co mama chce przez to powiedzieć.
— Moja Stasiu, panienki w twoim wieku bywają egzaltowane, ty, jak sądzę, wolna od tego jesteś...
— O mamo! nasze pokolenie dzisiejsze, jest bardzo, bardzo trzeźwe...
— Tem lepiej.
— Może, tem gorzej, mateczko.
— Dlaczegoż gorzej, moja Stasiu. Przeciwnie, zastanowienie się, rozwaga, zawsze przynoszą w życiu dobre rezultaty.
Stasia rozśmiała się.
— Nie rozumiem co jest śmiesznego w tem co mówię i co cię właściwie do wesołości pobudza.
— Nic, już nic, kochana mateczko, mimowoli, przypomniało mi się coś zabawnego... ale ja mamy słucham.
— I naturalnie usłuchasz.
— Chciałabym mateczce zrobić tę przyjemność, lecz trudno odpowiedzieć nie wiedząc o co idzie.
— O twoje szczęście, Stasiu.
— Ah, szczęście — rzekła z westchnieniem — szczęście!..
— Ostatecznie czas już pomyśleć o przyszłości, czas wyjść zamąż.
— Kiedy mnie nikt nie chce — odpowiedziała ze śmiechem.
— Co też mówisz! Jest człowiek bardzo, a bardzo tobą zajęty, nawet to mało powiedziane zajęty, zakochany w tobie po uszy jak młodzik.
— Jak młodzik, mama powiada, a więc nie młodzik.
— Istotnie, człowiek trochę już poważniejszy, powierzchowności skromnej, ale przy bliższem poznaniu dużo zyskuje, powiedziałabym, że nawet jest miły. W gruncie rzeczy, moja Stasiu, cóż tam powierzchowność! szczerze mówiąc, głupstwo. Nic nie przemija tak szybko jak wdzięki młodości i jak wszelkie jej uniesienia. To wszystko, proszę cię, moje dziecko, jest jak kwiatek, ładne zapewne, miłe, ale krótkotrwałe, a życie natomiast długie, wymagania jego wielkie, coraz większe.
— Słyszałam to przed dwoma dniami od Adolfa, wtrącał do rozmowy słowo w słowo takie zdania.
— Nie dziw się kochanie, Adolf jest człowiek bardzo rozsądny, przedewszystkiem praktyczny.
— Wiem, wiem o tem moja mamo, Adolf...
— Wierz mi że on was bardzo kocha, a o tobie szczególniej moja Stasiu myśli jak o rodzonej siostrze.
— Tak, przeczuwam, że i dzisiejsza rozmowa wypłynęła z jego inicyatywy, gotowam się założyć.
— Nie potrzebujesz się zakładać, gdyż nie zaprzeczam. Istotnie Adolf namówił mnie, abym rozmówiła się z tobą..
— Byłam pewna.
— Masz w tem jeden dowód więcej, jak ten człowiek o tobie myśli, jak gorąco i szczerze pragnie twego szczęścia, jak chce żebyś miała dobry byt, dostatki, żebyś była otoczona komfortem, a nawet przepychem, żebyś zajmowała wybitne stanowisko towarzyskie, żebyś weszła w sfery wyższe i tam jaśniała urodą, inteligencyą i dowcipem, żeby twój salon był ogniskiem, przy którem...
— Mamo, mateczko, na miłość Boską, przerażona jestem ogromem dobrych życzeń mego szwagra i tą niepomierną obfitością zaszczytów, jakie na mnie spaść mają. Gdzież mnie, najzwyczajniejszej, po domowemu wychowanej dziewczynie, marzyć o takich nadzwyczajnościach. Nie, droga mateczko nie czuję w sobie dość sił, ani też nie mam odpowiednich warunków, ażeby być gwiazdą salonów.
— Skromność przemawia przez ciebie, czegóż ci brak, moje dziecko, masz młodość...
— To prawda.
— Urodę.
— To już rzecz gustu.
— Nareszcie masz majątek, a jeżeli przyszły twój mąż będzie dygnitarzem zajmującym wysokie stanowisko...
— Takiego mi więc raczył wybrać pan szwagier? Któż jest, jeżeli wolno zapytać, ten co z wysokich progów raczył się zniżyć do mnie, jakby jakiś gromowładny Jowisz z Olimpu...
— Nie żartuj sobie Stasiu, bo się naprawdę rozgniewam. Jeżeli mówię z tobą na seryo, to przynajmniej racz mnie wysłuchać. Jestem przecież twoją matką i twoją opiekunką. Mogłabym nie robić wielkich ceremonij i powiedzieć po prostu: tak chcę i tak ma być. Mam wszakże tyle wyrozumiałości, że chciałabym usłyszeć także twoje zdanie uwzględnić je o ile to będzie możliwe. Rozmawiam z tobą na seryo, a ty wszystko obracasz w żarty.
W oczach Stasi zakręciły się łzy. Nie odpowiedziała ani słowa, spuściła oczy i starała się opanować wzruszenie.
Radczyni zdobyła się na krok stanowczy i dawszy za wygranę wszelkim wstępom, przystąpiła wprost do rzeczy.
— W tych dniach ma się oświadczyć o twoją rękę pan dyrektor.
Powiedziawszy to radczyni patrzyła uważnie na córkę, w nadziei że słowa jej wywołają wrażenie... okrzyk zadziwienia, lub niechęci.
Stasia milczała.
— W tych dniach pan dyrektor ma się oświadczyć o twoją rękę — powtórzyła z naciskiem — cóż ty na to powiadasz?
— Nic — odrzekła spokojnie.
— Nic?
— A naturalnie.
— Przecież to jest... to jest moja Stasiu, fakt, który bądź co bądź... przynosi ci zaszczyt!
— Najmniejszego.
— I przyjmujesz to obojętnie, zimno.
— Z czegóż się mam cieszyć?
— Każda inna na twojem miejscu nie posiadałaby się z radości; boć to partya wyjątkowo znakomita.
— Co do mnie, żałuję tylko pana dyrektora, że się naraża na odmowę, co mu, jako dygnitarzowi, przyzwyczajonemu do rozkazywania, zapewne nie będzie przyjemne.
— Odmówisz?
— Stanowczo. Nawet prosiłabym mamy, żeby można przez Adolfa dać mu to do zrozumienia. Na co stawiać człowieka w położeniu przykrem, a poniekąd nawet komicznem...
— I to ostatnie twoje słowo?
— Tak, pierwsze i ostatnie.
— A gdybym się odwołała do ciebie jako do córki... gdybym ci powiedziała, że to małżeństwo potrzebne do mojego szczęścia, do szczęścia twej starej, schowanej matki.
Stasia zamyśliła się i po chwili odrzekła poważnie.
— Jeżeli moje nieszczęście ma być twojem szczęściem, mamo, w takim razie... pomyślę.
Powiedziawszy to wybiegła, aby ukryć łzy cisnące się do oczu.
Radczyni została sama.
Podniosła się z fotelu i chodzić po salonie zaczęła, powtarzając półgłosem:
— Jeżeli jej nieszczęście ma być mojem szczęściem, jej nieszczęście mojem szczęściem... Nie!




VII.

Przyszła wiosna z całem bogactwem słonecznem jasności, kwiatów i zieleni.
Rozśpiewały się ptaszęta w gajach, rozmodlił się zawieszony w powietrzu niby szara plamka skowronek, powróciły białe bociany do gniazd dawnych i cała ziemia przybrała szatę nową, usianą kwieciem, woniejącą balsamem lasów, obsypaną brylantami rosy.
Ludzie wiejscy uwijali się po polach, a i w miastach także ruch powstał i z murów zatęchłych wysypał się rój dziatwy żądnej słońca, powietrza i biegania.
W ogrodach, na spacerach publicznych było gwarno, wszyscy witali pożądane, upragnione uśmiechy wiosny.
Pan inżynier pojechał za granicę.
Plenipotent, któremu windykacyę spadku powierzył, zbywał go niejasnemi, lakonicznemi odpowiedziami co do sprawy samej, a pieniędzy na jej prowadzenie wciąż żądał. W kołach znajomych zaczęły kursować niepożądane pogłoski, które sobie ludzie z waryantami różnemi podawali.
Jedni twierdzili, że się Lubiczowie z praw swoich do spadku wylegitymować nie mogą, drudzy utrzymywali, że sam spadek jest fikcyą, inni, że plenipotent sprzeniewierzył się i z sumą podniesioną do Ameryki drapnął, a wszyscy śmiali się z zagranicznych wujaszków, a bardziej jeszcze z siostrzeńców, co się już spodziewanemi milionami cieszyli.
Widocznie, na szczęście Stasi, gdyż matka, przez pana Adolfa namawiana, ciągle nalegała, jakieś echo tych pogłosek do uszu pana dyrektora dojść musiało, gdyż wizyty jego były coraz rzadsze i więcej wynikały ze służbowych stosunków, aniżeli z osobistego dla pana Adolfa afektu; dyrektor wprawdzie ilekroć przyjeżdżał, stawał w jego mieszkaniu, gdzie miał pokój wygodny, obiady doskonałe i partyjkę wista wieczorem, ale na Stasię nawet uwagi nie zwracał. Kłaniał jej się wchodząc i wychodząc, przy obiedzie kilka słów potocznej rozmowy zamienił, dziękował gdy zagrała lub zaśpiewała, był uprzejmy w miarę, jak konwenans światowy nakazuje, ale nadto nic więcej.
Takie postępowanie uspakajająco wpłynęło też i na Stasię, która od rozmowy ostatniej z matką pomizerniała, posmutniała i nie miała innej pociechy nad korespondencyę z bratem, coraz bardziej ożywioną i częstszą.
Miarkując że ludzie coś mówią, widząc pewną zmianę w postępowaniu niektórych, co się już przed spodziewanemi jego milionami płaszczyli, pan Adolf postanowił poświęcić się dla dobra rodziny i pojechać za granicę, ażeby osobiście rzecz zbadać i raz nareszcie niepewnościom koniec położyć.
Interesa rodziny pan inżynier brał tak dalece do serca, że się to aż na jego zdrowiu odbiło.
Ciągły niepokój, niepewność, jakaś gorączka wewnętrzna, trapiły go, gdyż pomizerniał, pobladł i ciągle był w stanie rozdrażnienia nerwowego.
Zły humor był jego nieodłącznym towarzyszem, co się też dobrze dawało we znaki podwładnym. Odetchnęli też z głębi piersi gdy odjechał i cieszyli się szczerze, że przez miesiąc przynajmniej, bo na taki czas urlop sobie wyjednał, będą mogli pracować spokojnie, niepotrzebując znosić wybryków kwaśnego humoru pana inżyniera.
Pierwszy list otrzymała pani Janina z Wiednia. Donosił w nim, że czuje się bardzo zmęczonym podróżą i nietęgim na zdrowiu, że zasięgał rady jakiegoś znakomitego doktora, który mu spokój i wypoczynek zalecił. Naturalnie z owej rady pan Adolf korzystać nie mógł, gdyż obowiązek jest pierwszy niż zdrowie, a obowiązek kazał jechać dalej i poświęcać się dla dobra rodziny.
Wzruszona do głębi serca małżonka natychmiast wystylizowała odpowiedź, zaklinając go na wszystko, aby o obowiązkach chociaż na jakiś czas zapomniał i korzystając ze sposobności, z urlopu, z wolnego od zatrudnień służbowych czasu, przedewszystkiem cenne swoje zdrowie, ten najcenniejszy skarb dla rodziny, społeczeństwa i kraju zachował.
Drugi list przyszedł w tydzień później, a datowany był już z Paryża.
Radczyni spojrzawszy na pieczątkę pocztową, była niezmiernie ciekawa dowiedzieć się, co też zięć o spadku donosi, ale list był lakoniczny.
W kilku wierszach pisał pan Adolf, że przyjechał względnie szczęśliwie, że czuje się chorym i osłabionym jak poprzednio, że długa podróż bardzo go nuży.
O interesach nie było w liście ani słowa.
Później przez całe dwa tygodnie trwało milczenie, które bardzo niepokoiło panią Janinę.
Napisała też do męża kilka listów, te jednak pozostawały bez odpowiedzi; przypuszczano, że albo zasłabł, albo tak jest zajęty interesami, że niema czasu na pisanie.
Dopiero po dwóch tygodniach list nadszedł i zawierał między innemi takie wiadomości:
„Zawsze źle wychodziłem wdając się w sprawy twojej rodziny, moja żono — i tym razem stało się podobnie. Okrzyczana wasza sukcesya, jest to rzecz bagatelna, jak dla mnie, nie warta zachodu i straconego czasu. I u was w domu tak było, udawaliście wielkich panów, nie mając grosza przy duszy, dziś udawałyście milionerki, mając ledwie kilkanaście tysięcy w sperandzie. Stało się już. Teraz potrzebuję myśleć o tem, żebym ja przynajmniej sam dla waszych pięknych oczu nie był zmuszony tłomaczyć się przed ludźmi i opowiadać wszystkim i każdemu historyę waszego kuzyna niedołęgi, który zgromadziwszy znaczne kapitały, potrafił je tak doskonałe umieścić, że ich teraz sam dyabeł nawet nie wydobędzie. Co do mnie, rozpoczęłem odpowiednie kroki o tranzlokacyę na inną linię kolei i mam zamiar wprost z zagranicy udać się na nową posadę. Bądź więc przygotowaną do wyjazdu, a z chwilą otrzymania następnego listu, poślij do stolarza, żeby upakował rzeczy. Naturalnie, aczkolwiek zawsze byłem i jestem bardzo uprzejmy i względny dla twojej rodziny, jednak ani matki, ani Stasi na nowe miejsce zabierać z sobą nie mogę, gdyż ostatecznie sam nie wiem, jak się urządzę i jakie będę miał mieszkanie. Trzeba więc dyplomatycznie dać tym paniom do zrozumienia, żeby pojechały napowrót do Warszawy. W jaki sposób masz to uczynić, pozostawiam twojej domyślności.“
Pani Janina przeczytawszy list, zamknęła się w swoim pokoju i zaczęła płakać.
Może nietylko bolał ją doznany zawód pod względem materyalnym, gdyż chciwości w charakterze swoim nie miała, a dobrobyt jakim była zawsze otoczona, nie kierował jej myśli w sferę pragnień i pożądań opierających się na bogactwie. Żal jej było miejsca, ludzi do których przywykła, lękała się nowych stosunków i znajomości, straszyła ją myśl przeprowadzki, stracenia tych wszystkich gratów, wśród których kilka lat spokojnie przepędziła.
Nadto bolała ją myśl rozstania się z matką i siostrą. W ich towarzystwie odżyła, czuła się spokojniejszą, weselszą. Podczas ich pobytu dom stał się więcej ożywionym i przyjemniejszym.
Teraz niespodzianie miała się z niemi rozstać.
Przywykła do biernego wykonywania wszystkich życzeń męża, nie pomyślała nawet o opozycyi, o wyjawieniu własnego zdania.
Adolf tak postanowił i tak będzie.
On przecie ma rozum, wie co robi i wie zapewne dlaczego robi tak a nie inaczej.
Zalecił aby matce i siostrze dać do zrozumienia dyplomatycznie.
Jakto dyplomatycznie? przecież to taka prosta rzecz. Wyprowadzamy się lada chwila, tu będzie nieład, rujnacya, zamieszanie, a więc!...
Obmyśliła tedy pani Janina, że najdyplomatyczniej będzie pokazać matce i Stasi list pana Adolfa w oryginale.
Tak ją zajmowała myśl o wyjeździe i przeprowadzeniu się, że zapomniała, iż w liście znajdują się pewne wyrażenia, których byłoby dyplomatyczniej nie pokazywać.
Ale stało się; zakłopotana kobiecina spostrzegła swój błąd wtedy, gdy było już zapóźno.
Radczyni wybuchnęła głośnym płaczem, a Stasia pogardliwie ruszyła ramionami.
— Moja mamo rzekła — trzeba wyjechać natychmiast.
— Jakto zaraz? dziś? — spytała pani Janina.
— A naturalnie, im prędzej tem lepiej. Niechże już raz skończy się ten szereg bohaterskich poświęceń, jakich szanowny twój małżonek dla dobra naszej rodziny dokonał.
— Ale Stasiu kochana, uwzględnij, że on to pisał chory, rozżalony, i może mimowoli...
— Masz słuszność, mimowoli wypowiedział to co zawsze myślał. Co do mnie, jestem mu szczerze wdzięczna, ponieważ stokrotnie przekładam jawną i otwartą niechęć, nad wszelkie obłudne czułości.
— Surowo sądzisz, za surowo, on przecie taki dobry dla was...
— Pozostawiam ci go też, biedna moja siostro, ciesz się jego dobrocią, bo ta ci już musi na całe życie wystarczyć.
— Widzę że ty i dla mnie serca nie masz.
— To się mylisz. Ja zawsze byłam ci siostrą i zawsze szczerze cię kochałam, ale co do pana Adolfa, rzecz inna. Teraz poznałam go dobrze. Przedstawił się nam takim, jakim rzeczywiście jest, i dopiero teraz sam nie wiedząc o tem, wyświadczył mi prawdziwą, istotną przysługę.
— Ja nie rozumiem, co ty mówisz Stasiu.
— Teraz mam przynajmniej niezwiązane ręce i mogę powrócić do zatrudnienia swego, do pracy, która mi w przyszłości da niezależny kawałek chleba. Wrócę do naszego cichego mieszkanka na Ogrodowej ulicy, gdzie nam było dobrze i spokojnie.
— A czy ci u nas źle było, moja Stasiu?
— Niech to nie obraża twej godności gospodyni domu; i niech nie uraża uczuć siostry; twoją serdeczność i przywiązanie twoje wysoko cenię, ale jeżeli mam szczerze powiedzieć mnie tu dobrze nie było, tembardziej że pobyt mój u was uważałam za chwilowy. Zgodziłam się na przyjazd do was tylko dla matki, dla tych złudzeń, które były dla niej tak miłe. Teraz jestem swobodna. Biedna nasza mama rozczarowała się już zapewne i pan wice-dyrektor pohamuje swoje sercowe zapędy, wrócę na tę dróżkę, którą szłam.
Radczyni płakała ciągle.
— Niech mama nie płacze — pocieszała Stasia radczynię.
— Będziemy razem z Czesławem, przecież nie jesteśmy biedni, ja wiem doskonale, to co otrzymamy wystarczy dla mamy na wygodne życie, a my młodzi zapracujemy na siebie. Czy mama nie ma mnie, czy mama nie ma syna, i jakiego syna! Ja mamę otoczę wszelkiemi staraniami i troskliwością, a Czesław będzie naszym opiekunem. To przecież już nie dzieciak, bo człowiek z charakterem silnym, z sercem dobrem i kochającem, człowiek z przyszłością, a kocha nas obie tak serdecznie.
Niewiele pomogły pocieszenia te i perswazye.
Pani radczyni płakała wciąż, powtarzając ciągle.
— Wszystko przepadło... ostatnia nadzieja. Łudzicie mnie, że są jakieś resztki, ale ja w to nie wierzę, w nic... w nic... wszystko stracone.
Ani pieszczoty Stasi, ani jej słowa serdeczne nie wywierały żadnego skutku.
Radczyni wpadła w stan jakiejś apatyi, zniechęcenia. Nic prawie nie mówiła, nic nie żądała, nie sprzeciwiała się, gdy Stasia na drugi dzień termin wyjazdu postanowiła. Pożegnała się dość obojętnie z córką i wnukami, które przecież tak bardzo kochała i dała się zawieźć na kolej jak małe, chore dziecko, spoglądające na świat obojętnie, bezmyślnie.
Stasia wysłała depeszę.
W Warszawie na dworcu Czesław przybycia matki i siostry oczekiwał, gdy pociąg przybył, pośpieszył drzwi wagonu otworzyć. Stasia z okrzykiem radości rzuciła się bratu na szyję.
Tak dużo oboje mieli sobie do powiedzenia.
Gdy radczyni znalazła się znowu w dawnem mieszkanku na Ogrodowej ulicy, zaczęła płakać i powtarzać, że wszystko przepadło, że ostatnia nadzieja zniknęła.
Próbował ją Czesław przekonać, że jest inaczej, lecz oświadczyła mu wręcz, żeby sobie nie zadawał fatygi.
— Zwodzicie mnie wszyscy — mówiła — teraz już nikomu nie wierzę; nie mówcie mi o sukcesyi, ani o majątku, pozwólcie cierpieć spokojnie i modlić się... żeby mi Pan Bóg prędzej śmierć zesłał, bo już nie mam ani siły, ani ochoty do życia.
Czesław wszakże nie dał za wygraną, pobiegł w tej chwili do mecenasa i poprosił go, żeby osobiście przybył i matkę uspokoił.
Stary prawnik i stary galant zarazem, z tą uprzejmością szczególną, którą się ludzie dawniejszej generacyi odznaczają, przybył nie zwłócząc i tyle komplementów, tyle grzeczności dawnej swojej znajomej naprawił, że potrafił ją ożywić i w dobry humor wprowadzić.
Mówił z nią o nieboszczyku radcy, o dawnych towarzystwach, wspólnych znajomych, o koligacyach i pokrewieństwach Lubiczów, a potem nieznacznie zwrócił uwagę na spadek. Opowiedział radczyni całą niemal biografię owego kuzyna, dzieje jego tułaczki, dorabiania się, wreszcie historyę z owemi wekslami a tak ją umiał zaciekawić i zająć, że słuchała z największą uwagą.
— Zapewne — rzekł, kończąc swoje opowiadanie, — byłoby lepiej, gdyby się wam wszystko dostało, ale trzeba wiedzieć, że i ta resztka nie jest do pogardzenia. Da ona pani spokojny kawałek chleba, aż do najdłuższych dni życia, jeżeli naturalnie ulokowaną zostanie w sposób zapewniający wszelkie bezpieczeństwo.
Radczyni podziękowała staremu przyjacielowi za wiadomość, zapraszała żeby częściej przychodził, żeby pamiętał o niej i żeby lokacyę dla kapitaliku obmyślił.
Od tego czasu zyskała trochę na humorze, ale zdrowie nie dopisywało jej ciągle.
Właściwie nie była to choroba, ale upadek sił, które jednak troskliwa opieka podtrzymywała.
Pan inżynier doprowadził swój zamiar do skutku i żądaną posadę otrzymał. Wyprowadził się bardzo daleko w głąb Rossyi i mając trochę uzbieranych pieniędzy, puścił się na drobne entrepryzy i spekulacye, w nadziei, że dorobi się milionów.
Bez milionów nie wyobrażał już sobie życia i postanowił dojść do nich, bądź co bądź.
Kto wie? może i dojdzie, gdyż takie postanowienia silne bywają niekiedy uwieńczane upragnionym skutkiem.
Pani Janina pisała dość często, a w listach jej przebijał żal i tęsknota.
Przysłała w jednym liście swoją fotografię i z niej dowiedziała się Stasia, że oddalenie i tęsknota do ukochanych, prędzej jeszcze niż fizyczne cierpienia, mogą się napiętnować na twarzy.
Czesław kończył kursa, a Stasia chodziła jak dawniej codziennie do pracy.
Białe jej rączki zrobiły się szorstkie i jakby zgrubiałe, ale matka nie wymawiała jej tego.
Może nie dostrzegła, a może też przyszła do przekonania, że czasy się zmieniają, a z niemi i wiele pojęć także.




VIII.

Upłynęło lat trzy.
W mieszkanku przy ulicy Ogrodowej niema już naszych dobrych znajomych, nie ma ich też i w Warszawie.
Wyprowadzili się na prowincyę.
Za fundusze otrzymane ze spadku, nabyli w jednem z większych miast gubernialnych posesyę obszerną, z dużym ogrodem, położoną koło rogatek, nad rzeką.
Pani radczyni ma wygodne mieszkanko, umeblowane według jej gustu i upodobania. Zdrowie staruszki poprawiło się znacznie, poprawił się również i humor. Porobiła nowe znajomości, pozawiązywała stosunki i nie było dnia, żeby jej ktoś nie odwiedził.
Na gawędce przy doskonałej kawie, którą namiętnie lubiła, czas jej przechodził wesoło. Szanowano ją, lubiono, miała udział w dobroczynności publicznej, była opiekunką ochrony dla dziewcząt i to jej także sporo czasu zabierało.
Powodów do zmartwień nie miała żadnych. Dzieci mieszkały z nią razem — i jakie to były dzieci!
Czesław zmężniał, wypiękniał, ładny wąsik ozdabiał jego twarz, rozumne oczy patrzyły śmiało a poważnie.
Ukończywszy uniwersytet, poszedł na praktykę ogrodniczą, a teraz na własnym kawałku ziemi pracuje. Stary ogród doprowadza do wzorowego porządku, ciągle go udoskonala i ulepsza.
Skoro świt tylko już jest przy robocie i do późnego wieczora pracy nie przerywa.
Dochody ma ładne i kawałek chleba na całe życie pewny, matka namawia go żeby się żenił, żeby już własną założył rodzinę, ale on się nie śpieszy.
Czyż mu źle tutaj u siebie?
Stasia kwitnie zdrowiem. Zawsze jest uśmiechnięta, wesoła, a czas jej zbiega szybko przy nieustannem zajęciu.
W dwóch pokojach na dole ma warsztat, przy którym kilku ludzi pracuje, a w środku miasta na pryncypalnej ulicy sklep elegancki.
W warsztacie robota nie ustaje, a w sklepie ruch ciągły.
Stasia oto poprostu szewcem jest, obuwie damskie wyrabia. Wyuczyła się tego w Warszawie i obecnie sama zakład prowadzi.
To jest jedynem zmartwieniem radczyni, że nad sklepem wisi wielka deska z napisem: Stanisława Lubicz, ale i z tem nieszczęściem trzeba się było pogodzić.
Czasem, gdy się kilka znajomych pań zejdzie i gdy zaczną o czasach dzisiejszych rozmawiać i nad zmianami różnemi ubolewać, pani radczyni kiwa smutnie głową i mówi wzdychając:
— Mąż mój nieboszczyk był radcą stanu.... a córka....
Stasia się śmieje w takich razach i zapewnia matkę, że jest także radczynią i rzeczywistą nawet, gdyż rzeczywiście radzi sobie na świecie.
Pan Kazimierz już jej nie prześladuje prośbami o przebaczenie i afektów swoich nie oświadcza, bo znalazł inną, która go uszczęśliwiła sercem i pożądaną ilością gotówki.
Jest jesień, piękna złota jesień pogodna i ciepła.
W ogrodzie drzewa się gną od owoców, ciężkie grona winne wychylają się z pod liści malowniczo z sobą splątanych.
W kółku naszych znajomych jest gwarno i wesoło.
Państwo inżynierowie z dziećmi przyjechali po kilku latach rozłączenia, aby strony rodzinne zobaczyć.
Radczyni wnukami nacieszyć się nie może. Szczęśliwe one, wesołe jak ptaszęta, wszystko je bawi i zajmuje.
Babcia obdarza je pieszczotami i zabawkami.
Pani Janina zmizerniała i pobladła. Ciągle jest wzruszona i zapłakana. Pobyt w odległych stronach, a raczej tęsknota za swoimi, podkopała jej zdrowie.
Teraz czuje się jakby ją nagle w inny świat przeniesiono; otwiera okno żeby usłyszyć rozmowę przechodniów, pochwycić nutę jakiej piosenki i śmieje się jak dziecko do drzew, do kwiatów, do wody, co się w rzece srebrem przelewa.
Tak ją wszystko przejmuje, że co chwila płacze.
Pan inżynier ma ją zawieźć do Warszawy albo Wiednia, żeby się jakiego znakomitego neuropaty zaradzić. Stasia twierdzi, że najlepiejby było dla siostry w rodzinnych stronach zamieszkać, ale to niemożebne, ponieważ pan Adolf miliona jeszcze nie zrobił.
On sam, przez te kilka lat odmienił się także. Urosła mu ogromna broda, która z dumą rozkłada się na szerokich piersiach, utył na potęgę, akcent mowy zmienił i jeszcze jest okazalszy, poważniejszy niż przedtem.
Miliona jeszcze nie ma, lecz głowę już tak nosi, jakby go oddawna posiadał.
Proszony przez żonę, aby się do matki i rodzeństwa w odwiedziny wybrał, zgodził się na to, ze względu na zdrowie pani Janiny, która coraz bardziej szczupłą i mizerną się stawała.
Ustąpił więc jej prośbom, może nietyle z przywiązania i miłości dla niej, ile z obawy, że może stracić kobietę, nad którą pokorniejszej, potulniejszej i bardzo wszelkim jego grymasom dogadzającej, nie znalazłby na świecie.
Pojechali więc.
Przybywszy na miejsce, powitał matkę żony i rodzeństwo z powagą i z pewnym protekcyonalnym uśmiechem, jakby nigdy nic pomiędzy nimi nie zaszło, a że pomieszczono go wygodnie, a obiady miał doskonałe, więc nawet dobry humor i zadowolenie okazywał.
Pewnego dnia, przy święcie, gdy już czas pobytu państwa Adolfów u rodzeństwa do końca dobiegał, podano obiad w ogrodzie, w altanie obwieszonej splotami dzikiego wina.
Czesław jako gospodarz był dla gości uprzedzający i uprzejmy, Stasia ożywiała towarzystwo niezrównanym humorem, na twarzy radczyni promieniał uśmiech szczęścia.
Nawet pani Janina, choć ją myśl blizkiego już odjazdu przerażała, zapomniała na chwilę o swej trosce, w tem gronie rodzinnem szczęśliwą się czuła.
Po obiedzie Czesław przyniósł koszyk wybornych owoców i butelkę starego wina.
Pan inżynier był bardzo zadowolony, doskonały obiad i wino usposobiły go nawet do wynurzenia czułości.
— Słuchaj, panie Czesławie — rzekł, — bywało to pomiędzy nami rozmaicie....
— Jakto?
— A no, przyznaj, że nigdy do mnie nie miałeś sympatyi.
— Ależ co znowu!
— Nie zaprzeczaj. Ani ty, ani Stasia...
— Ah! już co do mnie...
— Tak jest nie lubiliście mnie, a jednak ja chciałem zawsze waszego dobra. Jeżeli nie wierzycie, to spytajcie Janinki, ile razy zajmowały mnie myśli o waszym losie. No czyż nie tak moja żono?
— Tak, w samej rzeczy — rzekła pani Janina, — Adolf was bardzo kocha, a chociaż niekiedy bywa przykry...
— Że też przez tyle lat pożycia naszego nie nauczyłaś się jeszcze rozróżniać, co to jest być dla kogo przykrym, a co zachowywać odpowiednią do stanowiska swego godność i powagę! Ja nietylko dla twego rodzeństwa, ale nawet dla moich podwładnych, dla ludzi zależnych odemnie, nigdy przykry nie jestem, zachowuję się tak, jak tego moja godność i stanowisko wymaga. Cóż chcesz? Przecież nie mogę wdawać się z nimi w żarciki i dowcipki.
— Słusznie, słusznie — odezwał się Czesław z lekkim odcieniem ironii. — Powaga przedewszystkiem.
— Tak, powaga i obowiązek. Gdy wszyscy pełnią obowiązki swoje, a raczej gdyby wszyscy swoje obowiązki pełnili, byłby na świecie idealny ład i porządek.
— Bagatela, gdyby wszyscy...
— To jest właśnie mój ideał ustroju społecznego. Jedna część ludzkości, ma się rozumieć znacznie mniejsza, powinna zarządzać, druga w znakomitej większości, stać wyprostowana jak drut, słuchać i ślepo wykonywać to co się jej każe. To jest moje marzenie.
— A gdyby cię los postawił wśród większości? — zapytała Stasia — czy miałbyś te same przekonania?
— Rzecz naturalna, że tak, tylko przez sumienne, ślepe wykonywanie zleceń danych mi przez zwierzchników, starałbym się wydobyć z większości, która słucha i dostać się do szeregów mniejszości, która rozkazuje, ale odeszliśmy od przedmiotu. Wszcząłem tę rozmowę dlatego, aby przekonać was, że zawsze o was myślałem.
— Któż o tem kiedy wątpił — zawołała radczyni.
— Byli tacy. Czesław naprzykład...
— O mój panie Adolfie, dajżesz pokój. Jesteś mężem naszej siostry, jesteś naszym gościem, pragnąłbym przyjąć cię jak najserdeczniej, a ty wszczynasz kwestye, o których lepiej by nie mówić.
— Ale...
— Ale pozwól. Podoba ci się to wino?
— Doskonałe! Od wielu lat nie miałem w ustach takiego nektaru.
— A więc jeszcze jeden kieliszek!
— Zgoda! Pić dobre wino to jest także do pewnego stopnia obowiązek, ale widzisz Czesławku kochany...
— Co?
— No ja wam zawsze mówiłem, to jest tobie i Stasi, że praca jest podstawą bytu człowieka. Czy tak?
— Zdaje się.
— Zawsze wam mówiłem, że nie należy oglądać się na cudzą pomoc. Nie mam pretensyi do wdzięczności, ale musicie przyznać, że dobrobyt i stanowisko, zawdzięczacie moim życzliwym radom. Zawsze byłem zwolennikiem pracy ręcznej połączonej z wykształceniem pracownika i jestem dziś szczęśliwy, widząc, że moje nauki, moje wskazówki, moje rady wydały tak błogie owoce...


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.